powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXXXII)
grudzień 2008

Rytuał
Mariusz Kaszyński
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Grzegorz wyciągnął rękę, ale nie dosięgnął szklanki odstawionej na stolik przy kanapie. Zabrakło kilka centymetrów. By ją chwycić, musiałby się wychylić. Nie mógł, a właściwie nie chciał tego robić. Renata wciąż opierała się o niego i mężczyzna podejrzewał, że wystarczy drobny ruch, by się przewróciła. Zerknął na przyjaciółkę i przez moment odniósł wrażenie, że obok niego przycupnęła mała dziewczynka, Renata, którą poznał dwadzieścia parę lat temu. Biegającą w krótkich sukienkach, z podrapanymi kolanami i włosami związanymi w dwa kucyki. Małolata, na którą czasem, z typowo dziecięcym wyrafinowaniem, złośliwie wołano „Renata-szmata” (kiedyś, stając w jej obronie, pobił się o to z jednym osiłkiem; zarobił w nos i popłakał się, a potem dostał od niej całusa w policzek, co go niezmiernie zawstydziło). Uśmiechnął się do swych myśli. Wciąż doskonale ją taką pamiętał, żywą, wesołą, bawiącą się skakanką i papierowymi lalkami. Uczestniczył w tych ostatnich zabawach. Pomiędzy książkami, ukrywając go nawet przed rodzicami, trzymał wyciętego z tektury ludzika, który był tatą (a czasami nosił imię Zbyszek i stawał się rówieśnikiem kartonowej lalki Renaty o imieniu Ola – grającej najczęściej rolę mamy). Zdawało się, że od tamtych dni minęły wieki. Ich paczka składała się z trzech dziewczyn i łącznie z nim dwóch chłopaków. To z nimi spędzał każdą wolną chwilę. Aż cud, że nie wyzywano go od lalusiów albo ciot.
A teraz, po latach, na starych śmieciach zostali tylko Renata i on. Inni rozjechali się po Polsce, zostając raczej wspomnieniami przyjaciół niż autentycznymi przyjaciółmi.
– O czym myślisz? – mruknął po chwili, przerywając przedłużającą się ciszę. Na razie zrezygnował z piwa.
– O wakacjach sprzed roku… – powiedziała cicho, po czym głośno dodała, zmieniając temat: – Mogę przełączyć?
Grzegorz zerknął na ekran. Sytuacja na boisku nie uległa zmianie i pewnie już nie ulegnie. Polacy dostawali tęgie lanie.
– Im szybciej, tym lepiej – rzucił.
Renata chwyciła pilota i przeskoczyła kilka kanałów. Na jednym mała dziewczynka tuliła się do pękatego brzucha mamy wskazującego na zaawansowaną ciążę. Grzegorz wykorzystał okazję, by sięgnąć po piwo.
– Może najwyższa pora znaleźć sobie księcia, który załatwiłby ci trójkę takich szkrabów? – Wymownie wskazał ekran.
– Po co? Przecież wszyscy mężczyźni to świnie…
Grzegorz udał obrażonego.
– Ja też?
– A co, czujesz się wyjątkowy? – Zmierzyła go wzrokiem.
– Nie.
– No właśnie.
Jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Stuknęli się szklankami, prawie rozlewając piwo.
– Ale poważnie – zaczął Natanowski, gdy nieco opanował wesołość – nikt ci ostatnio nie wpadł w oko?
– Zmieńmy temat, proszę. – Mechowska wyłączyła odbiornik.
Zerknęła na przyjaciela, sprawdzając, czy ma coś przeciwko temu. Grzegorz pokręcił głową. Rozumieli się bez słów.
Renata ponownie spochmurniała. Grzegorz nie potrzebował wyjaśnień, by stwierdzić, że coś ją gryzie. Uczucie, że nie wszystko jest w porządku, nasiliło się. Nie wiedział jedynie co. Po chwili Mechowska się uśmiechnęła i przeświadczenie o tym, że gnębią ją bliżej niesprecyzowane problemy, niemal natychmiast znikło. Ponownie niczego nie był pewien, choć zwykle doskonale odgadywał jej myśli i nastroje.
– Co się dzieje? – Podjął próbę wyciągnięcia tego z niej, o ile „to” w ogóle istniało.
– Nic, a co ma się dziać?
– Nie wiem, jesteś…
Urwał. Raz był pewien, że coś jest nie w porządku, choć nie umiał określić co, to znów zrzucał wszystko na karb własnej wyobraźni. Może nawet zmęczenia. Od jakiegoś czasu źle sypiał. Nic mu się nie śniło, a przynajmniej niczego nie pamiętał. Pozostawało jednak faktem, że często rankiem budził się zmęczony bardziej niż był wieczorem.
– …coś cię trapi? – dokończył, nie znajdując odpowiednich słów.
– Nie rozmawiajmy o tym – mruknęła.
Na moment usiadła prosto, po czym ułożyła się na kanapie, kładąc głowę na kolanach Grzegorza. Szklankę odstawiła na podłogę. Natanowski położył lewą dłoń na ramieniu Renaty.
– Rozmowa pomaga – zachęcił.
– Nie mnie.
Mechowska zamknęła oczy. Zwinięta w kłębek wyglądała jak zmęczone dziecko przysypiające na kolanach rodzica.
Grzegorz zastanawiał się dłuższą chwilę, co powiedzieć, a gdy w końcu stwierdził, że nie wymyśli nic mądrzejszego od zwykłego „powiedz mi o tym, proszę”, spostrzegł, że Renata zasnęła. Jej oddech stał się spokojny i miarowy.
– Renka – powiedział cicho.
Nie nazywał jej tak od lat, ale teraz to nagle wydawało się najodpowiedniejsze.
Mruknęła coś niewyraźnie, lecz nie otworzyła oczu. Pogładził jej dłoń; na serdecznym palcu nosiła mały srebrny pierścionek z zielonym oczkiem. Kupił go Renacie na osiemnaste urodziny, od tamtej pory właściwie się z nim nie rozstawała. Kiedyś o to spytał i usłyszał, że to znak ich przyjaźni. Potwierdzenie, że choć świat pędzi do przodu, w tej kwestii na dobre zakotwiczył w porcie. Spodobały mu się te słowa.
Powinien ją obudzić. Jutro szli do pracy (do GOLD Banku, do jednego biura, a nawet do tego samego pokoiku). Czułaby się lepiej, gdyby wyspała się porządnie w łóżku, a nie spędziła noc zwinięta w kłębek na wąskiej kanapie. Poza tym, co powiedzieliby jej rodzice? Uwierzyliby, że po prostu zasnęła? Pomyślał o Tadeuszu i Marii. Pewnie by mu uwierzyli, no i przecież tak naprawdę nie musiał się tłumaczyć. I on, i Renata byli dorośli, od dawna pełnoletni. Ale tak długo znał Mechowskich, że nie chciał stwarzać sytuacji, w której jakaś niemądra myśl mogłaby im choć przemknąć przez głowę.
Napił się piwa. Wciąż smakowało dobrze, choć już nie tak wspaniale jak pierwszy łyk. Wiedział, że gdyby nawet osuszył całą skrzynkę, żaden kolejny nie będzie już tak wyśmienity. Pierwszy raz – pierwszy łyk, pierwszy pocałunek, pierwsza noc z dziewczyną – jest zawsze najlepszy, niezależnie od tego, czy zdarza się tylko raz w życiu, czy też można go powtarzać co dzień.
Grzegorz poprawił kosmyk włosów Renaty, który opadł jej na czoło, a potem ostrożnie wysunął się spod niej. Popatrzył na śpiącą przyjaciółkę – nawet nie drgnęła – i poszedł po koc. W domu nie było zimno, ale do rana by zmarzła.
II
PIĄTEK, 22 sierpnia
1
Ołowiane niebo wisiało nisko nad głowami, wywołując wrażenie, że lada moment przytrze o spryskaną deszczem ziemię. Nie zanosiło się, że w najbliższym czasie przestanie padać. Przy silnym wietrze parasol dawał marną ochronę przed siekącymi kroplami; Grzegorz wyszedł z domu zaledwie dziesięć minut temu, a już był przemoczony do suchej nitki. Cholera, miną co najmniej dwie godziny, nim wyschnie – nie ma nic przyjemnego w siedzeniu w pracy w mokrej koszuli i spodniach. Pocieszał się tym, że chociaż buty nie przemiękły.
Autobus oczywiście nie nadjeżdżał, jakżeby inaczej? Złośliwość losu czy złośliwość ludzka? Kierowca nie musiał się spieszyć, siedział w przytulnej kabinie, to oni tkwili wystawieni na strugi deszczu na niezadaszonym przystanku.
Grzegorz potrząsnął parasolem; dziesiątki kropel rozbiły się o chodnik. Cóż, najwyższa pora kupić nowy samochód. Stary się rozkraczył, a solidny remont, jakiego potrzebował, by stanąć na nogi, a raczej na koła, przekroczyłby jego wartość.
Natanowski skrzywił się nieznacznie – chwilowo nie było go stać na cokolwiek lepszego niż kolejny gruchot. Chyba że wziąłby wóz na raty… Pewnie tak zrobi, jeszcze kilka podobnych sierpniowych lub wrześniowych słotnych poranków i miarka się przebierze – komunikacja miejska jest dobra na pogodne dni, a przecież wielkimi krokami zbliżała się jesień. Zanim się obejrzy, co drugi dzień będzie lało. Niezła perspektywa.
Zerknął na czekających wraz z nim ludzi. Codzienność dnia roboczego: zbite w ciasną grupkę kobiety po pięćdziesiątce, dzisiaj wyjątkowo małomówne, kilku mężczyzn, zero dzieciarni, jeszcze nie zaczął się rok szkolny – za dwa tygodnie będzie ich tu całkiem sporo. Sami nieszczęśnicy, tacy jak on.
Renata się nie pojawiała. Pewnie pojechała wcześniejszym autobusem. Grzegorz mógłby się założyć, że tamten się nie spóźnił i pewnie jeszcze nie był zatłoczony.
Jego z pewnością będzie. Tłuste baby będą się rozpychać, gniotąc innych w uścisku swych cielsk, a podchmieleni od rana faceci wypełnią resztkę wolnej przestrzeni przepalonymi kwaśnymi oddechami.
Uśmiechnął się. Koniec tego fatalizmu! Nie będzie aż tak źle. Przecież nawet gdyby ikarus przyjechał pusty, Grzegorz też nie zdecydowałby się usiąść. Przemoczone spodnie do tego nie zachęcały, teraz stał, a i tak nieprzyjemnie lepiły się do ciała.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

61
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.