powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXXXII)
grudzień 2008

Wilcze dziedzictwo: Przeznaczona – rozdział 2
Magda Parus
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Och, a kto mówi, że tym najważniejszym naukowcem jest jeden z nich? – zdziwił się Alberto. – Za pieniądze wszystko da się zorganizować.
Colin uniósł brwi. Organizacja wtajemniczająca w swoje plany ludzi? Przecież nawet stosunkowo bezpiecznymi kwestiami, jak zarządzanie funduszami społeczności, zajmują się odpowiednio przeszkoleni świadomi, choć niewątpliwie wśród ludzi znalazłoby się wielu bardziej utalentowanych maklerów giełdowych czy finansistów – to wynika po prostu z praw statystyki. No, ale Alberto nie żył w społeczności, nie zdawał sobie zatem sprawy, jak obsesyjnie strzeże ona swych sekretów.
– Ja bym raczej podejrzewał agencję – stwierdził Colin. – Tajną rządową jednostkę do walki ze zwierzyną. W Europie działają takie trzy, prawda? Amerykańska ma hasło „do walki” jedynie w oficjalnej misji. W rzeczywistości nastawia się raczej na poznanie zwierzyny, by wykorzystać ją do własnych celów.
Stopniowo Colin zapalał się do tej koncepcji. Jasne, stała za tym któraś z europejskich agencji. Sens ich istnienia sprowadza się właśnie do eksperymentowania na członkach społeczności, przy tym tego rodzaju instytucje dysponują niezbędnymi środkami. Czemu nie, mogłoby chodzić nawet o zmodyfikowane genetycznie zarodki świadomych.
– Niewielka różnica – stwierdził bez emocji Alberto.
– Sugerujesz, że agencje są kontrolowane przez zwierzynę? – zapytał Colin, starając się zachować powagę.
Jeszcze kilka dni temu zachodziłby w głowę, do czego Włoch zmierza. Nauczył się jednak, że przy każdym tego typu zagadnieniu wyjaśnienie brzmi identycznie: spisek wilkołaków. Włoch wszędzie dostrzegał machinacje wilkołaczej organizacji. Gdyby policzyć członków społeczności niezbędnych do obsadzenia wszystkich przypisywanych im przez Alberta stanowisk, okazałoby się, że obejmują oni wcale spory odsetek ludności świata.
– Przecież to oczywiste – oświadczył Włoch takim tonem, jakby dziwiło go, że Colin nie wpadł dotąd na owo rozwiązanie. – Pod latarnią najciemniej. Zastanów się. Prędzej czy później ktoś u władzy uwierzyłby w opowieść o rozszarpanej żonie czy dziecku. Względnie łowcy zwróciliby się do rządu o pomoc finansową. A tak: masz agencję, instytucję z założenia wrogą łowcom, a więc zmuszającą ich do działania w ukryciu. Zacierającą te ślady aktywności wilkołaków, których usunięcia zaniedbają służby ich organizacji. No i wreszcie inwestującą olbrzymie sumy z pieniędzy podatników w badania nad polepszeniem wilkołaczej rasy. Nie uważasz, że to z ich strony genialne posunięcie?
– Amerykańska agencja je ściga! – zaprotestował Colin. – Wykończyła niejeden obiekt! Nawet jeśli wyznaczyła sobie cele inne niż łowcy, na pewno nie sprzyja zwierzynie.
Po cholerę się spierał? Do Alberta nie przemawiały żadne argumenty. Każda wypowiedź stojąca w sprzeczności z prezentowaną przez niego w danej chwili teorią świadczyła o zaślepieniu, niewiedzy lub wręcz nieczystych intencjach rozmówcy. Wdawanie się z Włochem w dyskusję – i to bardzo ostrożną – miało sens tylko jako sposób na bliższe poznanie konkretnej teorii. A takich fantastycznych hipotez Colin nasłuchał się ostatnio za wszystkie czasy.
– No właśnie, ścigają same siebie. – Alberto uśmiechnął się z zadowoleniem, jakby celowo sprowokował Colina do wygłoszenia kontrargumentów. – Kontrolują dopływ informacji na szczyty władzy. Przemawiając z pozycji ekspertów, utrzymują, że chodzi o pojedyncze przypadki.
– Dlaczego w takim razie zasadzasz się na płotkę w Alpach, zamiast namierzyć agenta? – zapytał Colin z powagą, która kosztowała go sporo wysiłku.
– Och, bo większość pracowników agencji to, oczywiście, ludzie. – Alberta po prostu nie dało się zagiąć. – Wilkołakom wystarczy tam jedna, dwie osoby. Żeby trzymać rękę na pulsie i, kiedy trzeba, popchnąć daną sprawę w pożądanym kierunku. Przecież nie w tym rzecz, żeby sterować każdym krokiem każdego agenta. Muszą działać ostrożnie. Pewno, że mógłbym spróbować odnaleźć siedzibę jednej czy drugiej agencji. Ale co by mi to dało? Jak bym rozpoznał, kto jest wilkołakiem? Do takich zadań one wyznaczają nietypowe egzemplarze, na które nie działa wykrywacz, a zdjęcia rentgenowskie nie wykazują odchyleń. Ogromne ryzyko, gra niewarta świeczki. Co innego, gdybym zdobył materiały świadczące o nieuczciwych zagraniach agencji lub, bezpośrednio, wilkołaczej organizacji, na przykład dowody w sprawie tej kliniki. Z czymś takim mógłbym uderzyć do ludzi u władzy, przekonać świat o zagrożeniu.
– Zdjęcia rentgenowskie? – zapytał Colin.
– A jak wyobrażasz sobie ich przemianę? – zdziwił się znowu Alberto. – Pazury czy ogon nie pojawiają się znikąd, żeby po powrocie wilkołaka do ludzkiej postaci rozpłynąć się bez śladu. Musi je być widać na rentgenie.
Colina uczono czegoś innego. Pamiętał doskonale, nic nie pokręcił: tylko zaawansowane badania DNA ukazują różnicę między człowiekiem a członkiem społeczności. Zresztą to samo niedawno twierdził Antoine. Przy czym Colin nie widział powodu, dla którego miano by w tej kwestii wprowadzać straż w błąd. Gdyby wróg dysponował innym niż wykrywacz sposobem rozpoznawania członków społeczności, właśnie straż powinna dowiedzieć się o nim jako pierwsza.
Niemniej akurat to zagadnienie Colin chętnie by zgłębił, bo słowa Włocha brzmiały sensownie – na tyle, że Colin dziwił się, że jego samego dotąd nie zaintrygowały znikające bez śladu pazury. Obawiał się jednak, że w toku dyskusji szybko użyłby argumentu, który by go zdemaskował jako świadomego.
– Dlaczego wybrały klinikę w Niemczech? – Wrócił do zasadniczego tematu. – O ile zdołałem poznać Europę… Niemcy wydają się szalenie skrupulatni w kwestii przestrzegania rozmaitych procedur, w przeciwieństwie na przykład do Hiszpanów… – W ostatniej chwili powstrzymał się przed dodaniem „czy Włochów”. Cholera wie, czy Alberto nie wziąłby tego rodzaju uwagi do siebie.
– Tu masz rację – przytaknął łowca, ku zdumieniu Colina. – Też się nad tym zastanawiałem. Zwłaszcza że tuż obok mieli Polskę, w której zapłodnienie pozaustrojowe dotąd nie doczekało się uregulowań prawnych, więc właściwie mogliby tam całkiem legalnie zrobić niemal wszystko.
– No i? – ponaglił Colin, ponieważ Włoch umilkł i pukał palcami w zęby, co u niego wskazywało na wzmożoną pracę umysłu.
– Możemy pogdybać – odezwał się wreszcie Alberto. – Jeśli przyjmujemy, że zarodki są do kliniki dostarczane z zewnątrz, a zatem przyjmujemy również, że istnieje laboratorium, w którym powstają… Takie laboratorium sporo kosztuje. A zarodki miałyby trafiać tylko w jedno miejsce? Gigantyczne ryzyko. U dwojga dzieciaków wykryto by nieprawidłowości, a przebadano by wszystkie. I całą pracę diabli by wzięli.
– Czyli klinik może być więcej? W różnych krajach? Do tego zmierzasz?
– To jedna z hipotez. Do każdej kliniki wilkołaki musiałyby wprowadzić swojego człowieka. Kogoś, kto trochę zna się na rzeczy, a przy tym można mu zaufać, oczywiście za określoną cenę. Pytanie, jak wielu takich ludzi zdołały znaleźć i do jak wielu klinik były w stanie ich wprowadzić. Sprzątaczka czy pielęgniarka tuż przed zabiegiem raczej nie uzyskają bezpiecznego dostępu do zarodków, mówimy zatem o wykwalifikowanej kadrze, osobach z referencjami. Dlatego stawiałbym na dwie, góra trzy kliniki, przy czym o ich wyborze niekoniecznie decydował kraj lokalizacji, ale bardziej możliwość umieszczenia tam ich człowieka na pożądanym stanowisku.
Włoch lubił myśleć głośno – dzieląc się z Colinem nowymi wnioskami, automatycznie układał z nich teorię. Spójną, co nie czyniło jej mniej szaloną. W tym jednak wypadku Colin skłaniał się przyznać, że wywody Alberta brzmią prawdopodobnie – pod warunkiem, że w miejsce „wilkołaków” wstawi się „agencję”, oczywiście wrogą społeczności. Ostatecznie przecież Dirk, facet stąpający twardo po ziemi, nie trwałby uparcie przy swoich podejrzeniach, gdyby przynajmniej dla części z nich nie znalazł potwierdzenia w faktach.
Tymczasem Alberto się rozkręcał, coraz bardziej oddalając się od granicy prawdopodobieństwa. Tak, o ile problem Dirka polegał na braku rozmachu, o tyle Włoch, kiedy się rozpędził, zapominał o hamulcach.
Mimo że Colin nauczył się traktować wypowiedzi towarzysza tak, jak na to zasługiwały, mianowicie jako majaki szaleńca, po plecach znów przebiegł mu dreszcz. Ilekroć Alberto roztaczał przed nim wizję potężnej wilkołaczej organizacji, bliskiej niemalże zdobycia władzy nad światem, Colin wzdrygał się na myśl o szansach, jakie sam miał w walce z tak potężnym przeciwnikiem. Nawet kiedy zakładał, że organizacja dysponuje dokładnie takim potencjałem, o jakim słyszał w trakcie szkoleń straży i codziennego życia w osadzie, z niepokojem spoglądał w przyszłość, ku chwili, gdy stanie przed koniecznością zapewnienia siostrzyczce bezpieczeństwa. Gdyby zaś wizje Alberta znajdywały odbicie w rzeczywistości choć w dziesięciu procentach, Colin znalazłby się w poważnych tarapatach.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

39
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.