 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
James Bond Sean Conery w kwiecie wieku (35 lat), w pełni formy fizycznej, ale w tym filmie chyba najmniej przykładający się do roli, najbardziej odklepujący swe kwestie. Czyżby chwilowe zmęczenie konwencją? Już w czwartym filmie? Ocena: 004 Złoczyńcy Jednooki Emilio Largo z zamiłowaniem do rekinów i jego niezbyt sympatyczny, ale też niezbyt groźnie wyglądający zabójca Vargas. Largo powyżej średniej, Vargas poniżej, czyli w sumie średnio. Ale jak doliczymy rekiny… Ocena: 004 Dziewczyny Claudine Auger jako Domino Derval (ta dobra) i Luciana Paluzzi jako Fiona Volpe (ta zła – i nawet urok Bonda nie jest w stanie tego zmienić). Ładne, ale raczej zimne. Jednak to pierwszy przypadek, gdy to właśnie dziewczyna zabija głównego złoczyńcę, i za to należą się punkty dla Domino. Która zresztą świetnie wygląda w kostiumie kąpielowym. Ocena: 005 Fabuła Pierwszy przypadek, gdy efekty całkowicie dominują nad fabułą, która w sumie jest dość wątła – porwanie rakiet, szantaż, stosunkowo krótkie śledztwo toczące się na Bahamach, wreszcie rozbudowany finałowy pojedynek. Wszystko podporzadkowane widowiskowości. Ocena: 003 Oprawa, czyli akcja, gadżety i efekty Laureat Oscara za efekty specjalne, jeden z najbardziej efektownych Bondów w historii, zwłaszcza ze względu na obszerną sekwencję podwodnej bitwy między armią Largo i siłami CIA (do dziś robi wrażenie). Ale przecież mamy tu też tornister rakietowy, lądowanie na podwodnym pasie, ucieczkę dziobowej części jachtu Emilio Largo, bitwę morską i wiele, wiele więcej. Ocena: 007 Humor „To, co robiłem dziś, było tylko dla Kraju i Królowej” (po nocy z Fioną Volpe) plus kilka przyzwoitych onelinerów, ale nic bardzo zapadającego w pamięć. Ocena: 004 Ocena ogólna: 004/005 5. Żyje się tylko dwa razy  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
James Bond Postarzał się nam już nieco Sean Connery, tupecik coraz bardziej wygląda na tupecik, choć fizycznie cały czas w dobrej formie. Trudno w sumie coś więcej dodać – taki Bond nieco powyżej średniej. Ocena: 004 Złoczyńcy Mówcie sobie, co chcecie, ale dla mnie Blofeldem zawsze będzie Donald Pleasance z blizną przecinającą oko. Może to i wpływ Austina Powersa i jego doktora Zło, jawnie skopiowanego z kreacji Blofelda, ale i tak – to jest właśnie Blofeld. Blofeld, którego twarz zobaczyliśmy po raz pierwszy. Blofeld, oczywiście najbardziej przerysowany, komiksowy, jak mówią niektórzy, ale nad wyraz malowniczy. Szkoda tylko, że nie dostał w tym filmie godnych siebie pomocników – pana Osato nie pamięta się już 15 minut po seansie, a Helgi Brandt parę minut po spotkaniu z piraniami… Ocena: 005 Dziewczyny Garść ładnych japońskich dziewcząt, które – przyznajmy – zapominamy już pół godziny po seansie. Ale plus za to, że znany (przynajmniej do tej pory) rasista Bond potrafi się przełamać. Ocena: 003 Fabuła Poprawa w stosunku do „Thunderball” – co prawda znów wszystko przyporządkowane widowiskowości, ale mamy jakąś historię, jakieś śledztwo wymagające pojawienia się w szeregu lokalizacji i nawiązania kontaktów z szeregiem gejsz i wojowników sumo. Nie jakieś tam zbyt skomplikowane niuanse i intrygi, ale też nic, czego twórcy mieliby się wstydzić. Ocena: 004 Oprawa, czyli akcja, gadżety i efekty Czego tu nie ma! Rakiety porywające inne rakiety, pojedynek śmigłowców, japoński sposób na mafię, wreszcie wystawna sceneria kosmicznej bazy wewnątrz wulkanu i bitwa tamże. A wszystko to w niezwykle nasyconych barwach. Jeden z najbardziej efektownych odcinków cyklu. Ocena: 007 Humor Sam tytuł tego filmu jest już doskonałym onelinerem i chyba moim ulubionym tytułem w całym cyklu. Ale to nie wszystko – bo film jest wypełniony doskonałymi tekstami, z których zacytuję tylko najlepszy (i to wcale nie należący do Connery’ego!). Moneypenny: „Twoje hasło na tę misję brzmi: Kocham cię. Powiedz je teraz do mnie, abym się upewniła, że zapamiętałeś”. Ocena: 006 Ocena ogólna: 005 6. W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
James Bond Nic na to nie poradzę, próbowałem nieraz patrzeć bez uprzedzeń, ale nic nie zmienia tego, że George Lazenby jest fatalnym Bondem i nie wiem, w jakim zaćmieniu ktokolwiek mógł wymyśleć, że to on powinien przejąć schedę po Connerym. Fatalny aktorsko, drętwy, bez charyzmy, bez iskry, ze zbyt dużymi uszami… A żeby jeszcze nie było mu za łatwo, ubierany idiotycznie – w kilt, w koszulę niczym obrus itd., itp. Zapewne gdyby nie on, „W tajnej służbie…” uchodziłby za jednego z ciekawszych Bondów. A tak – pamięta się głownie te uszy… I ten kilt… Ocena: 001 Fabuła Jak powszechnie wiadomo, „W tajnej służbie…” nie odniosło sukcesu porównywalnego z poprzednimi częściami. Nie tylko z powodu zmiany głównego aktora, ale głównie ze względu na powrót do Flemingowskiej konwencji, bardziej poważnej i bardziej mrocznej, a tu – także bez happy endu. Dziś, z perspektywy czasu, są to bardziej zalety niż wady. Dokonując ogromnego wysiłku niezwracania uwagi na odtwórcę Bonda, trzeba przyznać, że „W tajnej służbie…” ma całkiem sensowny i spójny scenariusz, choć jest – jedyny raz w historii Bondów – w gruncie rzeczy melodramatem. Poza tym akcja w dużej mierze toczy się na odciętej od świata wysokogórskiej stacji, co nadaje całości pewnego angielskiego kryminalnego charakteru spod znaku Agathy Christie. No i jednak, skoro cenimy odstępstwa od sztampy, to ślub Bonda na pewno jest jednym z bardziej znaczących wydarzeń cyklu. Ocena: 005 Złoczyńcy Blofeld powraca, ale nie rozpoznaje Bonda, pomimo że spotkali się twarzą w twarz w poprzedniej części. Może wynikać to z tego, że obaj wtedy inaczej wyglądali. Tym razem Blofeld ma charakterystyczną twarz Kojaka, czyli Arystotelesa Savallasa, człowieka, który z niewiadomych powodów grywał zwykle pozytywnych bohaterów. Tu pokazuje, że jego aparycja bardzo dobrze predestynuje go do roli superłotra – jego Blofeld jest chyba najlepszy aktorsko ze wszystkich. Towarzyszy mu mocno przypominająca Rosę Klebb Irma Bunt. Tak samo paskudna i wredna, ale jeszcze gorsza, bo będzie miała na sumieniu żonę Bonda i na dodatek uniknie zasłużonej kary! Ocena: 005 Dziewczyny Diana Rigg czyli Tracy di Vicenzo. Nie jest może ślicznotką, ale jest ładna, zgrabna i ma klasę (było nie było – hrabina). Ma jednak coś stosunkowo rzadkiego wśród bondowskich dziewczyn (zwłaszcza ze starszych filmów) – charakter. Nie jest tylko ozdobą, bierze aktywny udział w przygodach, ratuje Jamesowi skórę i zostaje pierwszą (na razie ostatnią) panią Bond. Cóż z tego, że na krótko. Poza tym ma w sobie smutek, co dodaje jej nietypowej dla tych filmów głębi. Ach, gdybyż tylko jej partnerem był Sean Connery… Aby nie było zbyt mrocznie, na osłodę mamy ekipę kuracjuszek kliniki uczuleniowo-hipnotycznej „doktora” Blofelda. Czyli niezbyt mądre, rozchichotane, ale ładniutkie dziewczynki, które oczywiście garną się do Bonda, nawet w wersji Lazenby’ego. Dla spostrzegawczych miłośników angielskich sitcomów – jest wśród nich późniejsza Patsy Stone z „Absolutely Fabulous”. Ocena: 006 Oprawa, czyli akcja, gadżety i efekty Niby niewiele, ale dość długi pościg narciarski jest bardzo efektowny, no i Lazenby nie występuje tu w kilcie, a twarz jest zasłonięta czapką. Co więcej – Bond nie wypada tu jako superman, lecz jak człowiek na granicy życia i śmierci, naprawdę zmęczony i naprawdę czujący zagrożenie. Do tego dorzucamy finałowy szturm helikopterowy na siedzibę Blofelda. Ocena: 004 Humor Lazenby stara się, jak może, by być dowcipnym, a ja już nie mam siły pisać, jak bardzo mu to nie wychodzi. Ale poza tym i tak cały film jest raczej poważniejszy niż zazwyczaj i rozbawiła mnie tylko krótka rozmowa Draco i M na ślubie Bonda, w której wspominają czasy, gdy byli po różnych stronach barykady. Ocena: 003 Ocena ogólna: 004 |