Skarcił się za te obawy. Kto jak kto, ale akurat on nie powinien tak ochoczo dawać wiary nawet takiej cząstce teorii Włocha. Byle łowca podchodził do nich z większym sceptycyzmem. Tak, ale przeciętny łowca wyśmiewał już sugestie, że zwierzyna jest zorganizowana i posiada własne służby porządkowe. Colin wiedział, że w podstawowych kwestiach Alberto niewiele mija się z prawdą, stąd też łatwiej łapał się na jego stricte fantastyczne gadki. Nie potrafił wytyczyć tej przeklętej granicy. Tradycyjnie już uspokoił się myślą, że gdyby organizacja rozporządzała choć ułamkiem możliwości, jakie przypisywał jej Alberto, Colinowi na pewno nie pozwolono by na tak długą włóczęgę. Napotkałby na swej drodze jakiegoś świadomego, doszłoby do konfrontacji, zostałby zgarnięty. Tymczasem wałęsał się po Europie już kilkanaście miesięcy, zachowując pełną swobodę ruchów. Nazajutrz pojechali do Kohlenbogen, które okazało się sympatycznym starym miasteczkiem z dobrze zachowanym zamkiem i zabytkowym kościołem. Dla Colina było to pewne zaskoczenie, spodziewał się bowiem szarego, ponurego miejsca, gdzie na każdym kroku straszą pozostałości po minionej epoce. Alberto, oczywiście, zdążył zebrać wcześniej trochę informacji w Internecie. – Przyjemna lokalizacja – skomentował Włoch. – Jeśli para musi tu spędzić kilka dni, ma czym wypełnić czas. Do Drezna niedaleko, mogą się tam wypuścić, kiedy zaliczą lokalne atrakcje. Colin nie nazwałby okolicy „przyjemną”. Pomijając niewielki zagajnik, i tak zbyt ambitne określenie dla kępy mizernych drzewek, zieleń wokół miasteczka ograniczała się do pól uprawnych. Pola, pola, pola – tylko tyle Colin widział po drodze. No, ale przecież społeczność nie wybrała tego miejsca na założenie osady. Upomniał się po raz kolejny: społeczność w ogóle nie miała z kliniką nic wspólnego. Agencja, za sprawą stała agencja. Objechanie sześciotysięcznego miasteczka zajęło im niecały kwadrans. W zimowe przedpołudnie ruch na ulicach panował niewielki – nieprzyjemny wiatr zniechęcał do wychodzenia z domu, więc kto nie musiał, nie wyściubiał nosa za drzwi. – Zapewne większość mieszkańców pracuje w Dreźnie – zauważył Alberto. – Tutaj był dawniej zakład włókienniczy, ale splajtował. Kilka osób utrzymuje się z turystyki, reszcie pozostają dojazdy. Nie musieli pytać o drogę do kliniki, gdyż na jej stronie internetowej znajdowała się mapka. Przejechali obok ośrodka, bez pośpiechu, ale też nie zatrzymując się, jako że ulokował się on poza miasteczkiem, na wzniesieniu, otoczony pojedynczymi drzewami – dyskretnie samotny, tak że każdy samochód rzucał się tu w oczy. Budynek kliniki miał nowoczesną, prostą linię, elewację utrzymano w odcieniach szarości połączonej z bielą. Jakby w ten sposób informowano pacjentów, że mogą tu liczyć na komfort i profesjonalizm, które nie wymagają fantazyjnego opakowania. – Tam z boku jest pensjonat dla pacjentów, którzy zostają dłużej na badania – wyjaśnił Alberto, wskazując ruchem głowy prostokątny budynek. Jasne, dobrze mu się podziwiało widoki, skoro posadził Colina za kierownicą. Mimo że podobno nie potrzebował kierowcy. – Jaki mamy plan? – zapytał Colin. Odczuwał zawód. Gdyby za sprawą stała agencja, istniałaby skromna szansa, że ktoś z organizacji śledzi poczynania najgroźniejszego wroga. Tymczasem miasteczko i klinika wydały się Colinowi całkowicie bezpłciowe. Nie zwęszył świadomego, przeczucie milczało. Chyba na to najbardziej liczył. Gdyby wreszcie trafił na trop, przeczucie powinno przemówić, po raz pierwszy od miesięcy; przypadek Tin pomijał, to była stara sprawa – stara zapowiedź, która w końcu doczekała się realizacji. – Zatrzymamy się w hotelu w Dreźnie, tam będziemy anonimowi – powiedział Alberto. – A potem uzbroimy się w cierpliwość i trochę poobserwujemy klinikę. – Twoim zdaniem kontynuują działalność? – zdumiał się Colin. – Mimo że Dirk ich namierzył, a Hintermann wywiózł ważne informacje? Każdy z nich mógł się z kimś podzielić swoim odkryciem. Zresztą Antoine mówił o tym lekarzu… – Oczywiście – zgodził się Włoch. – Ale brak nam pewności, czy miały tam tylko jednego człowieka. Nie wiemy też, z jakimi nakładami wiązała się ich działalność. Może zainwestowały tak dużo, że opłaca im się ponieść ryzyko kontynuacji? Natomiast co do Dirka i Hintermanna… przypuszczam, że zanim wilkołaki ich załatwiły, postarały się uzyskać kilka odpowiedzi. Przynajmniej od profesorka, bo Dirk nie dałby się łatwo podejść. Bez względu na to, czy kontynuują eksperymenty, istnieje spore prawdopodobieństwo, że obserwują klinikę, żeby się przekonać, czy ktoś jeszcze przyjedzie tu węszyć. Pytanie brzmi, jak powinniśmy w tej sytuacji postąpić. Działać jawnie, żeby je sprowokować do ataku? Czy zaangażować osobę trzecią, żeby pokręciła się koło kliniki, podczas gdy my się przyczaimy, patrząc, co się będzie działo? – Jeszcze nie zadecydowałeś? – zagadnął z przekąsem Colin. Nauczył się, że takie pozorne zasięganie przez Włocha jego opinii służy wyłącznie pokazaniu, jaki Alberto jest mądry. Nawet jeśli plan działania pozostawał niewiadomą, Colin z pewnością nie będzie miał w tej kwestii nic do gadania. Alberto pukał palcami w zęby, zatem rzeczywiście nie podjął dotąd decyzji. Ewentualnie tworzył nową teorię na temat tego, czym organizacja zajmowała się w klinice. – Nie ma nawet dziesiątej – mruknął Colin. – Co zamierzasz robić przez resztę dnia? – Liczyłem, że to, co na stronie pisali o spokojnej okolicy, było tylko frazesami, żeby zachęcić pacjentów. Ale tam naprawdę nie ma się gdzie przyczaić. Proszę, Alberto dał się zaskoczyć i w dodatku głośno to przyznał. – Czyli szukamy hotelu? – drążył Colin. – Zarezerwowałem nam pokój przez Internet. Wychodzi nieco taniej. – Alberto wyjął GPS ze schowka i zaczął wpisywać adres. – Przystępna cena, blisko centrum, ponad dwieście pokoi, a przy tym część gości przyjeżdża na pobyt rezydencjonalny. Idealne warunki, gdybyśmy musieli zostać nieco dłużej. Oficjalnie przyjechaliśmy w interesach. Reprezentujemy włoskiego producenta wtryskarek. Miejmy nadzieję, że nikt nie okaże nadmiernego zainteresowania naszą ofertą. – Lepiej, żeby nie okazał żadnego – mruknął Colin. – Oj, Vernon – westchnął Włoch. – Jeśli zamierzasz kogoś udawać, powinieneś choć trochę orientować się w temacie. Na tyle, żeby wypaść wiarygodnie, gdyby się okazało, że twój rozmówca planuje nabyć wtryskarkę. Colin zacisnął zęby, wściekły o to pouczenie. Nie podobał mu się także wybór hotelu w centrum miasta. Mimo „przystępnej ceny” na pewno było tam drożej niż w przydrożnym motelu, nie mówiąc o noclegu w samochodzie. Niestety, świetnie nadająca się do tego ostatniego celu corolla kombi Colina została w Annecy, a Włoch na pewno nie pozwoliłby mu spać w swoim wozie. Po ponad roku europejskiej włóczęgi, z trzydziestu paru kawałków (mniej, jeśli przeliczyć tę sumę na euro), które Colin dostał za lincolna Gordona i swój motor, została mu połowa. A przecież kiedy w końcu wyzwoli Emily z rąk kapłanów, będzie potrzebował pieniędzy. Przynajmniej na start. Dlatego starał się oszczędzać, na czym tylko się dało, głównie na noclegach – zatrzymywał się na przydrożnych parkingach, niczym kierowca robiący sobie kilkugodzinną przerwę w podróży. Rozdrażnienie jeszcze w nim wzrosło, gdy wjechali do miasta. Colin nie cierpiał lawirowania w miejskim ruchu. Nagromadzenie budynków, samochodów i ludzi stanowczo działało mu na nerwy. W dodatku ten pieprzony GPS uparcie kazał mu skręcić pod prąd w jednokierunkową. – Jedź prosto, za chwilę wytyczy nową trasę – powiedział Alberto. – Nie korzystasz z nawigacji satelitarnej? – Korzystam – mruknął Colin. – Ale tego nie lubię. Niestety, w warunkach miejskich Colina zawodził zmysł orientacji. Za dużo zapachów, nerwowej bieganiny, hałasu. Bez wskazań urządzenia szukałby hotelu jak głupi, kręcąc się w kółko po tych samych ulicach. Zresztą, nawet na autostradzie okazywało się ono przydatne, zwalniając Colina z obowiązku czytania informacji o zjazdach. – W zasadzie słusznie – zgodził się Alberto. – Człowiek coraz bardziej uzależnia się od elektroniki. Choćby obliczenia. Kiedyś umysł pracował, dodawało się i odejmowało w głowie albo przynajmniej posiłkując się kartką. Dzisiaj wpisujesz dane w arkusz Excela i masz wynik. Wpisujesz adres w GPS i nawet nie musisz wiedzieć, jak wygląda tradycyjna mapa. Word poprawia za ciebie pisownię. O, to nasz hotel. Zapewne wyłącznie dzięki temu, że dojechali na miejsce, Colin nie usłyszał rozbudowanego wykładu o tym, że podczas gdy ludzie uzależniają się od elektroniki, wilkołaki wprawdzie czynią z niej użytek, lecz jednocześnie pielęgnują tradycyjne umiejętności. Tym sposobem z roku na rok wzrasta ich przewaga nad ludzkością – gdyby nagle wirus czy impuls elektryczny zniszczył wszelkie programy i urządzenia, wśród ludzi zapanowałby kompletny chaos, a wilkołaki poczułyby się w nowej rzeczywistości jak wilki w dzikiej puszczy. Podróż potrwałaby jeszcze odrobinę dłużej, a Alberto doszedłby do konkluzji, że za rozwojem techniki stoi właśnie wilkołacza organizacja, której rosnąca niezdolność człowieka do przetrwania w warunkach naturalnych jest jak najbardziej po myśli. |