– Bacz na mojego księcia. – Wskazał Jaksę i wyskoczył z wozu. Kurz natychmiast oblepił mu włosy, wdarł się do ust i nozdrzy, do oczu, tutaj było go więcej niż w wozie – niby mgła na chwilę przysłonił mu widok. Kiedy Przecław oswoił się z pyłem, podszedł do Sprośniaka i Chętnego, którzy rozmawiali o czymś żywo, przyglądając się idącej powoli ciżbie i toczącym się wozom. – Oj, tęgie to głowy. – Sprośniak drapał się po łysinie. – Ponoć nasz książę Henryk Lew uderzy z zachodu – wyjaśniał Chętny. – Był kmieciem z ziemi wagryjskiej, gdzie Obodryci podczas jednego z najazdów zrównali jego chatę z ziemią, stąd śpieszno mu było do dzierżaw na wschodzie. – Mamy czterdziestotysięczną armię – wtrącił Przecław. – Prawda – zgodził się Sprośniak. Według jego szacunków musiało to być dużo. Na pewno znacznie więcej niż mieszkańców jego wioski. – Z północy przybędą Swen i Kanut na czele Duńczyków – Przecław postanowił podzielić się swą wiedzą z chłopami. – Wspomoże nas także Albrecht Niedźwiedź. Mówią, że jego armia jest większa od naszej. Ba! Mówią, że jeszcze raz taka. Ciągnie dzień drogi za nami. – Nasz książę obiecał rycerzom godną odprawę, jeżeli w ciągu tygodnia zdobędą siedlisko obodryckiego księcia. I nam dostanie się jakiś łanik. – Chętny zatarł dłonie. – Będzie dobrze, jeżeli zdążymy przed jesiennym chłodem – Sprośniak się zasmucił. Ruszyli wzdłuż kolumny, opowiadając sobie dowcipy i marząc o słowiańskiej ziemi. Wozy wtoczyły się na kamienny most pod Boizenburgiem, ostatnim grodem na ich drodze po tej stronie Łaby. Przodem posłano straże. Zmierzchało już, ale Przecław dojrzał, jak możni panowie zboczyli trochę z trasy i pognali w stronę grodu. Wozy zwolniły. – Co się stało? Prawie stoimy. – Chętny klepnął Sprośniaka. – Idź poniuchać trochę. – Biada nam! Biada nam! – usłyszeli po chwili lament kobiety. Musiała pochodzić z niedalekiej rybackiej chaty, bo stojący w progu brodaty mężczyzna przywoływał ją ruchem ręki. Ale nie posłuchała. – Biada mi – łkała. – A niby czemu? Może mąż nazbyt ochotny? – Chętny zarechotał, gdy kobieta, łapiąc się za głowę, podbiegła do kolumny. – Słowianie spalili Lubekę. Spalą i nas! Niepotrzebnie opuszczaliśmy naszą ziemię. Niepotrzebnie! – lamentowała. – Prawdę mówi – powiedział Sprośniak, gdy wrócił. Odepchnął babę, by wracała do męża. – Książę obodrycki spalił Lubekę. Mówią, że Słowianie niedaleko. Słyszałem o tym przed południem, ale wtedy nie dawałem temu wiary. – Więc nie umkną nam! W drogę. – Chybocie śpieszno było do słowiańskich skarbów. – Kiep z ciebie. To już książę Henryk zarządził – skarcił go Przecław. Jakby na potwierdzenie jego słów cały tabor znów ruszył z łoskotem. Przecław już wdrapywał się na wóz, gdy powstrzymała go w pół skoku czyjaś ciężka ręka. Odwrócił się i zobaczył ponurą twarz zarośniętą rudą szczeciną. Tunikę rycerza pokrywał kurz, jego pas wisiał krzywo, w brodzie ostały się resztki wieczerzy, przegryzanej jeszcze w pośpiechu. Małe oczka ukrywały się pod krzaczastymi brwiami i świdrowały mnicha. Przecław przełknął ślinę. – Zwą mnie Zygfryd. – Rycerz przedstawił się niechętnie. – Książę burgundzki z Zahringen wzywa. – Książę? Właśnie teraz? – Pomimo udawanej niechęci Przecław odetchnął z ulgą. Stał przed nim bowiem mąż Magdy. Moje szczęście, że spotkaliśmy się w sprawie księcia, pomyślał, próbując dodać sobie odwagi. Bez entuzjazmu wdrapał się na podstawioną przez Zygfryda szkapę. Ruszyli wzdłuż kolumny, wyprzedzając toczące się mozolnie dwukółki, tuziny bydła, ciżbę zalegającą gościniec. Rozbawiona dziatwa wpadała im pod kopyta, pachołkowie leniwie odsuwali się z drogi. Kurz pokrywał ich zmęczone twarze. Konni rycerze jakby od niechcenia pozdrawiali ich skinieniem głowy, choć niejeden prosił mnicha o błogosławieństwo. Przekroczyli most i znaleźli się po drugiej stronie rzeki. Tu kolumna rzedła, wolna od wozów, ciżby i bydła, rozciągła się na gościńcu jak nitka. Dojechali na jej czoło, do księcia burgundzkiego. Przecław zdążył jeszcze zobaczyć, jak przednia straż na jego rozkaz oddala się galopem. – A, jesteś wreszcie. – Książę kiwnął mu głową na powitanie. – W księgach uczony, a lepiej ci z gminem niż z możnymi panami. – Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, a ludek stały jest w swych uczuciach. – Ukłonił się nisko. – Nad gmin się wywyższać to pochlebia tylko głupcom – skwitował książę. Przecław przełknął zniewagę. Konrad z Zahringen przypominał psa. Kudłata morda, wysunięty pysk, czarny, grudowaty nos. Mnich zrównał szkapę z jego grzywaczem. Konrad milczał przez dalszą drogę. Przecław postanowił mu w tym dorównać. Zygfryd podążał za nimi jak cień. Przecław źle się czuł w doborowym towarzystwie. Nie rozpoznawał wszystkich książąt ani biskupów, choć wielu spotkał już kiedyś w Lubece, w Chartres, nawet w Danii. Niejednego zresztą przywracał medykamentami do zdrowia. Na czele pochodu wlókł się arcybiskup hambursko-bremeński, biskup werdeński, margrabia z Saltwedele oraz liczna nieznana z imion gromada baronów, która w sumie prowadziła jakieś czterdzieści tysięcy zbrojnych. Na samym przodzie jechał Henryk zwany Lwem. Największą jednak uwagę wszystkich skupiał na sobie Bernard z Clairvaux, przełożony zakonu cystersów, który dosiadał czarnego rumaka. Skrywał się pod długim wełnianym płaszczem. Głowę miał szpiczastą, haczykowaty nos, usta nerwowo zaciśnięte. Pomimo zapadającego zmierzchu kolumna krzyżowców brnęła dalej w las. Minęli Boizenburg i znaleźli się na wąskim zwierzynieckim gościńcu. Nie ujechali nawet dwóch wiorst, gdy musieli się zatrzymać. Świeżo ścięte pnie drzew zawaliły drogę. Z lasu, po krótkim zwiadzie, wyszli piechurzy, krzycząc, że wszędzie zasieki, doły, a dalej już tylko mokradła. – To jedyna sucha droga, która prowadzi na Zwierzyn, do ziemi Obodrytów – mruknął książę Konrad. Usunięcie przeszkody zajęło pachołkom dwa pacierze. Na kolejną natknęli się staje dalej. Kilku pachołków rozbiegło się znowu po lesie. Gdy wrócili, mówili o spalonych i wyludnionych wioskach. – Chyba Bóg pokarał Słowian za to, że spalili Lubekę – rzekł jeden, żegnając się przy tym. – Głupiś! Palą wszystko, żeby dla nas nic nie zostało. Zupełnie nic! – warknął biskup werdeński Dietmar. Mimo że duchowni – modląc się cichutko pod nosem – zawierzyli swój los Bogu, potrafili trzeźwo ocenić sytuację. Tu, w tych lasach, Najwyższy wystawiał ich na najcięższą próbę. – I co teraz? – Zygfryd nie okazywał bojaźni. – Dla koni siana wystarczy, ale gorzej z nami. – Konrad westchnął. Pomimo zapadających ciemności książę Henryk Lew kazał kilku ciurom ponownie zapuścić się w las. – Ustrzelcie mi na kolację dzika albo sarnę. Przy okazji spalcie chociaż jedną słowiańską chatę. Nie było ani dzika, ani sarny. Nie wrócili. Droga przez gęstniejący las była z każdym stajem coraz bardziej uciążliwa. Podmokły gościniec wabił komary, które z diabelskim uporem cięły przede wszystkim skórę biskupów. Duchowni nie dokończyli nawet pacierza, a trzeba było przystawać, żeby usunąć kolejną przeszkodę. Książę Henryk wrzeszczał wtedy w las, złorzecząc wszystkim Słowianom. Gdy się zatrzymali na dłuższy popas, książę Konrad zsiadł z konia i skinął na Przecława, by udał się za nim. Zeszli z gościńca. Las wydawał się spokojny, ale szum drzew był mało kojący, a skowyt wilka gdzieś w oddali nie wzbudził ich zaufania. Konrad odchylił tunikę i dał ulgę pęcherzowi. Przecław poszedł za jego przykładem. Przez moment próbował nawet zarysować jakiś kształt na suchej trawie, ale mu to nie wyszło. – Co robisz? – książę się zirytował. Od osób w swoim towarzystwie wymagał więcej powagi. – Oddaję mocz. – To widzę. Już po chwili obaj zapinali pasy. – Chylę czoła. Ma pan bardzo pojemny pęcherz, książę – pogratulował Przecław. Książę nie wiedział, czy mnich sobie z niego kpi, czy mu pochlebia. – Z przyjemnością każę wyrywać cięte języki – uprzedził na wszelki wypadek. Przecław odchrząknął. Zrozumiał. – Co ci dolega, panie? – postanowił szybko go udobruchać. Z uznaniem przyglądał się jego szerokim plecom, postawnej sylwetce. – Nie bez powodu właśnie teraz sikałem. – Książę Konrad westchnął. – Zapewne. |