powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXXXII)
grudzień 2008

Wilcze dziedzictwo: Przeznaczona – rozdział 2
Magda Parus
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Wypuścili się na miasto, żeby coś zjeść, jako że Alberto uznawał tylko bary szybkiej obsługi, gdzie przynajmniej część potraw czeka na widoku, gotowa do podania. Hotelowe restauracje, w których jedzenie przynoszono z niewidocznej kuchni, przygotowane specjalnie na jego zamówienie, Włoch omijał z daleka, gdyż wróg w takich warunkach bez trudu mógłby dosypać mu trucizny do posiłku. Zdaniem Colina łowca powinien obawiać się raczej kuli niż trucizny, ale dyskusja z Albertem nie miała sensu. Skończyłoby się tym, że Colin zostałby posądzony ni mniej, ni więcej, tylko o zamiar otrucia towarzysza.
No i wylądowali w McDonaldzie, zresztą nie po raz pierwszy w trakcie tej wspólnej podróży. Colin klął w duchu. Marzył mu się krwisty stek, a żarł papierowe kotlety. W dodatku Włoch jadał niewiele, Colin więc też się przy nim ograniczał, żeby nie wzbudzić podejrzeń. W efekcie ostatnimi czasy nieustannie doskwierał mu głód. Może dlatego tak łatwo wpadał w gniew?
Gdy wracali do hotelu, Colinowi rzuciła się w oczy budka telefoniczna. Najwyraźniej zatrzymał na niej wzrok odrobinę za długo.
– Mówiłem ci, żebyś się skupił na naszym zadaniu – warknął Alberto. Serdeczność, jaką prezentował w trakcie posiłku, ulotniła się bez śladu.
Colin ściągnął brwi.
– I tak nie mam jej numeru – odszczeknął, domyśliwszy się wreszcie, do czego pije Włoch.
Nie miał numeru telefonu Tin, ale też go nie potrzebował. Jeśli zapatrzył się na budkę, to dlatego, że na ów widok, jak często w takich przypadkach, ogarnęło Colina poczucie winy, że dotąd nie zadzwonił do brata. Co prawda nie obiecywał, że się odezwie, a wręcz, zdaje się, zapowiedział Matowi, żeby nie liczył na kontakt. Ale chyba jednak powinien okazać nieco zainteresowania samopoczuciem kogoś, kto się zamartwiał o Emily. Dzwoniąc z publicznego aparatu gdzieś w Europie, Colin nic nie ryzykował, nie zamierzał też podawać Matowi żadnych niebezpiecznych informacji.
No właśnie, sęk w tym, że w ogóle nie bardzo miał co bratu przekazać. Planował zadzwonić do niego, kiedy trafi na sensowny ślad, przy czym liczył, że nastąpi to szybko. Niestety, czas płynął, a Colin nie mógł się pochwalić choćby maleńkim sukcesem. A im dłużej zwlekał, tym głupiej mu było wyjaśniać, że nadal znajduje się w punkcie wyjścia. Szczeniak nie omieszkałby odpowiednio skomentować nieporadności starszego brata. Z kolei kłamstwo Colin uważał za coś poniżej godności. Tak czy owak, podle by się czuł po takiej rozmowie.
Obecnie sytuacja wreszcie uległa zmianie. Nawet jeśli trop kliniki wkrótce okaże się ślepą uliczką, po raz pierwszy od wielu miesięcy Colin mógł powiedzieć, że pojawiła się nadzieja na odnalezienie Emily. Tylko tyle: nadzieja. Szczegółów i tak by bratu nie przekazał, zatem Mat nie miałby okazji go wyśmiać – wilkołaki i sztuczne zapłodnienie!
W tej chwili, ze względu na obecność Alberta, Colin tak czy owak nie zadzwoni. Zresztą zwlekał z telefonem tak długo, że mógł poczekać jeszcze trochę, aż stanie się jasne, czy z owej nadziei cokolwiek wyniknie. Już sobie wyobrażał reakcję Mata, gdyby za kolejny miesiąc czy dwa musiał mu wyjaśnić, że chodziło o fałszywy alarm.
Alberto był cały czas obrażony. Psiakrew, jedno zerknięcie na publiczny aparat, a Włoch zachowywał się tak, jak gdyby Colin dopuścił się ciężkiej zdrady. Pieprzony wariat. Może Colin powinien jednak odpuścić sobie jego towarzystwo?
Przecież w gruncie rzeczy szansa na to, że organizacja odkryła, że w Kohlenbogen prowadzone są eksperymenty na świadomych, i wysłała tam kogoś na przeszpiegi, była dość nikła. Jeśli zaś Alberto słusznie przypuszczał, że po ucieczce Hintermanna klinika znajduje się pod obserwacją, prowadzili ją niewątpliwie pracownicy agencji. Colinowi groziło więc, że wpakuje się w niezłe bagno.
Z kolei ten Francuz, Antoine, ewidentnie zachował dla siebie część uzyskanych od Dirka informacji. Niewykluczone, że postąpił tak ze względu na niechęć do osoby Alberta, natomiast chętnie podzieliłby się swoją wiedzą z Colinem. Przy okazji Colin zobaczyłby się z Tin. Tak, pomysł powrotu do Francji wydawał się zdecydowanie rozsądniejszy niż tkwienie u boku Włocha, który dopiero się zastanawiał, jak ugryźć sprawę kliniki.
– I co, obmyśliłeś jakiś genialny plan? – zapytał Colin, kiedy wrócili do pokoju.
– Owszem – odparł Alberto. – Nie wiem tylko, czy powinienem się nim z tobą dzielić.
– Co znaczy „nie wiem”? – warknął Colin.
– A co miało znaczyć „genialny”? – spokojnie odparował Włoch.
Wszystko układało się po myśli Colina.
– Słuchaj, nie pasuje ci nasza współpraca, świetnie. Nie muszę dotrzymywać ci towarzystwa – powiedział Colin, pozorując irytację. – „Genialny” znaczyło tyle, że w żadnej kwestii nie dopuszczasz mnie do głosu. Liczą się wyłącznie twoje błyskotliwe przemyślenia!
– Ależ proszę cię bardzo, zaproponuj coś. – Włoch nadal mówił tonem niemalże serdecznym, ale jego zmrużone oczy zapłonęły wściekłością. – Przedyskutujemy oba plany i na ich bazie stworzymy jeden optymalny.
Sprawy przybierały zły obrót. Celem Colina było zerwanie stosunków z Albertem w taki sposób, żeby Włoch nie nabrał podejrzeń, że jego towarzysz zamierza działać dalej na własną rękę – a nawet opracował już kolejne posunięcia.
– Przedyskutujemy! – podchwycił gniewnie Colin. – Wiesz, na czym polegają dyskusje z tobą? Lubujesz się w wytykaniu błędów! Pokazywaniu, jaki jesteś wspaniały! Wręcz genialny! W przeciwieństwie do wszystkich innych, głupich, ślepych, zbyt naiwnych, żeby dostrzec prawdę! Ale wierz mi, ja nie potrzebuję nauk od pierdolonego pomyleńca!
Włoch poczerwieniał na twarzy. Tak, wystarczyło raz nazwać Alberta wariatem, żeby stać się jego wrogiem na resztę życia.
– Doskonale – wycedził Włoch przez zaciśnięte zęby. – Nikt cię tu nie trzyma.
• • •
Colin stanął przed hotelem, niezwykle z siebie dumny. Nawet nie zdążył się rozpakować, więc po prostu wziął swoją torbę podróżną i tę z laptopem, po czym wyszedł, nie zawracając sobie głowy pożegnaniem. Srał pies tego szaleńca.
Zadowolenie z siebie nieco Colinowi przeszło, kiedy uzmysłowił sobie, że znalazł się z bagażem niemal pod polską granicą, a jego wóz stoi na parkingu w Annecy, odległym o, bagatela, tysiąc kilometrów. Jakieś… sześćset mil, co nieco lepiej brzmiało, ale nie zmieniało faktu, że miał do pokonania spory kawałek. Jeśli zaś nie chciał wydawać pieniędzy, pozostawało mu złapać okazję, względnie iść z buta. To znaczy, z łapy.
Zatrzymał się przed sklepową wystawą i krytycznie obejrzał swoje odbicie w szybie. Przed przybyciem do Europy zrewidował nieco wizerunek, z wielkim żalem rezygnując z przyjemnie przesiąkniętych jego zapachem, lecz zarazem znoszonych, porozciąganych i brudnych ubrań, na rzecz nowych, regularnie pranych dżinsów, swetrów i T-shirtów. Skrócił też odrobinę włosy. Dzięki temu przynajmniej nie skupiał na sobie uwagi służb mundurowych różnych krajów, co nie równało się stwierdzeniu, że wygląda jak facet, którego każdy kierowca z radością podwiezie. Nie, Colin musiał uczciwie przyznać, że na złapanie okazji ma marne szanse.
Dla odmiany nocny bieg byłby, niestety, zbyt nieroztropny. Lasy – czy raczej większe kępy drzew – trafiały się na tej trasie bardzo rzadko. Colin musiałby poruszać się po otwartej przestrzeni, ryzykując, że ktoś doniesie mediom o ogromnym psie z torbą na grzbiecie. Wyobraził sobie, jak lokalna gazeta ze stosowną wzmianką trafia do rąk Alberta, a ten, nie daj Boże, dochodzi do wniosku, że skoro Colin, będąc wilkołakiem, tak mocno zainteresował się Tin, to wypadałoby jej się dokładnie przyjrzeć.
Pozostawał pociąg, rozwiązanie niewątpliwie tańsze niż wynajem samochodu. Z samolotów Colin w Europie nie korzystał.
Trafił na znającego angielski przechodnia i zapytał o drogę na dworzec. Cholerne miasto. A jego GPS został w toyocie.
No dobrze. Wracał do Tin. Poprawka: przy okazji spotka się z Tin, bo przede wszystkim zależało mu na informacjach zatajonych przez Antoine’a. Oczywiście. Będzie musiał wyjaśnić Francuzowi, o co się pokłócił z Albertem, a potem przekonać go, żeby ujawnił owe dodatkowe fakty. A jeśli Antoine nie okaże się skory do współpracy?
Wydawało się, że Colin postąpi najrozsądniej, jeśli zapuka do drzwi byłego łowcy tuż przed początkiem pełni. Kulminacja przypadała rankiem dwudziestego czwartego, czyli dwudziestego pierwszego, niedługo przed wschodem księżyca, Antoine powinien być bardzo nerwowy.
Właściwie dlaczego Colin uznał, że pełnia ma jakiekolwiek…?
– Tin! – wezwał ją gwałtownie. – Tin, czy on cię zamyka? Zamyka cię na czas pełni? Słyszysz mnie, cholera?!
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

41
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.