powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXXIII)
styczeń-luty 2009

Accelerando
Charles Stross
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Jego asystent dyskretnie wymienia cyfrowe odciski palców, potwierdzając, że dłoń należy do Boba Franklina, magika od nowych firm w Trójkącie Naukowym ze sporymi osiągnięciami inwestycyjnymi, ostatnio wchodzącego w obróbkę mikroskopową i technologię kosmiczną. Frank­lin zdobył pierwszy milion dwadzieścia lat temu i teraz jest specjalistą od inwestycji ekstropianistycznych. Działa wyłącznie za granicą, odkąd pięć lat temu IRS, starając się zaszyć bulgocącą ranę w piersi federalnego budżetu, zaczął urządzać przedsiębiorcom jesień średniowiecza. Manfred zna go od prawie dziesięciu lat z zamkniętej listy mailingowej, ale na żywca widzi go pierwszy raz. Garniturzyca w milczeniu przesuwa po stole wizytówkę: mały, czerwony diabełek macha ku niemu trójzębem, wokół jego nóg buchają płomienie. Bierze kartę, unosi brwi.
– Annette Dimarcos? Miło mi poznać. Chyba jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo z marketingu Arianespace.
Dziewczyna się uśmiecha.
– Nic nie szkodzi. Ja też nie miałam przyjemności spotkać słynnego altruisty od inwestycji wysokiego ryzyka. – Mówi z mocno paryskim akcentem, takie wyraźne przypomnienie, że samą rozmową wyświadcza mu uprzejmość. Klipsy z kamerami przyglądają mu się ciekawie, rejestrując wszystko do korporacyjnej pamięci. Jest autentyczną nową Europejką, nie to, co większość tłoczących się w barze amerykańskich wygnańców.
– No więc… – Ostrożnie kiwa głową, niepewny, jak się wobec niej zachować. – Bob, rozumiem, że ty jesteś w grze?
Franklin również kiwa głową; grzechoczą koraliki.
– No pewnie. Odkąd pospadały Teledesiki, wszystko trochę wzięło… no wiesz, na wstrzymanie. Jeśli masz coś dla nas, wchodzimy.
– Hm. – Rój satelitów Teledesica załatwiły tanie balony i trochę mniej tanie, napędzane energią słoneczną stratosferyczne automaty z przekaźnikami laserowymi o rozproszonym widmie: od tego zaczęła się poważna recesja w satelitarnym interesie. – Kryzys musi się kiedyś skończyć, ale… – tu skinienie ku Annette z Paryża – …z całym szacunkiem, nie wydaje mi się, żeby któryś z istniejących przewoźników miał mieć udział w tym przełomie.
Garniturzyca wzrusza ramionami.
– Arianespace patrzy daleko. Rzeczywistość jest, jaka jest. Z samych rakiet się nie wyżyje. A transmisja danych to nie jest jedyna siła rynkowa w kosmosie. Musimy badać nowe możliwości. Osobiście pomagałam firmie zdywersyfikować się w kierunku konstruowania reaktorów dla okrętów podwodnych, produkcji nanotechnologii w mikrograwitacji oraz usług hotelarskich. – Gdy tak recytuje oficjalne materiały, jej twarz przypomina nieskazitelną maskę, choć kiedy dodaje: – Jesteśmy elastyczniejsi niż amerykański przemysł kosmiczny… – Manfred wyczuwa sardoniczne rozbawienie.
– Może i tak – odpowiada i powoli pociąga berliner weisse.
Ona wdaje się w długą, sztywną opowieść, o tym, jak to Arianespace jest zdywersyfikowanym dot-comem, mającym aspiracje orbitalne, szereg firm handlujących pełnym asortymentem pamiątek, dekoracje do filmów z Bondem i obiecującą sieć hoteli na niskiej orbicie okołoziemskiej. Twarz odgrywa w odpowiednich momentach znudzenie, niewiarę, przy czym jest o wiele bardziej wyrazista niż głos – to sygnał poza pasmem, niewidzialny dla służbowych klipsów.
Manfred wchodzi w rolę, sporadycznie potakuje, stara się sprawić wrażenie, że traktuje to poważnie: jej zabawna, przewrotna gra przykuła jego uwagę o wiele skuteczniej niż sama handlowa gadka. Franklin wsadził nos w piwo, drżą mu ramiona – stara się nie ryknąć śmiechem na gesty, którymi Annette wyraża swoje zdanie o ofensywnych, przedsiębiorczych działaniach pracodawcy. Choć faktycznie, w opracowanym przez marketingowców pieprzeniu kryje się ziarno prawdy: dzięki tym hotelom i turystycznym wycieczkom orbitalnym Arianespace nadal osiąga zyski, w przeciwieństwie do LockMartBoeinga, który po odłączeniu Pentagonowej kroplówki zbankrutowałby w pół sekundy.
Do stolika podchodzi chyłkiem kolejna osoba: przysadzisty facet w denerwująco jaskrawej hawajskiej koszuli, z przeciekającymi długopisami w kieszeni na piersi i najgorszym oparzeniem od dziury ozonowej, jakie Manfred widział od lat.
– Cześć, Bob – mówi. – Co tam słychać?
– Spoko. – Franklin wskazuje Manfreda. – Manfred, poznaj Ivana MacDonalda. Ivan, Manfred. Siądziesz? – Nachyla się ku niemu. – Ivan to artysta od publicznych instalacji. Głównie sztuka ekstremalnie konkretna.
– Konkretnie, gumowany beton – dodaje Ivan, nieco zbyt głośno. – Różowy gumowany beton.
– Aaa! – Jakimś sposobem udało mu się wywołać priorytetowe przerwanie: Annette z Arianespace z drgnieniem ulgi wypada z roli marketingowego zombiaka i zwolniona z obowiązku powraca do niekorporacyjnej tożsamości. – To ty obgumowałeś Reichstag, tak? Na bazie z nadkrytycznego dwutlenku węgla i rozpuszczonych polisiloksanów? – Klaszcze w dłonie, oczy błyszczą jej entuzjazmem. – Wspaniałe!
– Obgumował co? – szepcze Manfred do ucha Boba.
Franklin wzrusza ramionami.
– Mnie nie pytaj, ja jestem tylko inżynierem.
– Pracuje nie tylko w betonie, także w wapieniu i piaskowcu; jest świetny! – Annette uśmiecha się do Manfreda. – Obgumowanie symbolu tej, no, autokracji, czy to nie wspaniałe?
– A ja myślałem, że jestem trzydzieści sekund do przodu na krzywej – rzuca smętnie Manfred. I dodaje do Boba: – Postawisz następnego?
– Teraz podgumuję Trzy Przełomy! – oświadcza głośno Ivan. – Jak tylko obeschnie po powodzi.
W tym momencie na łączu w głowie Manfreda siada coś potężnego, jak ciężarny słoń, śląc mu w sensorium ogromne rozpikselowane plamy. Pięć milionów maniaków sieciowych z całego świata właśnie zagląda na jego stronę, cyfrowy tłum obudzony jedną notką posłaną przez kogoś po drugiej stronie baru. Manfred się krzywi.
– Przyszedłem tu, żeby pogadać o ekonomicznych korzyściach z podróży kosmicznych, ale właśnie mam efekt slashdota4. Mogę po prostu posiedzieć i się napić, dopóki nie ustąpi?
– Jasne, czemu nie. – Bob kiwa na barmana. – Jeszcze raz wszystko to samo!
Przy sąsiednim stoliku, osoba nosząca makijaż i długie włosy, ubrana w sukienkę – Manfred nie ma ochoty spekulować co do płci tych odklejonych euroświrów – wspomina instalowanie sprzętu do cyberseksu w teherańskich domach uciech. Dwóch gości, z wyglądu studentów, kłóci się zawzięcie po niemiecku. Strumień tłumaczenia w okularach informuje go, że spierają się, czy Test Turinga jest rasistowską ustawą, sprzeczną z europejskim corpus iuris dotyczącym praw człowieka. Dociera piwo, Bob podsuwa Manfredowi jakieś inne.
– Spróbuj tego. Zasmakuje ci.
– No dobra. – To coś w rodzaju dymnego doppelbocka, pełnego pysznych ponadtlenków. Sam zapach sprawia, że w nosie Manfreda włącza się alarm przeciwpożarowy, krzyczący: „Niebezpieczeństwo, Will Robinson! Rak! Rak!”. – Niezłe. A mówiłem, że po drodze tutaj omal mnie nie napadnięto?
– Napadnięto? Eee, to poważna sprawa. Myślałem, że obecność policji zlikwidowała… i co, chcieli ci coś sprzedać?
– Nie, ale to nie byli tacy zwykli goście od marketingu. Znasz kogoś, kto dysponuje szpiegowskim botem Warpac z demobilu? Dość nowy model, pierwszy i ostrożny właściciel, trochę paranoik, ale ogólnie rozsądny… i rozumiesz, on twierdzi, że jest sztuczną inteligencją ogólnego zastosowania.
– No, nie! Rany, NSA by się zdenerwowała.
– Tak myślałem. Biedactwo, i tak pewnie nikt go nie zatrudni.
– A w biznesie kosmicznym?
– No tak. W biznesie kosmicznym. Smutne, nie? Odkąd Rotary Rocket padła drugi raz, to już nie to samo. A, jeszcze NASA, nie zapominajmy o NASA.
– Za NASA. – Annette z sobie tylko znanych powodów szczerzy się od ucha do ucha i unosi szklankę do toastu.
Ivan, ekstremalny beton podgumowany, obejmuje ją. Annette wtula się w niego; on także unosi szklankę.
– Za kolejne kosmodromy do podgumowania!
– Za NASA! – powtarza Bob. Piją. – No, Manfred, za NASA?
– NASA to kretyni. Chcą wysyłać na Marsa zapuszkowane naczelne. – Manfred przełyka haust piwa i energicznie odstawia szklankę na stół. – Mars to tylko ciemna masa na dnie studni grawitacyjnej, nie ma tam nawet biosfery. Powinni pracować nad kopiowaniem umysłów i rozwiązać problem konformacji w nanotechnologii. Wtedy moglibyśmy całą dostępną materię zamienić w komputronium i przetwarzać na nim nasze myśli. Na dłuższą metę to jedyne wyjście. Teraz Układ Słoneczny to czysta strata – wszystko w nim jest głupie. Policzcie tylko, ile jest MIPS-ów na miligram. A jak nie myśli, to nie pracuje. Trzeba zacząć od ciał o małej masie, zrekonfigurować je na nasz użytek. Rozmontujmy Księżyc! Rozmontujmy Marsa! Zbudujmy sfery złożone ze swobodnie orbitujących nanokomputerów, wymieniających dane laserowymi łączami, gdzie każda kolejna warstwa żywi się ciepłem odpadowym poprzedniej, wewnętrznej. Takie umysły-matrioszki, jedna sfera Dysona w drugiej, każda wielkości układu planetarnego. Niech głupia materia zatańczy po turingowsku, jak jej zagramy!
Annette przygląda mu się z zainteresowaniem, a Bob patrzy nieufnie.
– Jak dla mnie, to dość długoterminowe. Na ile ty lat patrzysz w przód?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.