„Wędrowiec” w reżyserii Wojciecha Malajkata należy do tych spektakli, które ogląda się z uciechą i które ani odrobinę nie zachęcają do refleksji. 10 minut po opuszczeniu teatru trudno przypomnieć sobie główną myśl, choć aktorskie kreacje w pamięci pozostają na długo. Jednak nawet rewelacyjna gra nie ukryje ogromnej naiwności tej sztuki.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Conor McPherson to dramatopisarz irlandzkiego pochodzenia i były alkoholik, którego sztuki sukcesywnie zdobywają w Polsce coraz większą popularność. Wojciech Malajkat podjął się wyreżyserowania opowieści o kilku moczymordach, którzy święta spędzają w tradycyjny sposób już od lat – przy irlandzkiej whiskey. Podczas spotkania przyjdzie im zagrać w pokera o bardzo wysoką stawkę z nienagannie ubranym nieznajomym, który wydaje się wiedzieć o towarzyszach znacznie więcej, niż podejrzewają. Ten obyczajowy obrazek z życia kilku ochlejów ma ambicję bycia opowieścią o nadziei na odkupienie, jednak wszystko rozłazi się w pełnych patosu dialogach. „Wędrowiec” w reżyserii Malajkata może pretendować do sztuki instruktażowej dla kaznodziejów – pokazuje jak na dłoni, w jaki sposób o miłosierdziu bożym mówić się nie powinno. Głębokie, aforystyczne sentencje i pijusy rozmyślające nad sensem ludzkiego żywota nie poruszają zupełnie. Ich wypowiedzi wydają się wybrane losowo ze zbioru „Tysiąc światłych a poruszających myśli na każdą okazję”, które McPherson starał się związać w sensowny ciąg. Najboleśniej jednak widz odczuwa refleksyjną pustotę, która skrywa się za tymi patetycznymi tyradami. Mimo że McPherson zna problem alkoholizmu z autopsji, nie ma nic osobistego do powiedzenia – kołuje jedynie wokół stereotypu i zadowala się schematycznym ujęciem uzależnienia. Najsłabiej na tle całej obsady wypada niemal operetkowy diabeł, pan Lockhart, w wykonaniu Krzysztofa Wakulińskiego. W zamierzeniu autora dramatu miała to być postać najbardziej tajemnicza, a nawet groźna. I jest tak momentami – nietypowa wizja skutego lodem piekła może przestraszyć typowego grzesznika, jednak twórcom sztuki udało się nawet to koncertowo spaprać. Punktowy reflektor skierowany na postać (a zwłaszcza twarz) mówiącego miał dodać grozy, a zbudował sympatyczny, kabaretowy nastrój. Pozostali aktorzy, czyli Waldemar Kownacki, Jerzy Łapiński i Henryk Talar, za pomocą oszczędnych gestów budują wiarygodne postacie, których poczynania na scenie widz śledzi z wielką przyjemnością. Uwagę przykuwa zwłaszcza Henryk Talar jako niewidomy Richard Harkin, który jest jak wrzód na dolnej części pleców dla Sharky’ego (Zbigniew Zamachowski). Ten, jako główny bohater, radzi sobie doskonale i nie odstaje od pozostałej części obsady. Szkoda jedynie, że cały trud aktorski idzie na marne – narracja nie stymuluje odbiorcy do przejęcia się losem bohaterów, a ich alkoholizm staje się mocno obojętny.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jednak na prawdziwą recenzencką burę zasługuje absurdalne zakończenie. Jest tak naiwne, optymistyczne i zwyczajnie słodkie, że już po zapaleniu świateł po tym, co się wydarzyło, widz długo nie może wyjść z szoku. Happyendowy gest dramatopisarza jest niewiarygodnie mało przekonujący, a boska (dosłownie) interwencja po prostu śmieszna. „Wędrowiec” w reżyserii Malajkata to dramatyczna pokraka – frazesy i komunały w patetycznej wersji wypowiedziane przez dobrych aktorów w ciekawych kreacjach scenicznych. W okresie okołoświątecznym „Wędrowiec” nada się jak znalazł dla wszystkich, którzy chcą poczuć, że widzieli uduchowione widowisko. A jeśli ktoś nie lubi się oszukiwać i ceni racjonalizm, zapewne wybierze coś bardziej sensownego.
Tytuł: Wędrowiec Tytuł oryginalny: The Seafarer Autor: Conor McPherson Reżyseria: Wojciech Malajkat Przekład: Anna Wołek Scenografia: Jan Kozikowski Obsada: Zbigniew Zamachowski, Krzysztof Wakuliński, Henryk Talar, Waldemar Kownacki, Jerzy Łapiński Ekstrakt: 50% |