powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXXIII)
styczeń-luty 2009

Cień w środku lata
Daniel Abraham
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Maati wstał i wyszedł za nauczycielem. Pałace zajmowały przestrzeń większą niż wioska daia-kvo, a każdy przerastał całą szkołę. Zeszli po szerokich marmurowych schodach do sklepionego holu. W czystym nocnym powietrzu unosił się zapach drewna sandałowego i wanilii.
– Powiedz mi, Maati. Co myślisz o niewolnikach?
Pytanie było dziwne i pierwsza odpowiedź, jaka mu się nasunęła – „nie myślę” – wydawała się zbyt gładka. Przyjął postawę proszącą o wyjaśnienie, chociaż szedł szybciej niż zwykle.
– Stały kontrakt. Jakie masz o tym zdanie?
– Nie wiem.
– To się zastanów przez chwilę.
Przeszli przez hol i wyszli na szeroką, usianą kwiatami ścieżkę, prowadzącą w dół, na południe. Przed nimi rozciągały się ogrody pełne egzotycznych kwiatów i fontann. Ukryci za żywopłotami lub ekranami z materiału śpiewający niewolnicy wypełniali powietrze melodiami bez słów. Z nieba lał się żar, niczym fanfara grana przez słońce, a powietrze było tak duszne, że Maati miał wrażenie, że niemal pływa. Wydawało się, że ledwie wyszli, a jego spodnia szata już się lepiła od potu. Z trudem nadążał za nauczycielem.
Maati zastanawiał się nad pytaniem, mijając się ze służącymi i utkhaiem, którzy zatrzymywali się na chwilę, by przyjąć postawę szacunku. Jego nauczyciel prawie ich nie zauważał, podobnie jak upału; chociaż szaty Maatiego przylegały mu do ciała, szaty Heshaia opływały go jak woda omywająca kamień, a skroni nie zraszał mu pot. Maati odchrząknął.
– Ludzie, którzy związali się stałym kontraktem, zrobili to albo z wyboru, w zamian za ochronę, jaką zapewnia im właściciel kontraktu, albo stracili wolność za karę po popełnieniu jakiejś zbrodni – rzekł Maati, starannie unikając wyrażenia jakiejkolwiek oceny.
– Czy tego nauczył cię dai-kvo?
– Nie. Tylko… po prostu tak jest. Zawsze o tym wiedziałem.
– A trzeci przypadek? Przypadek andat?
– Nie rozumiem.
Ciemne brwi nauczyciela powędrowały w górę na idealnie gładkie czoło. Jego usta ułożyły się w niemal niezauważalny uśmiech.
Andat nie są zbrodniarzami. Zanim zostaną związani, nie mają myśli, woli, kształtu. Są tylko ideami. Jak idea może zawrzeć kontrakt?
– A jak może tego odmówić? – odparował Maati.
– Istnieją określenia ludzi, mój chłopcze, którzy przyjmują milczenie za zgodę.
Weszli do środkowych ogrodów. Przed nimi rozciągały się niskie wzgórza i szersze ścieżki niemal jak ulice. Z prawej strony wyrosła świątynia, rozłożysta i wysoka; jej pochyłe linie przypominały Maatiemu mewę w locie. Przy jednej z niższych sal zgromadziły się wózki, a wokół nich kręcili się rozmawiający ze sobą robotnicy. Maati zauważył kątem oka, że paru z nich wnosi do środka belę bawełny. Z dreszczem podniecenia uświadomił sobie, co się dzieje. Po raz pierwszy zobaczy, jak Heshai-kvo dysponuje mocą andat.
– No, nic, nieważne – powiedział nauczyciel, jakby czekał na jakąś odpowiedź. – Tylko wiesz co, Maati? Chciałbym, żebyś później zastanowił się nad tą rozmową.
Maati przyjął postawę odpowiednią dla ucznia przyjmującego zadanie do wykonania. Kiedy podeszli bliżej, robotnicy i kupcy zrobili im przejście. Byli tam też członkowie utkhaiem w pięknych strojach i kosztownej biżuterii. Maati zauważył starszą kobietę w szacie barwy nieba o świcie – była to osobista służąca khaia Saraykehtu.
– Jest tu khai? – zapytał Maati głosem cichszym, niżby chciał.
– Czasami się pokazuje. Kupcy wtedy mają wrażenie, że zwraca na nich uwagę. Niemądra sztuczka, ale najwyraźniej działa.
Maati przełknął ślinę, przejęty perspektywą ujrzenia khaia, a także obojętnością brzmiącą w głosie nauczyciela. Przeszli pod łukami do cienistej sali. Była wielkości magazynu i wypełniały ją pod sufit bele surowej bawełny. Nad nimi zostawiono przestrzeń mniejszą od przekroju beli, a wolna przestrzeń na dole, między ziemią a metalowymi stelażami, na których układano bele, nie przekraczała szerokości dłoni. Resztę miejsca zajmowali przedstawiciele domów kupieckich, których robotnicy czekali na zewnątrz, a na podwyższeniu stał w otoczeniu swoich służących khai Saraykehtu – mężczyzna w średnim wieku o włosach przetykanych siwizną i ciężkich powiekach. Wydawał polecenia w ledwie zauważalny sposób. Maati poczuł ciężar ciszy, jaka zapadła, kiedy wszedł do środka z nauczycielem. A potem po sali poniósł się pomruk, lecz zbyt cichy, by rozróżnić słowa czy nawet jego charakter. Khai uniósł brew i z niemal nieludzkim wdziękiem przyjął postawę pytającą.
U jego boku stał krępy mężczyzna z szeroko otwartymi żabimi ustami; jego mina mogła wyrażać albo przerażenie, albo zdumienie. On również miał na sobie szatę poety. Maati poczuł na ramieniu mocną i zimną dłoń swego nauczyciela.
– Maati – piękny, starannie modulowany głos zabrzmiał tak cicho, że słyszeli go tylko oni dwaj – jest coś, co powinieneś wiedzieć. Nie jestem Heshaiem-kvo.
Młodzieniec podniósł wzrok. Ciemne oczy wpatrywały się w niego z cieniem rozbawienia.
– T-to kim jesteś?
– Niewolnikiem, mój drogi. Niewolnikiem, którego masz nadzieję być właścicielem.
I wtedy mężczyzna, który nie był jego nauczycielem, odwrócił się do khaia Saraykehtu i wściekłego, bełkoczącego coś poety. Przyjął postawę powitania bardziej odpowiednią dla znajomych spotkanych przypadkiem w herbaciarni niż dla dwóch najpotężniejszych ludzi w mieście. Maati przyjął drżącymi dłońmi o wiele bardziej formalną postawę.
– Co to jest? – zapytał ostrym tonem poeta, Heshai-kvo o żabich ustach.
– To? – zapytał mężczyzna, odwracając się i przyglądając się Maatiemu, jakby był rzeźbą na jarmarku. – Wygląda na chłopca. Albo może na młodego mężczyznę. Piętnaście lat? Może szesnaście? Tak trudno znaleźć odpowiednią nazwę na coś w tym wieku. Znalazłem to porzucone w górnych salach. Najwyraźniej snuje się tam od kilku dni. Chyba nikomu nie jest potrzebne. Mogę to sobie zatrzymać?
– Heshai – powiedział khai; miał potężny głos.
Mówił gawędziarskim tonem, lecz jego głos niósł się daleko, jakby był aktorem. Przebijało z niego niezadowolenie.
– Oj – rzekł mężczyzna u boku Maatiego. – Sprawiłem ci przykrość? Cóż, panie, możesz za to winić tylko siebie.
– Cisza! – warknął poeta.
Maati zobaczył – a może bardziej: wyczuł – że jego towarzysz sztywnieje. Zerknął na jego idealną twarz. Jej rysy zastygły w grymasie bólu; eleganckie dłonie powoli, jakby przeciwstawiały się każdemu ruchowi, przyjęły pozycję przeprosin i uległości, a ciało zgięło się w pozie służalczego hołdu.
– Przybywam na twe żądanie, khai Saraykehtu – powiedział mężczyzna, a raczej andat Beznasienny głosem, w którym miód był zmieszany z popiołem. – Rozkazuj.
Khai przyjął postawę zgody, lecz jej szczegóły balansowały na granicy grzeczności. Poeta o żabich ustach spojrzał na Maatiego i ostrym gestem przywołał go do siebie. Maati pośpieszył ku podwyższeniu. Andat poruszał się wolniej, ale poszedł w jego ślady.
– Powinieneś był zaczekać – syknął Heshai-kvo. – To bardzo pracowita pora roku. Mógłbym sądzić, że dai-kvo nauczy cię więcej cierpliwości.
Maati przyjął postawę najgłębszych przeprosin.
– Zostałem wprowadzony w błąd, Heshai-kvo. Myślałem, że on… to znaczy… moja pomyłka okrywa mnie wstydem.
– I słusznie – warknął poeta. – Przybywać w taki sposób, bez zapowiedzi i…
– Zacny i wspaniały Heshai – rzekł khai Saraykehtu głosem ociekającym sarkazmem – rozumiem, że dodanie kolejnego pupila do twej kolekcji jest męczące. I naprawdę nie chcę przeszkadzać, ale…
Khai wskazał wielkopańskim gestem bele bawełny. Dłonie miał idealne, a ich ruchy były gładkie, opanowane i wymowne; Maati nigdy w życiu nie widział bardziej eleganckiego gestu.
Heshai-kvo przyjął na chwilę postawę żalu, a potem zwrócił się do tego pięknego mężczyzny – Beznasiennego, Sterylności, andat. Przez chwilę przypatrywali się sobie w milczeniu. Andat skrzywił usta w grymasie na pół szyderstwa, na pół smutku. Na plecach nauczyciela, który zaczął drżeć jakby z wielkiego wysiłku, pojawiła się plama potu. Wtedy andat odwrócił się w stronę bawełny i uniósł teatralnym gestem ręce.
Po chwili Maati usłyszał ciche plaśnięcie, jakby spadła kropla deszczu. A potem było ich słychać coraz więcej, aż salę wypełniła niewidzialna ulewa. Stojąc za khaiem i poetą, Maati pochylił się i spojrzał pod rusztowanie, na którym leżały bele. Parkiet pokrywały czarne podskakujące, zderzające się ze sobą punkciki. Ziarna bawełny.
– Gotowe – rzekł Heshai-kvo i Maati pośpiesznie się wyprostował.
Khai klasnął w dłonie i wstał niczym tancerz. Jego szaty płynęły w powietrzu, jakby były obdarzone życiem. Maati na chwilę się zapomniał i po prostu stał, oczarowany.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

27
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.