– Który bóg poskramia duchy wody? – zapytał Riit-kvo. Otah wrócił myślami do sali i się wyprostował. Riit-kvo wskazał krępego chłopca po drugiej stronie sali. – Wędrowiec Oladac! – powiedział chłopiec, przyjmując postawę wdzięczności dla nauczyciela. – A dlaczego duchy, które trzymały się na uboczu i nie walczyły ani z bogami, ani przeciwko nim, zostały strącone do niższego piekła niż słudzy chaosu? Riit-kvo znów pokazał ręką. – Bo powinni byli walczyć razem z bogami! – wrzasnął chłopiec. To była niewłaściwa odpowiedź. Ponieważ byli tchórzami, pomyślał Otah, i wiedział, że ma rację. Zaświszczała lakierowana rózga Tahiego i mocno uderzyła chłopca w ramię. Riit-kvo uśmiechnął się z wyższością i wrócił do opowieści. Po lekcji znów mieli pracę do wykonania i Tahi-kvo znów do nich nie dołączył. Nastąpił wieczorny posiłek i zakończenie kolejnego dnia. Otah wpełzł z ulgą na swoją pryczę i naciągnął cienki koc aż po samą szyję. Zimą wielu chłopców spało w ubraniach i Otah się do nich zaliczał. Mimo to zimę lubił najbardziej. W cieplejszych porach roku w niektóre poranki nadal się budził, nie pamiętając, gdzie jest, spodziewając się ujrzeć ściany ojcowskiego domu, usłyszeć głosy starszych braci – Biitraha, Danata i Kaiina. Może zobaczyć uśmiech matki. Napływ wspomnień był gorszy od wszystkich uderzeń rózgi Tahiego-kvo i Otah skupił całą siłę woli, by wymazać wspomnienia o rodzinie. Nie był w domu ani kochany, ani chciany i rozumiał, że zbytnie rozmyślanie nad tą prawdą go zabije. Kiedy odpływał w sen, w głowie kołatał mu się ostry głos Riita-kvo, recytującego lekcję o duchach, które nie chciały walczyć. Były tchórzami, wtrąconymi do najgłębszego i najzimniejszego piekła. Kiedy nadeszło to pytanie, otworzył szeroko oczy. Usiadł. Wszyscy pozostali chłopcy leżeli na swoich pryczach. Nieopodal któryś płakał przez sen. Nie był to niezwykły dźwięk. Słowa wciąż płonęły w umyśle Otaha. Tchórzliwe duchy, wtrącone do piekła. „A co je tam trzyma?” – zapytał go cichy wewnętrzny głos. „Dlaczego pozostają w piekle?”. Przez kilka godzin leżał rozbudzony, a w głowie wirowały mu myśli. Pokoje nauczycieli wychodziły na wspólny salon. Ściany były wyłożone półkami pełnymi ksiąg i zwojów. Wpuszczone w podłogę palenisko jarzyło się węglami przygotowanymi przez cieszących się największym uznaniem czarno odzianych chłopców Milaha-kvo. Szerokie okno – o podwójnych szybach, by nie dopuszczało zimą zimna, a latem upału – wychodziło na drogę prowadzącą na południe, do głównej drogi. Tahi siedział, grzejąc stopy przy ogniu i patrząc na zimną równinę za oknem. Drzwi za jego plecami otworzyły się i do środka wszedł Milah. – Spodziewałem się ciebie wcześniej – odezwał się Tahi. Milah przyjął na chwilę postawę przeprosin. – Annat Ryota skarżyła się, że z pieca kuchennego znów się dymi – powiedział. Tahi coś mruknął. – Usiądź. Przy ogniu jest ciepło. – To się często zdarza – zgodził się Milah oschłym, szyderczym tonem i usiadł. Tahiemu udało się przywołać na twarz lekki uśmiech. – Jak mu się podobali twoi chłopcy? – zapytał Tahi. – Tak samo jak w zeszłym roku. Przejrzeli zasłonę i teraz prowadzą swoich braci ku wiedzy – odparł Milah, lecz dłonie ułożył w pozycji łagodnego szyderstwa. – To drobni tyrani, co do jednego. Każdy andat na tyle silny, by warto go było utrzymać, zjadłby ich, zanim serca zdążyłyby im uderzyć dwa razy. – Szkoda. – Nie jest to zaskoczeniem. A twoi? Tahi przez chwilę przygryzał dolną wargę, a potem się pochylił. Czuł na sobie wzrok Milaha. – Otah Machi narobił sobie wstydu – rzekł. – Karę jednak przyjął dobrze. Dai-kvo sądzi, że może być obiecujący. Milah się poruszył. Kiedy Tahi spojrzał na niego, przyjął postawę pytania. Tahi zastanowił się, czego może ono dotyczyć i skinął głową. – Są też i inne oznaki – powiedział. – Myślę, że powinieneś go pilnować. W pewien sposób szkoda mi, że tracę go na twoją rzecz. – Lubisz go. Tahi przyjął postawę zgody z odcieniem przyznania się do niepowodzenia. – Być może ja jestem okrutny, stary przyjacielu – stwierdził Tahi, przybierając poufały ton – lecz ty jesteś pozbawiony serca. Jasnowłosy nauczyciel roześmiał się, a Tahi nie mógł się powstrzymać, by mu nie zawtórować. Potem przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, każdy pogrążony w swoich myślach. Milah wstał i zrzucił grubą wełnianą wierzchnią szatę. Pod spodem wciąż miał na sobie oficjalny jedwabny strój z wczorajszej audiencji u daia-kvo. Tahi nalał im obu po miseczce ryżowego wina. – Dobrze było znów go zobaczyć – odezwał się jakiś czas później Milah. W jego głosie brzmiała nuta melancholii. Tahi przyjął postawę zgody, a potem upił wina. – Wyglądał tak staro – powiedział. Plan Otaha, jeśli można go było nazwać planem, nie wymagał wielu przygotowań, a mimo to między chwilą, w której zrozumiał przypowieść o biernych duchach, a nocą, kiedy podjął działanie, minęły prawie trzy tygodnie. Owej nocy zaczekał, aż wszyscy usną, a potem odrzucił cienkie koce, włożył na siebie wszystko, co miał, zebrał skromny dobytek i po raz ostatni wyszedł z pomieszczenia swojej kohorty. Kamienne korytarze nie były oświetlone, ale znał drogę na tyle dobrze, że nie potrzebował światła. Poszedł do kuchni. Spiżarnia nie była zamknięta – nikt nie kradł jedzenia, ze strachu, że zostanie wykryty i wychłostany. Otah zgarnął do worka po dwie garście twardych bułeczek i suszonych owoców. Nie potrzebował wody. Na ziemi wciąż leżał śnieg, a Tahi-kvo pokazał im, jak go topić ciepłem własnego ciała w taki sposób, by zimno nie przeniknęło do serca. Kiedy się już zaopatrzył, poszedł do głównej sali; światło księżyca wpadające przez wysoko umieszczone okna kładło się słabą poświatą w wielkiej nawie, gdzie przez ostatnie trzy lata Otah co rano przyjmował postawę hołdu. Drzwi oczywiście były zaryglowane i chociaż chłopiec miał dość siły, by je otworzyć, hałas mógłby kogoś obudzić. Z szafki przy wrotach wziął parę szerokich plecionych butów śnieżnych i wszedł po schodach do sali wykładowej. Jej okna wychodziły na świat tkwiący w okowach zimy. W chłodzie oddech Otaha już się zmieniał w pióropusz wilgoci. Wyrzucił śnieżne buty i worek przez okno na pokrytą śniegiem ziemię, a potem przecisnął się przez otwór i zawisł na czubkach palców, trzymając się kamiennego zewnętrznego parapetu. Nie spadł z wysoka. Otrzepał śnieg z nogawic, grubymi rzemieniami przywiązał do stóp śnieżne buty, podniósł pękaty worek i ruszył na południe w stronę głównej drogi. Zanim się zorientował, że nie jest sam, księżyc, znajdujący się niemal u szczytu swego nocnego łuku, przesunął się w stronę zachodniego horyzontu o szerokość dwóch dłoni w grubych rękawicach. Kroki, idealnie dopasowane do rytmu jego kroków, złamały ów rytm – co było tak zamierzoną prowokacją, jak chrząknięcie. Otah zamarł, a po chwili się odwrócił. – Dobry wieczór, Otahu Machi – rzekł swobodnym tonem Milah-kvo. – Piękna noc na spacer, co? Tylko trochę zimna. Otah się nie odzywał, więc Milah postąpił do przodu; miał w ręce worek, a jego kroków niemal nie było słychać. Oddech miał gęsty i biały niczym gęsie pióro. – Tak – rzekł nauczyciel. – Jest zimno, a ty znajdujesz się z dala od łóżka. Otah przyjął postawę zgody właściwą dla ucznia wobec nauczyciela. Nie zawierała cienia przeprosin i Otah miał nadzieję, że Milah-kvo nie dostrzeże, że się trzęsie, a jeśli nawet, to przypisze to zimnu. – Opuszczasz szkołę przed zakończeniem nauki, chłopcze. Okrywasz się hańbą. Otah przyjął postawę dziękczynną odpowiednią na koniec lekcji, lecz Milah-kvo machnął lekceważąco ręką i usiadł na śniegu, przyglądając się chłopcu z ciekawością, która deprymowała Otaha. – Dlaczego? – zapytał Milah-kvo. – Masz jeszcze szansę na poprawę. Wciąż jeszcze możesz się okazać godny. Dlaczego więc uciekasz? Jesteś aż takim tchórzem? Otah odzyskał mowę. – Tchórzostwem byłoby pozostanie, Milahu-kvo. – Jak to? W głosie nauczyciela nie brzmiała nuta osądu czy badania. Zupełnie jakby pytanie zadał przyjaciel, który naprawdę nie zna odpowiedzi. – W piekle nie ma zamków – rzekł Otah. Po raz pierwszy spróbował powiedzieć o tym komuś innemu i okazało się to trudniejsze, niż się spodziewał. – Jeśli nie ma zamków, to co może tam trzymać człowieka, prócz strachu, że odejście może się okazać gorsze? |