Po dwóch filmach, których głównym tematem był terroryzm, Michael Winterbottom postanowił odpocząć. Zaoferował nam tym razem obraz gatunkowo lżejszy i mniej trzymający w napięciu. „Genua” to kameralny dramat obyczajowy rozgrywający się w bardzo nastrojowej scenerii, który broni wartości rodzinnych znacznie lepiej niż wszystkie prorodzinne partie polityczne razem wzięte.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po wypadku samochodowym, w którym ginie kobieta, żona i matka dwóch córek, życie jej bliskich odmienia się diametralnie. Wszyscy bohaterowie zostają zmuszeni, aby na nowo określić swoją rolę w rodzinie i przystosować się do niełatwej sytuacji. Jest ona tym trudniejsza, że opiera się w dużym stopniu na cichej wrogości. Starsza siostra ma żal do młodszej, który umiejętnie maskuje przed niczego niedomyślającym się ojcem. Ten z kolei zostaje wyraźnie przytłoczony masą obowiązków a przede wszystkim ogromem odpowiedzialności. Dorastająca, zbuntowana córka, której nie potrafi zrozumieć, wywalcza sobie coraz szersze obszary wolności. Młodsza ucieka w wyobraźnię z powodu poczucia winy. A ojciec gdzieś w tym wszystkim musi również pomyśleć o sobie. Pomocy szuka w ucieczce. Zabiera córki na lato do Genui, aby w nowym otoczeniu spróbować zacząć wszystko od początku. Winterbottom bardzo dobrze i naturalnie pokazał trudną sytuację w domu. Za pomocą prostych gestów, zwięzłych, ale treściwych dialogów zobrazował złość i napięcie panujące wewnątrz rodziny, ale też i potrzebę jej utrzymania, na czym jednak, mimo niechęci i złości, wszystkim jej członkom zależy. Umiejętnie przedstawił całą tę mikrospołeczność a w opozycji do niej każdego z osobna. Potrzeba bycia w rodzinie wymaga pewnych kompromisów ( to co oczywiste w życiu nie musi już być oczywiste w filmie) a kompromisy te muszę mieć swoje granice. To nie jest pierwszy plan filmu a raczej jego tło, ale niezwykle wiarygodne, nienarzucające się, które sprawia, że film ogląda się bardzo przyjemnie. A jest to pewnego rodzaju paradoks, bo przecież tematyka jest dosyć refleksyjna. Na pierwszym planie znajduje się młodsza siostra, Mary i jej poczucie winy. Grająca ją Perla Haney-Jardine radzi sobie rewelacyjnie. Strach, niepewność, smutek i żal po odrzuceniu przez starszą siostrę wygrywa bardzo spokojnie, ale też intensywnie. Reżyser daje jej sporo czasu przed kamerą, żeby mogła zagrać wyrazem twarzy i zachowaniem. Dziewczynka bardzo udanie balansuje między smutnym pogodzeniem się z losem i przyjęciem na siebie winy, którą obarcza ją siostra a próbą usprawiedliwienia się i zrzucenia z siebie przygnębiającego ciężaru. Nie jest to jakaś świadoma wewnętrzna walka, raczej naturalna potrzeba otrząśnięcia się z tragedii i tak też to w filmie wygląda. Bardzo dobrze aktorsko poczyna sobie również Willa Holland grająca starszą siostrę, Kelly. Tłumi w sobie żal i z nikim nie chce rozmawiać o wypadku. Na Mary mści się jawną niechęcią, ale tylko w momentach, gdy nie widzi tego ojciec. Przed nim odgrywa rolę poprawnej siostry i w miarę posłusznej córki. Ale jest też w tej fazie młodzieńczego buntu, który, w miarę narastających kaprysów, każe jej odwracać się od najbliższych i nie poszukiwać konstruktywnego rozwiązania problemu. Jednak gdzieś tam w głębi odzywa się potrzeba poczucia wspólnoty i oparcia oraz dawania ciepła innym. Wreszcie, Colin Firth i jego bohater Joe. Podobnie jak córki, on też przeżywa wszystko bardziej w środku. Stara się nie okazywać słabości, bo przecież jako ojciec musi to wszystko jakoś ogarnąć. Jego metoda jest prosta – przejść jak najszybciej do porządku codzienności, której naturalny rytm zagłuszy cierpienie. Szczególnie pieczołowicie dba o rodzinne rytuały jak wspólne posiłki czy wypady za miasto. Poświęca się również pracy akademickiej, pozostawiając sobie niewiele wolnego czasu. Firth gra głównie zakłopotaniem i niepewnością. Joe’mu niezbyt dobrze wychodzi rola twardego ojca, którym czuje, że musi być, aby utrzymać rodzinę w ryzach normalności. Bardziej chciałby być ojcem przyjacielem, ale przecież taki model też do końca nie jest możliwy. Największym atutem filmu jest fakt, że wszystkie te subtelne relacje i emocje są znakomicie wygrane przez aktorów. Ich nastroje są z kolei bardzo dobrze wspomagane zdjęciami miasta, które w końcu odgrywa tutaj tytułową rolę. Genua Winterbottoma to ciasne, klaustrofobiczne miejsce, które czasem roztacza jednak nad bohaterami parasol ochronny. Wąskie uliczki, każda podobna do następnej, stanowią osobliwy labirynt, w którym bohaterowie trochę się gubią, trochę odpoczywają od prawdziwego świata. Natomiast głównym mankamentem, który nieco niweczy to, na co film przez większość czasu pracuje jest zakończenie. Jak często u Winterbottoma bywa w pewnym momencie filmu reżyser daje nam do zrozumienia, żebyśmy uważali, bo oto teraz mamy do czynienia z ważnym przekazem. Coś w stylu wniosków dla topornego widza. Tak było w „Drodze do Guantanamo” (oczywiście w innym kontekście), tak jest i tutaj. Łopatologiczna pointa neguje realistyczną wymowę filmu i sprawia, że wydarzenia rozwijają się naturalnie tylko do pewnego momentu. Potem reżyser, ni stąd ni zowąd, wkracza z morałem, podszytym pseudometafizyką. Cóż, Winterbottoma broni to, że na ogół trafia w sedno.
Tytuł: Genua. Włoskie lato Tytuł oryginalny: Genova Rok produkcji: 2007 Kraj produkcji: Wielka Brytania Data premiery: 12 czerwca 2009 Czas projekcji: 94 min. Gatunek: horror Ekstrakt: 80% |