powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LXXXVII)
czerwiec-lipiec 2009

Bohaterowie umierają
Matthew Woodring Stover
ciąg dalszy z poprzedniej strony
3
Hari krążył po osłonecznionych skałach otaczających lśniący basen i zasilające go dwa bliźniacze wodospady. Basen to było prawdziwe dzieło sztuki – jedynie słaby zapaszek chloru i nurtujące przekonanie, że natura nie zaaranżowałaby skał i wody z taką troską o wygodę człowieka, zdradzały, że to sztuczny twór.
Spacerował w tę i z powrotem, siadał, wstawał. Raz, może dwa ruszył w stronę porośniętej krzewinkami pustyni, gdzie wiatr unosił kłęby piachu i ciągnęły się jałowe hałdy żużlu i odpadów z okolicznych kopalni. Za każdym razem zatrzymywał się na obrzeżach sztucznej oazy Vilo, zawracał i znowu zaczynał chodzić w kółko. Na toksyczne osady gapił się ze swego rodzaju nostalgią. Wyobrażał sobie siebie, jak idzie między hałdami aż do martwych skał gór. Nie bardzo wiedział, czy biwakowanie wśród toksycznych odpadów poprawiłoby mu samopoczucie, ale był przekonany, że na pewno nie poczułby się gorzej.
„Spokojnie”, powtarzał sobie raz za razem. „Przecież ona wcale nie umarła”.
Za każdym razem mroczny szept w sercu odpowiadał mu, że może lepiej byłoby dla niego, gdyby umarła. Albo gdyby on nie żył.
Po jej śmierci mógłby zacząć leczyć rany, po własnej znalazłby się poza zasięgiem bólu.
Do cholery, co zajmowało Vilo tyle czasu?
Hari nie cierpiał czekać. Nie miał nic do roboty – mógł tylko stać i myśleć – a w jego życiu było zbyt wiele rzeczy, o których nie był w stanie myśleć.
Rozejrzał się za czymś – czymkolwiek – na czym mógłby skupić uwagę. Spojrzał na ścianę sztucznego klifu, z którego spadały do basenu wodospady, zastanawiając się, czy wspinaczka po pięćdziesięciometrowym śliskim od wody urwisku zdołałaby oderwać jego myśli od Shanny.
Taką taktykę wypracował sobie od czasu separacji: stale mieć zajęcie. Skupiać się na różnych rzeczach. Nie myśleć. To była dobra taktyka, naprawdę skuteczna, sprawdzała się z dnia na dzień. Czasem mijały godziny, dni, a nawet tydzień, w czasie którego prawie o niej nie myślał.
Zawsze był lepszym taktykiem niż strategiem. Wygrywał każdą bitwę, ale w takie dni jak dzisiaj doskonale zdawał sobie sprawę, że przegrywa wojnę.
Nawet wspinaczka na ten chrzaniony wodospad nic by nie pomogła. Doświadczonym okiem dostrzegł niezliczone podpórki dla rąk i stóp, które z pewnością umieszczono tam celowo. Klif zaprojektowano do wspinaczek – wszedłby po nim z większą łatwością niż wielu innych mężczyzn weszłoby nań po drabinie.
Zdegustowany pokręcił głową.
– Ej, Caine! – zawołała jedna z dziewczyn pływających w sztucznej sadzawce. – Nie chciałbyś się zabawić?
Dwie z wszechobecnych dziewczyn do towarzystwa zatrudnianych przez Vilo Intercontinental pływały w basenie, pluskały się i wzajemnie podtapiały. Długonogie, smukłe, wysportowane, o idealnych zębach i jeszcze lepszych piersiach; dziewczyny, których rola sprowadzała się do bycia pod ręką dla gości Biznesmena Vilo. Obie były oszałamiająco piękne. Uroda prosto spod skalpela to premia za pięcioletnie usługi. Potem mogą szukać szczęścia gdzie indziej. Bawiły się teraz na użytek Hariego, dbając o to, by co rusz błysnąć zgrabnym udem albo pupą, z wdziękiem wyginać gibkie plecy i wypinać sterczące sutki. Gdyby to nie było aż tak wyrachowane, może nawet uznałby to za pociągające.
Teraz ta, która go wołała, prześlizgnęła się za drugą i objęła ją. W jednej dłoni zamknęła jej pierś, a drugą wsunęła pod wodę w kierunku jej krocza. Wygięła smukłą szyję, żeby pocałować partnerkę w ramię, cały czas przy tym zapraszając go spojrzeniem.
Hari westchnął. Pewnie mógłby wskoczyć do wody. Pieprzenie się z dwiema dziewczynami do towarzystwa byłoby przynajmniej w jakimś stopniu uczciwe. W przeciwieństwie do napalonych na gwiazdy kobiet, które pchały się do niego gdziekolwiek się ruszył, te dziewczyny były profesjonalistkami. Żadnego udawania, że im zależy na nim, ani że jemu na nich.
Kilka lat temu na pewno by to zrobił. Ale teraz, na późnym etapie życia, po tym jak wreszcie znalazł kogoś, kto go pokochał i kogo on pokochał, kto nadał prawdziwy sens określeniu „kochać się z kimś”, już nie mógł. Nie potrafił nawet wskrzesić w sobie zainteresowania. Dmuchanie tych dziewczyn byłoby jak wsadzenie fiuta do dziury po sęku – skomplikowana i nieco bolesna metoda masturbacji.
Służący w kamizelce i jedwabnym pasie stanął obok niego i podsunął mu tacę ze szkocką.
– Laphroaig, prawda?
Hari pokiwał głową i wziął szklaneczkę.
– Ehm… Caine?
Hari westchnął.
– Mów mi Hari, dobrze? Wszyscy zapominają, że mam imię.
– Och, jasne, eee… Hari. Chciałem tylko powiedzieć, że, no wiesz, jestem twoim wielkim fanem, i nawet, ehm, no wiesz… ach, mniejsza z tym.
– W porządku.
Ale służący – Hariemu wydawało się, że ma na imię Andre – nadal kręcił się koło niego wyczekująco. Hari sączył szkocką i przypatrywał się pływającym dziewczynom.
Służący odkaszlnął i odezwał się:
– Oczywiście mam tylko sześciany z twoimi kawałkami. Tylko raz byłem na bezpośrednim, kilka lat temu, kiedy Biznesmen Vilo zabrał kilkoro nas na wakacje. To było lekkie wariactwo, chociaż, no wiesz, nie wzięliśmy ciebie, bo to naprawdę strasznie dużo kosztuje, ale takiego gościa… nazywał się Yoturei Widmo. Pamiętasz go?
– A powinienem? – zapytał znudzony Hari.
Dlaczego ludzie myślą, że wszyscy Aktorzy się znają?
– No tak… To znaczy… Sam nie wiem. Zabiłeś mnie. Znaczy jego. W Kolonii w Ankhanie.
– A, tak. – Hari wzruszył ramionami, przypominając sobie awanturę w Studiu, kiedy przetransferował się z powrotem po Przygodzie. – Śledził mnie dzień albo dwa, nim go złapałem. Do cholery, skąd miałem wiedzieć, że ten dzieciak to Aktor? Powinien mieć dość rozumu, żeby nie wchodzić mi w drogę.
– Nawet nie pamiętałeś?
– Zabijam mnóstwo ludzi.
– Jezu. – Służący pochylił się konspiracyjnie i zaleciało od niego czerwonym winem, które dodało mu odwagi, żeby dalej mówić. – Czasem nawet marzę, żeby być tobą… To znaczy Caine’em, wiesz?
Hari zaśmiał się chrapliwie.
– Aha, ja czasem też.
Służący zmarszczył brwi.
– Nie rozumiem.
Hari napił się jeszcze. Uznał, że nawet bzdurna gadanina z wielbicielem jest lepsza od stania sam na sam z własnymi myślami.
– Caine i ja nie jesteśmy tą samą osobą. Ja dorastałem w slumsach robotniczych w San Francisco, a Caine to podrzutek z Nadświata. Wychowywał go pathquański wyzwoleniec, kowal. Nim skończyłem dwanaście lat, włamywałem się do domów, bo byłem za mały, żeby napadać na ludzi. Kiedy Caine miał dwanaście lat, sprzedano go do lipkeńskiej niewoli, bo cała jego rodzina przymierała z niedostatku w czasie Krwawego Głodu.
– Ale to wszystko na niby, nie?
Hari wzruszył ramionami i rozsiadł się wygodnie na skałach.
– Kiedy jestem w Nadświecie jako Caine, wydaje mi się to wystarczająco prawdziwe. Człowiek uczy się w to wierzyć. Nadświat to inne miejsce. Caine może robić rzeczy, których ja nie potrafię. Nie twierdzę, że jest czarodziejem, ale zasady są podobne. Jest szybszy, silniejszy, bardziej okrutny i może nie aż tak bystry. To chyba jak magja. Wyobraźnia i siła woli: sprawiasz, że sam w to wierzysz.
– To tak działa magja? Bo nie bardzo łapię, ale ty…
– Ja też nie – rzucił cierpko Hari. – Czarodzieje są szaleni. W pewnym sensie halucynują na żądanie… ech, sam nie wiem. Któregoś razu zalicz bezpośrednio jednego takiego. To naprawdę popierdolone regularne świry.
– W takim razie, ehm… – Służący zaśmiał się prostacko. – To w takim razie dlaczego z kimś takim się ożeniłeś?
Zawsze jakimś cudem wszystko sprowadza się do Shanny.
Dopił szkocką, z trudem ją przełykając, westchnął i błyskawicznym ruchem nadgarstka cisnął szklanką nad basenem. Roztrzaskała się na skałach po drugiej stronie, a lśniący kryształ powtórzył echem tęczę w mgiełce wodnej wodospadu.
– Może lepiej pójdziesz to pozamiatać? Zanim wróci Biznesmen.
– Jezu, Caine, nie chciałem…
– Zapomnij. – Hari rozparł się na skałach i zasłonił przedramieniem oczy. – Idź posprzątać.
Kiedy tak leżał, mógł myśleć tylko o Słudze cesarstwa. Prawie czuł kolana Shanny pod głową, prawie wyczuwał delikatny piżmowy zapach jej skóry, niemal słyszał, jak szepcze mu, że go kocha, że musi żyć.
Najszczęśliwszy sen, jaki potrafił przywołać na skałach obok basenu Marca Vilo, opowiadał o tym, jak leżał na obesranym bruku zaułka w Ankhanie i wykrwawiał się na śmierć.
Na jego twarz padł cień, i to go obudziło.
Serce mu zabiło mocniej, zerwał się, przesłaniając oczy przed słońcem, ledwie łapiąc oddech…
Nad nim stał Vilo w słonecznej aureoli.
– Jadę do Frisco. Chodź, Hari, podrzucę cię do domu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

39
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.