powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LXXXVII)
czerwiec-lipiec 2009

Kolekcjoner
Autor pisze o sobie:
Rocznik 1986. Student historii, mieszka w Warszawie. W wolnych chwilach copywriter i projektant stron internetowych. Pisze, bo lubi.
Nie słyszałem jej myśli. Wiele razy zastanawiałem się, dlaczego? Spotykałem już wielu Kolekcjonerów, od których dobiegały ponure, urywające się monologi. Były inne niż u zwykłych ludzi, bo należały do tysięcy przechodniów, trudno było wyłowić z nich jakiś kontekst. Niebieska była cicha jak kamień. I uśmiech nie schodził z jej smukłej, rumianej twarzy.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Była wyjątkowa. Nie znałem nikogo, kto chodziłby do opery, godzinami przesiadywał w teatrach, kinach, na wieczorkach poetyckich i takich tam. Pochłonięta na całego. Mówiła, że nauczyła się tego wszystkiego, bo zwyczajnie potrafiła słuchać ludzi. I to również było prawdą, bo gdy przebywała ze mną, prawie w ogóle się nie odzywała, tylko wlepiała we mnie osobliwe spojrzenie i milczała. Tak słodko milczała. A ja opowiadałem, jak bardzo męczy mnie to wszystko i chciałbym, żeby się skończyło.
Myliła się i wiedziałem o tym od momentu, gdy ją poznałem. Nie była prostą, zbuntowaną romantyczką, bo takie szybko czernieją w moich magicznych oczach niczym węgiel, powodują, że odczuwam znajomą niechęć i obrzydzenie; wręcz kipią złością. Ona była inna. Tylko ja mogłem zobaczyć jej tętniącą, błękitną aurę, roztańczone złote motylki, beztrosko zataczające kręgi nad kształtną główką, błyszczące srebrem, mądre oczy i już wiedziałem, że była unikatowa. Taka jak ja. Utalentowana.
Pamiętam moment, kiedy wyłowiłem ją z szarego tłumu. Zapowiadało się, że będzie to zwyczajny dzień. Cierpliwie milczałem ze spuszczoną głową, tonąłem w rzece mijających mnie ludzi w garniturach. Tylko słuchałem. To ja, wasz nastrojowy magnes. Przekleństwa, stłumione krzyki, wyrzygiwane raz po raz, z każdą sekundą. Wchłaniałem je jak gąbka.
Wtedy ujrzałem niebieskie światełko przemykające gdzieś w strugach skórzanych płaszczy.
Najpierw było zainteresowanie. Oddaliłem nękające mnie głosy i pobiegłem bez zastanowienia, jakby przyciągany przez magnes. Potem, gdy przemierzyłem całą długość ulicy, poczułem bezradność. Błękitne światełko umknęło. Ostatnia nadzieja w otaczającej mnie szarej rzeczywistości wyślizgnęła mi się z rąk.
A potem zapłonąłem.
– Cześć, Czerwony. Różnisz się od innych.
Odnalazła mnie. Długo patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Nie wiedziałem, czy była aniołem, ale na jej widok nogi mi zadrżały. Miałem wrażenie, że rozłoży perliste skrzydła, uniesie się i odleci, zostawiając mnie w szarej rzece.
Nie odleciała. Patrzyła, a ja podziwiałem złote motylki nad jej głową.
– Cześć, Niebieska.
Od tamtej pory po ulicach chodziliśmy razem. Tylko my i nasza klątwa.
• • •
Lubiła opery. Gdy szliśmy na przedstawienie, drżała jej ręka. Czułem, jak w podekscytowaniu ściska mi dłoń coraz mocniej, jakby chciała ją wyrwać. Siedzieliśmy potem w ogromnej sali koncertowej, w upchanym ludźmi rzędzie, i patrzyłem jak szklą się jej oczy. Nie słuchałem dźwięków ze sceny. Dobiegały stłumione, rozproszone przez inne, bardzo znajome głosy, myśli otaczających mnie ludzi.
Jesteś popieprzony, niepotrzebnie tutaj z tobą przychodziłam.
Szmata. Następnym razem jak będzie się pieprzyć z tym chujem, to ją zastrzelę.
Nienawidzę was. Nie rozumiecie mnie, jesteście jak wszyscy.
Nie ma dla mnie miejsca na tym świecie.
I tak dalej. A ona tylko emanowała błękitem, z uśmiechem wyrytym na twarzy jak promyk nadziei pośród samobójców.
Nie słyszałem jej myśli. Wiele razy zastanawiałem się, dlaczego? Spotykałem już wielu Kolekcjonerów, od których dobiegały ponure, urywające się monologi. Były inne niż u zwykłych ludzi, bo należały do tysięcy przechodniów, trudno było wyłowić z nich jakiś kontekst. Niebieska była cicha jak kamień. I uśmiech nie schodził z jej smukłej, rumianej twarzy. Była kontrastem wszystkiego, co na mnie napierało. Siedzący obok mnie spasiony mężczyzna o sumiastych wąsach klął w duchu na kobietę w koku, która mogłaby ruszyć dupsko i nie zasłaniać, na smsa od starej, że każe mu wracać do domu, nawet na mnie, że dziwnie się przyglądam i niech lepiej stąd spieprzam.
A Niebieska tylko się uśmiechała.
Potem zaczęło mnie to irytować. Wracaliśmy wieczorami, oboje nasączeni emocjami dnia. Ja, zbity pies, drżący na ciele i umyśle, chwiejący się ze zmęczenia – ona, podskakująca, trzymająca mnie za rękę, z wymalowanym uśmiechem. Nuciła wesołą melodię. Nie mogłem spojrzeć jej w oczy i powiedzieć, żeby się zamknęła. Milczałem, a ona śpiewała.
– Czerwony, jesteś smutny. Dlaczego zawsze jesteś smutny? – powiedziała, gdy byliśmy w wesołym miasteczku.
Staliśmy w kolejce po bilety na kolejkę górską. To była jedyna rzecz, na którą nie żałowałem wolnego czasu. Gdy siadałem w wagoniku, czułem wspaniałą ulgę. Potem kolejka ruszała powoli, do góry, a za chwilę mknęła, rzucając ostro na zakrętach. Szumiący w uszach wiatr był jedyną rzeczą, którą wówczas słyszałem. Nie było myśli, przeszywających jak strzały z setek wymierzonych we mnie łuków. Odpoczywałem.
– Nie jestem taki jak ty – odparłem, gdy wracaliśmy nocą. Byłem w nieco lepszym nastroju, ale powoli myśli przechodniów znów krążyły niepokojąco nad moją głową. – Ty masz swoje teatry, opery, kina, zabawy, wieczorki poetyckie. Cieszysz się na każdy wers Mickiewicza, tańczysz, gdy słyszysz w radiu romantyczne piosenki. Patrzysz na obraz i dostrzegasz jego głębię, podniecają cię kolory, kochasz artystę, który wybudował sobie pomnik.
Milczała, jak zwykle, lustrując mnie pogodnym spojrzeniem. Wydawało mi się, że jej uśmiech nieco zmalał, ale wciąż wyglądała na tę samą, zadowoloną z życia dziewczynę.
– Ja nie potrafię – dodałem. Nie spodziewałem się, że mnie zrozumie. – Ja nie mam dobrych myśli. Nie potrafię się cieszyć i podziwiać. Może bym chciał, ale nie nauczono mnie tego. Jestem jak kłoda drewna płynąca nurtem rzeki. Mijam miasta, nie mam czasu ich zwiedzić. Jest tylko świadomość, że istnieją, ale nie zachwycam się ich pięknem. Płynę, nie kontempluję.
– A ja myślę, że potrafisz – stwierdziła. – Tylko nie chcesz.
Potem zrozumiałem, że nie miała pojęcia, kim jest. Wiedziałem już, dlaczego nie słyszę jej skłębionych, należących do innych myśli. Kolekcjonerzy byli świadomi, że są przemoczeni nimi do suchej nitki; że będą nosić ten uraz, ten szósty zmysł do końca życia. Noszący Śmierć byli czarni jak smoła, nie odzywali się, tylko patrzyli krwistym wzrokiem. Tragarze Niepowodzeń byli nawet bardziej szarzy od zwykłych ludzi, nucili smętną, długą pieśń i spoglądali gdzieś ślepym wzrokiem. Zbieracze Straty płakali, klęcząc i zaczepiając wszystkich wkoło, pociągając za nogawki przechodniów, z nadzieją, że ktoś przystanie i zapłacze razem z nimi. Patrzący w Przeszłość przesiadywali najczęściej w ruinach zamków. Tonący w Niepewności obgryzali paznokcie, biegali wzrokiem, mamrocząc pod nosem niezrozumiale.
Niebieska nie wiedziała. Była wyjątkiem. Myślała, że potrafi dostrzec piękno, bo się tego nauczyła. Ale tego rodzaju piękna, który w sobie nosiła, nie znajduje się w opasłych książkach filozofów. Nie szuka się go w kościołach czy świątyniach, ani też nie wygrzebuje z obrazów malarzy. To był ten rodzaj doznań, który charakteryzował Kolekcjonerów. Dobiegały od ludzi, przerzedzone, napierające i prawie nie do zatrzymania. Taki byłem ja. Taka była też Niebieska.
Szliśmy w milczeniu, skąpani w mroku, a myśli dotrzymywały nam kroku.
• • •
A potem wszystko się skończyło jak w dramatycznym filmie.
Trzymała mnie za rękę, kiedy szliśmy chodnikiem w upalny, lipcowy wieczór. Wybrałem miejsce, gdzie spotkalibyśmy najmniej ludzi. Niedawno uświadomiłem ją, że jest wyjątkowa i ma zmysł, którego nie mają inni. Że musi się przystosować. Minęło parę tygodni, zanim przywykła. Słyszałem osobliwy pomruk, gdy stałem obok niej, a to oznaczało, że niedługo będzie już tylko zwykłym Kolekcjonerem.
Spacerowaliśmy chodnikiem przy rzece, gdy to się stało. Pchnęło mnie i upadłem na kolana, żołądek był jak rozpalony czajnik z gotującą się wodą, a w głowie przez chwilę szumiało.
– Czerwony, co się stało? – kucała przy mnie, gdy zwijałem się z bólu.
To był mój pierwszy ciąg od wielu lat, przebiegał tak samo: upadek, ból w żołądku, krótkie dostrajanie myśli. Następnie włos jeżył się na plecach, ciało pokrywały maleńkie krosty, a ja czułem, jakbym płonął. Mogłem zobaczyć, że jakieś trzysta metrów stąd, po drugiej stronie rzeki, zegarek na ręce starszego mężczyzny wskazuje godzinę dziewiętnastą dwadzieścia i trzydzieści cztery sekundy. Czas zwalniał. Czułem okropny smród bezdomnego, który spał na ławce kilkadziesiąt metrów dalej. Słyszałem też głosy.
Chwyciłem Niebieską za nadgarstek i pobiegliśmy. Z każdą sekundą słyszałem ich coraz wyraźniej. Próbując złapać oddech, pociągnąłem Niebieską i schowaliśmy się za grubym pniem dębu. Wystawiliśmy zza niego głowy i patrzyliśmy w milczeniu.
– Jebnij mu w ryja, co będziemy się pierdolić? – głos należał do krótko ostrzyżonego wyrostka.
Było ich trzech, podobnych do siebie jakby uciekli z taśmy produkcyjnej. Krótkie spodenki, w które wchodziła polówka, białe adidasy, sportowe skarpetki, złote, połyskujące łańcuchy na szyi. Spluwali, jeden po drugim, każdy czekając na swoją kolej. Uśmiechali się. Ale nie tak jak Niebieska, beztrosko i radośnie. To był zły uśmiech.
– To ciota jest. Bierzemy telefon i spadamy.
Na trawie leżał chudy chłopak w okularach. Był blady jak ściana, z nosa ciekł mu czerwony strumyk. Unosił pooraną zadrapaniami rękę, która drżała wyraźnie.
– Chłopaki, co ja wam zrobiłem?
Jeden buchnął śmiechem.
– Gówno nam zrobiłeś. Dawaj telefon i mnie nie wkurwiaj.
– Nie mam telefonu…
– Czorny, słyszałeś go? On nie ma telefonu. A co ci wystaje z kieszeni, kretynie?
Kopniak. Soczysty, mocny. Prosto w skroń. Chłopak potoczył się na brzuch. Spłynęły na niego śmiechy wyrostków, z których jeden po chwili zapalił papierosa.
Niebieska płakała. Po raz pierwszy od kiedy ją spotkałem. Aura wokół niej wyblakła, pozostawiając jedynie jasnoniebieską poświatę. Zaczarowane motylki opadły bezwładnie na trawę, bez życia. Łzy ciekły jej po policzkach, a potem skapywały z podbródka dziwnie dużymi kroplami.
A mnie zżerało od środka. Paliło, jak wtedy, gdy powaliło mnie na chodnik. W głowie szumiało, dłonie drżały oparte o pień dębu. Wewnątrz czułem, że rosnę. Czułem, że usta wyszczerzają się w uśmiechu, po raz pierwszy od bardzo dawna.
Byłem szczęśliwy.
Obserwowałem trzech wyrostków, którzy ze spokojem wyjmują z kieszeni chłopaka telefon i odchodzą, śmiejąc się i żartując. Ciągnący się za nimi sznur przekleństw widziałem jak na dłoni, opalizujący i pociągający zarazem. W końcu znikli za drzewami. Pobity leżał na trawie jeszcze przez moment, potem wstał przerażony i pokuśtykał w przeciwnym kierunku.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że Niebieska wlepia we mnie wzrok. Patrzyła inaczej niż zwykle, bez entuzjazmu i bez pięknej magii w oczach. Patrzyła pusto, bezmyślnie. Nie była teraz nasączoną myślami gąbką. Dobrze wiedziałem, że z tego, co tu się przed chwilą stało, nie wyciągnie żadnych pięknych doznań.
Nie uśmiechała się.
Zadrżałem, przeczuwając, co teraz nastąpi. Nie bolało, kiedy chlasnęła mnie w twarz. Nie czułem wówczas nic, prócz porażki, którą bardzo chciałem wyrzygać. Świat osunął mi się spod stóp, ale Niebieska wciąż stała przede mną, z pytaniem malującym się na jej twarzy jak drogowskaz.
Dlaczego?
Czy miałem jej powtórzyć, jaki jestem? To ja, Czerwony, kolekcjoner. Oblepiony Nienawiścią. Nie jestem taki jak ty, moja kochana Niebieska. Noszę w sobie ziarno zła kiełkujące w ludziach. Patrzyłem, jak tych trzech dominowało nad bezbronnym i czułem, że rozpiera mnie radość. Ty tego nie potrafisz, Niebieska. Jesteś inna. Chcesz widzieć piękno niedbale rozlane po świecie, którego ja nie dostrzegam. Odtąd będziesz czuła do mnie wstręt, już nie spojrzysz mieniącym się srebrem spojrzeniem, a dłoń będzie drżeć, gdy ściśniesz moją. Chyba że…
Odeszła, bez słowa.
Zostawiła leżące na trawie złote motylki, które zdawały się być martwe. Roztaczała słabą, niebieską aurę, ale wiedziałem, że jest smutna.
Minęła dwoje starszych ludzi trzymających się za ręce, którzy spacerowali chodnikiem. Zdawało mi się, że na ich widok zapłonęła błękitem. Jeden z motylków koło mojego buta zerwał się z ziemi i pofrunął niedbale w jej stronę.
Nie obróciła się. Za bardzo się od siebie różniliśmy.
powrót do indeksunastępna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.