powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXXXVIII)
sierpień 2009

Gotyk, electro i techno Castle Party – Independent Festival 2009
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Weterani gotyckiego metalu
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Po nieco dłuższej przerwie na scenie zainstalowali się niemieccy metalowo-gotyccy weterani z Dreadful Shadows. Zespół Svena Friedricha przeżywał apogeum popularności ponad dekadę temu. W 2000 roku, po wydaniu niezbyt interesującego – także zdaniem fanów – krążka „The Cycle”, rozpadł się, by powrócić właśnie teraz. Siłą rzeczy muzycy musieli sięgnąć po repertuar sprzed lat. Zagrali więc po kilka kawałków ze swoich najbardziej znanych płyt – „Estrangement” oraz „Buried Alive” – co spragniona nieco ostrzejszych dźwięków publiczność przyjęła z zadowoleniem. W zupełnie inny klimat wprowadziło widownię Fading Colours, towarzyszące Castle Party od początków jego istnienia. Na przestrzeni kilkunastu lat zespół ten zmienił się tak, jak i sam festiwal. De Coy i Leszek Rakowski na dobre już odeszli od tradycyjnego rocka gotyckiego, poświęcając się całkowicie electro, co zresztą wyszło im tylko na dobre. O ile bowiem w latach 90. ubiegłego wieku byli jedną z wielu wtórnych kapel korzystających z gotyckich inspiracji, o tyle teraz całkiem nieźle radzą sobie w całkowicie odmienionej, transowo-mrocznofalowej stylistyce. Można w ich najnowszych dokonaniach dostrzec fascynacje Qntal i Helium Vola, natomiast w warstwie wokalnej De Coy nawiązuje nawet do kanadyjskiej śpiewaczki Loreeny McKennitt. Podczas koncertu – mającego zresztą stosowną do dźwięków, które płynęły ze sceny, oprawę świetlną – Fading Colours sięgnęło nie tylko po utwory z krążka „Come” (który ukazał się przed paroma miesiącami), ale także po zacne starocie, między innymi „Black Horse” i „Clean” (z repertuaru Depeche Mode). W efekcie pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie. Chciałoby się rzec – zaskakująco dobre! Kiedy już publika zdążyła nieco ochłonąć, nadeszła pora na kolejnego potężnego kopa, który tym razem wymierzył pochodzący z Mannheim kwintet Crematory. Dawni death i doom metalowcy dzisiaj znacznie chętniej sięgają po inspiracje gotykiem i industrialem, chociaż Gerhard Stass nie zapomniał jeszcze, jak brzmi porządny growling. Repertuar koncertu oparty był głównie na trzech ostatnich krążkach – począwszy od „Revolution” z 2004 roku, a na ubiegłorocznym „Pray” skończywszy. Miłą niespodzianką dla bywalców Castle Party był na pewno zagrany za zakończenie podstawowej części występu cover „Temple of Love” – legendarnego klasyka Sisters of Mercy. Mimo że do poziomu oryginału sporo brakowało (zwłaszcza wokalnie), serca fanów gotyku musiały się radować. Tym bardziej że gwiazdy sobotniego wieczoru, a raczej już nocy, Szwedzi z Covenant, dostarczyli zupełnie innych wrażeń…
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Sascha zmiótł konkurencję
Trzeci festiwalowy dzień – niedzielę 26 lipca – otworzyła niemiecka kapela Head-Less. Po nich pojawili się kolejno: Francuzi z Jacquy Bitch, Niemcy z Solar Fake oraz Polacy z NOT. Jednak dopiero kluczborski duet Deathcamp Project zdołał zgromadzić pod sceną większą publikę. I nic w tym dziwnego, bo chociaż Void (Mariusz Łuniewski) i Betrayal (Maciej Żolinas) nie stronią od elektroniki, to jednak czerpią pełnymi garściami z dorobku klasyków rocka gotyckiego sprzed dwóch dekad (vide Bauhaus, Sisters of Mercy, Fields of the Nephilim). Wszyscy, którzy słyszeli ich debiutancki krążek „Well-Known Pleasures”, doskonale więc wiedzieli, czego się można spodziewać – i była to właśnie taka muzyka, która w Bolkowie rozbrzmiewać powinna jak najczęściej. Zielonogórzanie z Artrosis gościli na Castle Party już parokrotnie (po raz pierwszy jeszcze w Grodźcu w 1996 roku), nie ma się więc co dziwić, że mają wśród festiwalowej publiczności wiernych fanów. Nie zmieni to jednak w niczym faktu, że to jedna z najbardziej wtórnych kapel, jakie wydała gotycko-metalowa scena w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Nawet największe hity Magdy Stupkiewicz – ukrywającej się pod infantylnym pseudonimem Medeah – i jej kolegów, takie jak „Ukryty wymiar” czy „Szmaragdowa noc”, z perspektywy lat nie są niczym więcej, jak średnio udanymi kopiami dokonań Closterkellera. Mając w pamięci ubiegłoroczny bolkowski koncert Anji Orthodox, można dostrzec przepaść dzielącą oba zespoły. Na szczęście po Artrosis sceną niepodzielnie zawładnął charyzmatyczny Sascha Konietzko i jego KFMDM – obecnie jedna z największych, obok Ministry, Nine Inch Nails oraz Rammsteina, gwiazd światowego industrialu. Kiedy już muzycy uporali się z problemami technicznymi, a trochę to trwało, od razu przystąpili do rzeczy. Po widowni przejechał się muzyczny walec, który zmiatał wszystko, co pojawiło się na drodze. Potężne brzmienie dosłownie wbijało w ziemię, a ostre, rockowe gitary rozorywały świadomość. Co jednak zaskakujące, przy tak potężnej dawce decybeli oraz industrialnych zgrzytów i jazgotu, zespół nie zatracił melodyjności. Oprócz kawałków z najnowszego krążka („Blitz”) Konietzko sięgnął również po sprawdzone hity, spośród których największy entuzjazm publiczności wzbudził żywiołowo wykonany – inaczej zresztą chyba by się nie dało – „Ruck Zuck”. Szkoda tylko, że z powodu kłopotów ze sprzętem występ KMFDM trwał kwadrans krócej, niż zaplanowali to organizatorzy.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Z Bolkowa na „Paradę równości”?
Przedostatni rozdział szesnastej edycji Castle Party nosił tytuł: Diary of Dreams. Grupa Adriana Hatesa przyjechała do Polski krótko po wydaniu swojej dziesiątej studyjnej płyty. Przede wszystkim promowała więc nowy materiał, ale nie zapomniała również o starszych fanach, chętnie sięgając po utwory z poprzednich albumów. Z nowszych kawałków na pewno „rzucił się w uszy” otwierający krążek „(if)” utwór „The Wedding”, przywodzący na myśl dawne produkcje Deine Lakaien. Ponad godzinny występ Niemców był zresztą wielką duchową ucztą dla zaprzysięgłych wielbicieli electro-gotyku i dark wave. Dla najbardziej ortodoksyjnych gotów tegoroczny festiwal skończył się w zasadzie z chwilą ich zejścia ze sceny. Bo choć na finał pojawić się miała największa gwiazda imprezy – belgijscy weterani z Front 242 – to jednak z rockiem gotyckim ich twórczość nigdy wiele wspólnego nie miała. Ale zanim na scenie zainstalował się Jean-Luc Meyer wraz z przyjaciółmi, publiczność poddana została najtrudniejszej próbie – niekończącemu się oczekiwaniu. Zaplanowana półgodzinna przerwa przeciągnęła się bowiem do niemal dziewięćdziesięciu minut; gdzieniegdzie można już było nawet usłyszeć gwizdy, a mniej wytrwali opuszczali dziedziniec, udając się na pole namiotowe lub rozjeżdżając prosto do domów. Czy później mogli tego żałować? To już kwestia gustu. Dla jednych Belgowie to klasycy EBM i muzyczni wizjonerzy, którzy przed ponad dwiema dekadami zrewolucjonizowali muzykę elektroniczną, dla innych – przedstawiciele sceny techno, bardziej kojarzącej się z berlińską „Paradą równości” niż gotyckim festiwalem. Przyznać jednak trzeba, że widowisko przygotowali przednie, zadbawszy nie tylko o muzyczną, ale również wizualną stronę koncertu (prezentowane w tle filmy). Wielbiciele podobnych brzmień na pewno nie mogli czuć się zawiedzeni.
Castle Party A.D. 2009 przeszło do historii około drugiej w nocy w poniedziałek 27 lipca. Gdy kilka godzin później opuścili Bolków ostatni fani gotyku, miasto ponownie zapadło w letarg, z którego obudzi się już za niespełna dwanaście miesięcy. Kto uświetni siedemnastą edycję festiwalu? Pożyjemy – zobaczymy!
powrót do indeksunastępna strona

240
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.