Neill Blomkamp ‹Dystrykt 9›, Tony Scott ‹Metro strachu›, Ron Howard ‹Anioły i demony›
W kolejnym przeglądzie cztery filmy – po raz kolejny powracamy do głośnego ostatnio „Dystryktu 9”, krytykujemy nieudany przebój lata, czyli „Metro strachu” i omawiamy dwie pozycje DVD.
SPF, czyli Subiektywny Przegląd Filmów to cykl realizujący dokładnie to, co określa jego tytuł – autorzy „Esensji” przedstawiają swoje opinie na temat niedawno obejrzanych filmów. Każdy tekst będzie dzielony na cztery części. Jutro omawia produkcje, które niedługo wejdą na ekrany naszych kin, Dziś przedstawia filmy, które właśnie pojawiły się w Polsce, Wczoraj to produkcje nieco starsze, ale jeszcze obecne w kinach, a DVD – jak łatwo się domyślić – ukazuje filmy dostępne na płytach.
DZISIAJ:
Dystrykt 9 (80%)
‹Dystrykt 9›
Film rzeczywiście świeży i bardzo dobry, ale bez przesady – na pewno nie rewolucjonizujący gatunku, ani wyjątkowo wybitny. Przede wszystkim, to już było. Nie dosłownie, ale widać tu echa kina sf lat 80., do czego zresztą Blomkamp się przyznaje, a brutalizm niektórych scen to wręcz bezpośrednie nawiązanie do „Robocopa”. To oczywiście wielka zaleta filmu i wymuszająca podziw umiejętność reżysera, który wie gdzie sięgać i w jaki sposób budować na tych znanych od dawna elementach. Oczywiście, przy okazji Blomkamp też unowocześnia to kino – efekty specjalne, zwłaszcza postaci kosmitów idealnie wkomponowane w tło, to prawdziwe arcydzieło, a sposoby działania broni obcych, to jawna zabawa z innym, tym razem współczesnym stylem opowiadania o kosmitach: grami komputerowymi.
Nie przeceniałbym natomiast siły umieszczenia akcji w RPA. Film wywodzi się z krótkometrażowego projektu Blomkampa i był produkowany w Południowej Afryce, więc odejście od schematu obcych lądujących tylko i wyłącznie w Ameryce, nie jest tu jakimś symbolem buntu wobec amerykanocentryzmu Hollywood. Nieistotne są też nawiązania do apartheidu, może poza samą symboliką obozu dla obcych i jego nazwą – dużo lepiej i dramatyczniej zostało to pokazane w krótkim „Alive in Joburg” (choć i tu i tu, jak słusznie zauważył Konrad Wągrowski, prawdziwszy wydaje się trop uchodźców niż własnych obywateli drugiej kategorii). Niezależna produkcja w RPA nie znaczy, że Blomkamp uciekł od wszystkich schematów hollywoodzkich – takie ukłony w stronę popcornowej są czasem widoczne. Poczynając od antropocentryzmu w zaprojektowaniu obcych (co akurat było słusznym posunięciem), przez nieco zachwiane proporcje między dramatyzmem a nawalanką, po przewidywalne do bólu klisze fabularne (wątek żony bohatera i jej ojca, postać słodkiego dzieciątka kosmity). Wreszcie – to tyle jeśli chodzi o wady – trochę dziwne wydaje się stosowanie przez pół filmu maniery paradokumentalnej, skoro później trzeba z niej zrezygnować by w pełni wyeksponować akcję.
Oczywiście więcej jest rzeczy, które Blomkampowi się udały. Dobry jest pomysł na „neutralnych” obcych, którzy niczego od nas nie chcą, żyją sami sobie i są kompletnie niezrozumiali. Dobre jest nieufne podejście ludzi do kosmitów – ani otwarcie nie eksterminują, ani nie współżyją w pokoju jak w „Alien Nation”. Dobrze skrojona i zagrana jest postać bohatera – trochę przygłupa i fajtłapy, równie ksenofobicznego co reszta ludzi, egoistycznego, na pewno nie wzbudzającego od razu sympatii. No i ta akcja w drugiej połowie filmu! Finałowa nawalanka z robotem (ale jakże ludzkim i przejmującym!) w roli głównej to po prostu wizualny majstersztyk. Ogląda się film bardzo przyjemnie, a co ważniejsze „Dystrykt 9” daje nadzieję: na to, że wciąż można robić dobre filmy SF i na to, że mamy kolejnego genialnego reżysera umiejącego wynosić kino rozrywkowe na wyżyny.
WCZORAJ:
Metro strachu (40%)
‹Metro strachu›
Film zupełnie bez jaj i bez pazura, niebezpiecznie przypominający pozostałe kaszanki (np: „Kod dostępu”) , w których Travolta próbował być zły, zepsuty i twardzielski – tak fabułą jak i kiepską grą aktorską, tutaj jeszcze podkreślaną przez idiotyczną, „bandziorską” charakteryzację. Zupełnie nie wygrano napięcia i dylematów związanych z tym, że protagonista, zwykły, szary człowieczek (dobry na tle Travolty Washington) też ma grzeszki na sumieniu. Napięcia zresztą nie ma też w samym porwanym wagonie – niby kogoś zabijają, niby pędzi ten wagon na złamanie karku, ale widza niewiele to obchodzi. Może dlatego, że ten rozpędzony wagon zostaje uratowany ot tak sobie, nie wiedzieć czemu? Równie bezpłciowa i zupełnie niesatysfakcjonująca, rozegrana na zasadzie deus ex machina, jest scena finałowa. Dobry jest tu tylko pomysł na całą intrygę bandziora – z gruntu współczesny, opierający się na popularnych ostatnio machlojkach finansowych, a co ważniejsze realny i niegłupi. Ale to za mało na choćby przyzwoity thriller.
DVD
Anioły i demony (70%)
‹Anioły i demony›
Drugie podejście Rona Howarda do Dana Browna stworzyło film o klasę lepszy od „Kodu da Vinci”. Owszem, wciąż pełno tu głupotek (antymateria!), niezdrowych sensacji (spiski watykańskich kardynałów) i nieścisłości (Langdon nagle nie cierpi na klaustrofobię). Ale proporcje tego wszystkiego są dużo zdrowsze, a i scenarzyści postarali się obejść z prozą Browna dość brutalnie i przykroić go do języka filmowego oraz – przynajmniej w jakimś stopniu – przywrócić do sensowności (motywacje stojącego za całą intrygą nieszczęśnika są dużo sensowniejsze niż wydumane, przesadnie obrazoburcze pomysły Browna). Przede wszystkim jednak, Howardowi udało się nadać filmowi kinowe tempo, widz nie ziewa ze znużeniem, ale ogląda całą tę bieganinę w większości z napięciem (choć zdarzają się też dłużyzny), a i scen akcji i emocji jest tu jakby więcej. Duża zasługa w tym pierwowzoru, które też jest bardziej thrillerem niż kryminałem – zagadki są tu mniej istotne, bardziej liczy się czas aby zdążyć przed zapowiadanym przez złoczyńcę terminem ultimatum. Na deser ładnie wykreowany sztuczny Rzym. Dobre, choć wciąż nie idealne kino rozrywkowe.
JCVD (70%)
Intertekstualny meta-film o poszatkowanej chronologii burzący w pewnym momencie „czwartą ścianę” między aktorami a widzami, a jednocześnie niezła komedia kryminalna. Historia tarapatów w jakie wpada podupadły belgijski aktor Jean-Claude Van Damme powracający w rodzinne strony. Wplątując się w napad na bank JCVD robi za zakładnika, negocjatora, bandytę i bohatera po kolei. Motywy komediowe w tym filmie to zderzenie emploi aktora z jego życiowymi porażkami, zmęczeniem, starością i w ogóle normalnością. Przecież to, że ktoś jest aktorem kina akcji, przed laty zdobywał jakieś tam czarne pasy, nie znaczy, że jest bohaterem i z gołymi rękoma rzuci się na uzbrojonych bandytów. Zwłaszcza, jeśli jest sfrustrowany, zmęczony rozwodami, walkami o dzieci, odzyskiwaniem straconych pieniędzy, spowiadaniem się z problemów narkotykowych - i najchętniej zapadłby się pod ziemię. Wielkie brawa dla Van Damme’a za odwagę w obnażeniu życiowych porażek przed kamerą, zdolność do autoironii i zaskakująco dobre aktorstwo (naturalność?). Co prawda sporo scen i wątków – w tym kilkuminutowy monolog do widzów – to wchodzenie dość szczegółowo w biografię aktora, co dla nie-fanów może być niezrozumiałe i czasem nużące.