Mimo chwilowego błyśnięcia na dużym ekranie w „Kill Billu”, David Carradine bynajmniej nie pożegnał się z niskobudżetowym kinem i niemal do ostatnich chwil życia chętnie grywał w lichych produkcjach, takich jak choćby wydana u nas na DVD „Ostatnia sekta”.  |  | ‹Ostatnia sekta›
|
Wampir tak mocno wsiąkł w zachodnią kulturę, że jego postać – ze względu na mnogość adaptacji – zaczyna być coraz mocniej modyfikowana przez różnych domorosłych twórców. Przypomnijmy: podstawowym wizerunkiem krwiopijcy był dystyngowany mężczyzna w sile wieku, przyodziany w czarny, powłóczysty płaszcz zaopatrzony w krwistą podszewkę. Osobnik ów wypuszczał się poza dom wyłącznie w nocy, podsysał piękne dziewczęta i seksowne kobiety, a blady strach ogarniał go wyłącznie na widok krzyża, osikowego kołka i święconej wody. No i, naturalnie, słońca. Ta recepta na horror była poprawnie skonstruowana, ale z biegiem lat ogarniało widzów (i czytelników) coraz większe znudzenie. Bo ile razy można oglądać film czy czytać książkę o kimś, kto nieodmiennie wygląda jak Christopher Lee? Zaczęły się więc – wciąż w ramach konwencji – manipulacje wiekiem wampira, jego płcią, upodobaniami do konkretnych ofiar, aż w końcu nadeszła większa zmiana. Wampiry zaczęły pić krew nie tylko ludzką, a utrzymywać się przy życiu konsumując krew zwierzęcą, czy wręcz specjalnie preparowane osocze. Potem na arenę weszły wszelkiej maści hybrydy wampirów, krzyżowane z najrozmaitszymi stworzeniami. Następnym krokiem – co wydawało się ze wszech miar logiczne – było zanegowanie morderczych sił krzyża i święconej wody. Równolegle jednak z dość sensownymi zmianami, które mimo modyfikacji archetypu pozostawiały kilka jego podstawowych cech w nienaruszonym stanie, pojawiały się dziwaczne koncepcje, świadczące raczej o braku piątej klepki pisarza czy scenarzysty, niż o jego twórczej wyobraźni. Tak właśnie – nie wiadomo, spod jakiego kamienia – wypełzły recenzowane ongiś „ Żądza krwi” i dwie kontynuacje „ Drakuli 2000”. Produkcji takich jest jednak znacznie więcej. Jedną z nich jest na przykład „Ostatnia sekta”. Sedno fabuły tego filmu jest, szczerze mówiąc, niezbyt zrozumiałe. Wygląda na to, że na przełomie każdego tysiąclecia (co samo w sobie jest bzdurą, bo organizmu wampirów nie obowiązuje przecież kalendarz gregoriański) wampiry – kolektywnie, jako sekta (!) – zapadają na 25 lat w regeneracyjny sen. Jako że w czasie snu będą relatywnie bezbronne, muszą znaleźć sobie specjalnego opiekuna płci żeńskiej (bo wszystkie wampiry to chyba wyłącznie kobiety), który będzie przez owe ćwierć wieku przechowywał ich wspólną jaźń (na Boga, jak?). W dodatku ma to być opiekun, który podejmie się tego zadania dobrowolnie. Wówczas sekta… znika na czas snu. Literalnie. Jak? Cholera – szczerze mówiąc – wie. Jeśli by chodziło o fizyczne zniknięcie, to pojawia się pytanie, co się dzieje z ciałami osób „znikających”. Możliwe, że chodzi o zaniknięcie jakiejś wampirzej funkcji życiowej, którą można wykryć wyłącznie za pośrednictwem mocno szemranych instrumentów łowców wampirów. Przede wszystkim powinienem jednak spytać, jak owe jaźnie wytelepią się z takiego nosiciela, ale może lepiej nie wnikać głębiej w to szaleństwo. Jak by jednak nie było, aby powstrzymać wampiry przed kolejnym cyklem regeneracyjnym i je fizycznie eksterminować jako rasę, wystarczy zabić przywódczynię sekty. Bo wtedy… eee… No właśnie – co? Synchronizację przesyłania jaźni do opiekuna szlag trafia? Czy może wszyscy grzecznie umierają, bo bez sekty żyć nie mogą? Lub szeregowe członkinie są niebożętami pozbawionymi elementarnych instynktów przetrwania? Wszystkie te nowe wymysły na temat wampirów są tak koszmarnie mętne, niedorobione i chwilami absurdalne, że po prostu pusty śmiech ogarnia. W takich momentach aż żal patrzeć na Davida Carradine’a, który – jako sędziwy van Helsing – plecie podobne androny, zachowując przy tym absolutnie kamienną twarz (jak w całym filmie zresztą). No i na dokładkę ta ulepiona z gipsu kostka z kryształem osadzonym w jednej z pokrytych kabalistycznymi znakami ścianek. Ustrojstwo niby ma być wykrywaczem wampirów, tyle że nikt nie wie, jak ma działać. Gdy w końcu przypadkowo uruchomione zaczyna emitować blask, van Helsing niezwłocznie dochodzi do wniosku, że oznacza to znalezienie przez wampiry odpowiedniego opiekuna. Co o tyle jest bzdurą, że wobec nieznajomości funkcjonowania kostki zaświecenie się kryształu może być dowodem wyłącznie na to, że zaświecił się kryształ, a nie na to, że sekta znalazła upatrzoną osobę. No i pytanie na deser – co wspólnego z wampirami mają zombie? Takich „kwiatków” jest znacznie więcej, ale nie ma co się nad nimi pochylać, bo tylko kark może od tego rozboleć. Inną wadą scenariusza są puste, na siłę luzackie dialogi, ani nie potrafiące zainteresować tematyką, ani nie będące w stanie zbudować wiarygodnej psychologii bohaterów. Ot, czcza paplanina dla nadmuchania objętości niezbyt bogatego w akcję filmu. To klasyczny problem tanich produkcji, które siłą rzeczy opierają się na dialogach, a nie na akcji. Bo ciężko o akcję, gdy wszystko nagrywa się w jednym studiu, jak miało miejsce w przypadku „Ostatniej sekty”. Nie ma tu absolutnie żadnych zdjęć plenerowych (ujęć na przydomowy płot nie liczę), zaś lokacje, w których rozgrywa się fabuła, można wyliczyć na palcach obu rąk. Są to: pokój w mieszkaniu bohaterki, pokój w mieszkaniu van Helsinga, pokój w biurze (czy też raczej kilka kartongipsowych paneli ustawionych tak, by sugerowały istnienie boksów) i pokój przyjęć w siedzibie Artemis (czyli meble i bibeloty wypożyczone zapewne z jakiegoś niewielkiego antykwariatu). Do tego dochodzą dwa wręcz sterylne korytarze, salka z jakimś blatem ofiarnym, małe, białe pomieszczenie z małym, białym stolikiem (choć głowy nie dam, czy ten biały wystrój to nie robota komputera) oraz sypialnia z jednym łóżkiem, mocno przywodzącym na myśl katafalk w witrynie zakładu pogrzebowego. We wszystkich tych lokacjach najczęściej widać tylko dwie, a niekiedy wręcz tylko jedną ścianę pomieszczenia, a także podłogę. Sufitu nigdy. Ciężko się w takiej sytuacji wyzbyć wrażenia, że oglądamy ordynarny teatr telewizji. W przekonaniu takim zresztą może utwierdzać nędzne udźwiękowienie filmu. Większość kwestii i rozmaitych dźwięków tła ma osobliwy pogłos, jakby była nagrywana w jakimś sporym, pustym magazynie. Żeby było zabawniej, w scenach, w których następują przerwy w dialogach, słychać jakiś odległy szum, być może odgłosy ulicznego ruchu za ścianami studia nagraniowego, albo – co równie prawdopodobne – szum jakiegoś wielkiego klimatyzatora czy wentylatora. Z pozostałych minusów można wymienić sine kolorystycznie zdjęcia, smętną muzykę (sytuację próbuje ratować kilka piosenek i balladopodobnych solówek) i – w co aż trudno uwierzyć – statyczną choreografię „walk”, podczas których starcie jest rozstrzygane jednym, precyzyjnym, niemęczącym ruchem. Pokazany sposób walki może i by był znośny, a nawet i krzepiąco świeży, ale w innym, bardziej żwawym filmie. Tutaj to po prostu kolejny, wielki otoczak nudy dorzucony do całego mrowia swoich braci. Na szczęście „Ostatnia sekta” nie jest taką kompletną katastrofą, jak by się z powyższego opisu wydawało. Jest tutaj kilka ładnych kawałków muzycznych, występują przynajmniej dwie atrakcyjne panie (choć mimo iskierek erotyzmu nie ma co liczyć na najlżejszą nawet sugestię negliżu), a do tego kilka lirycznych, dość ciekawych wizualnie widzeń sennych. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby ekipa realizatorska dorzuciła garść reflektorów i podkręciła kolorystykę filmu, bo jest tutaj wiele ujęć, które są pięknie zaaranżowane, ale zabija je dziwaczna bladość, wpadająca momentami w sepię. Ogólnie jednak na odbiorze filmu ciąży nudna i pozbawiona sensu fabuła, przez co „Ostatnia sekta” nie sprawdza się nie tylko jako horror, ale nawet jako zwyczajna, przeciętna rozrywka klasy B.
Tytuł: Ostatnia sekta Tytuł oryginalny: The Last Sect Rok produkcji: 2006 Kraj produkcji: Kanada Czas projekcji: 90 min. Gatunek: horror Ekstrakt: 30% |