Przez cały ten czas nie przestawałem strzelać. Wpadłem w mrok, a on natarł na mnie. Uderzyłem gwałtownie o podłoże, niczym młot o kowadło. Tam w górze, w wagonach, słychać było wrzask. Moja lewa ręka była dla mnie ciężarem, pragnąłem wtedy odgryźć ją i wypluć. Plecy płonęły z bólu, nóg w ogóle nie czułem. Mrok zaciskał mi powieki, mamił mnie w nieskończoność. Zagryzłem wargi i wyrzuciłem go ze świadomości. Wypuściłem pistolet, potrzebowałem prawej ręki. Chwyciłem szynę i wsunąłem się pod pociąg, z góry docierały do mnie paniczne wrzaski. Słyszałem kroki, ciężkie, zdecydowane – Wykonawca idzie po mnie. Złapałem jakąś część pociągu i podciągnąłem się w tył. Moje nogi uderzały o tory, ciągnąc się za mną. Czułem jak moje tkanki się zrastają, rany się zasklepiają, kości się zrastają… ale to wszystko za wolno. Podciągnąłem się znowu kawałek. I znowu. Odrzucałem samego siebie o całe metry w tył, wzdłuż torów kolejowych, niemiłosiernie uderzałem rozpłatanymi plecami o szyny kolejowe, niekiedy też czołem o metalowe części pociągu ponad swoim ciałem. On z pewnością był teraz tam w górze i szukał mnie. Po której stronie pociągu się teraz znajduje? Słyszałem naraz zbyt wiele głosów, nie mogłem się na żadnym z nich skoncentrować, wywęszyć go, więc wciąż tylko podciągałem się w tył. Byłem już blisko końca składu pociągu, musiałem coś postanowić. Las z mojej lewej strony był blisko. Krzaki zaczynały się tutaj zaledwie o kilka metrów od torów. Tym razem zamiast do tyłu szarpnąłem się w bok i zatoczyłem. Miałem szczęście, był z drugiej strony pociągu! Dopadłem do krzaków i zacząłem pełzać coraz dalej od torów, głębiej w las. Chwytałem prawą ręką, zdzierałem skórę palców aż do kości, rzucałem się… Ból był straszliwy. Ale przynajmniej już zacząłem czuć nogi i mogłem poruszać palcami w tenisówkach… w tenisówce. Dopiero wtedy zauważyłem, że jedna z tenisówek spadła mi z nogi – prawdopodobnie podczas tej przeprawy pod pociągiem! Pierdolić to! Żeby tylko uciec… żeby tylko uciec… Człowiek przed nim zwalił się na podłogę podziurawiony pociskami, zwalniając go w biegu, jego ręka trzepotała od odrzutu strzelby, który wypuszczał pościg za ranioną zwierzyną. Minął ciało podróżnego, po drodze się przeżegnawszy, i wychylił lufę przez okno – ale jego już tam nie było. Pistolet leżał na ziemi, ale Nie-martwy, Potwór, Zwierz, Wampir – nazywajcie go, jak wam się żywnie podoba – nie był już w zasięgu wzroku. Wykonawca imieniem ojciec Mikołaj otworzył drzwi. Ręce mu się trzęsły. Nogi również. Coś ciepłego i mokrego ciekło po nogawce. Popatrzył w dół i zobaczył ranę od pocisku pod kością biodrową. Jeden z pocisków, który zabił podróżnego, przeszedł na wylot przez jego nieszczęsne ciało i utkwił w nodze Wykonawcy. Teraz dopiero poczuł ból i zauważył, że kuleje. Ogarnęła go słabość, musiał się oprzeć plecami o ścianę wagonu, aby nogi się pod nim nie ugięły. Chwycił różaniec, odkręcił podstawę krzyża i odsłonił w nim maleńkie wgłębienie. Podstawił to wgłębienie do nosa i wciągnął biały proszek: kokaina jest bezpieczna, gdy strzeże jej sam Jezus. A Jezusowi powierza się tylko pierwszorzędny towar. Głowy z przestrachem wychylały się z przedziałów i chowały z powrotem. Dziura w nodze wciąż pulsowała. Kobiety w wagonie płakały. Wykonawca Bożego Zamysłu, ojciec Mikołaj, wyjął telefon komórkowy i wezwał posiłki. Parłem dalej do przodu, pełzając na czworaka, ewoluowałem poprzez ból, zmierzając wciąż ku pozycji wyprostowanej. Regenerowałem się, ale potrzebowałem jeszcze więcej sił, jeszcze więcej życia, jeszcze więcej krwi… krwi… Straciłem jej mnóstwo, a nie byłem w stanie polować. Przedzierałem się przez gęstwinę… cienie plątały mi się pod nogami, ciemność wzywała mnie, bym się w nią spowił, położył się i odpoczął. Potrzebowałem schronienia, jakiegoś miejsca, w którym mógłbym przeczekać do rana i przespać do następnej nocy. Błądziłem tak bezmyślnie, wciągałem wonie z całej okolicy, gdy nagle moje nozdrza ucałował intensywny aromat czarnej kawy. Odwróciłem się i podążyłem już za tą wonią. Po kawie poczułem też cierpki zapach człowieka, mężczyzny – nieprzesadnie czystego – i upajający zapach świeżej krwi! Jakże obłędnie odurzyła mnie ta woń… popędziłem co prędzej, potykając się, upadając, czołgając się… dopóki go nie ujrzałem. Stary Cygan. Siedział na polanie, sam z termosem kawy obok siebie. I lewym rękawem koszuli, pełnej dziur i łat, podwiniętym aż do łokcia. I zakrwawionym nożem w prawej ręce oraz otwartą raną na lewej i plastikową miarką, do której spływała krew z rany. Ja widziałem go dobrze, on zaś nie mógł mnie dostrzec w mroku i w dodatku z takiej odległości, a jednak zwrócił się do mnie: – No, panie dzieju! Czyżbyś przyszedł? Tak… czuję cię… moja krew cię wezwała. Przyjdź, panie. Podszedłem do niego otwarcie. Tylko jedno było mi teraz w głowie: jak napić się jego krwi. Gdy już zbliżyłem się do niego na dwa metry, nie mogłem już dłużej się powstrzymać i rzuciłem się na niego. I jakbym uderzył w powietrzu o jakiś kamienny mur. Upadłem na ziemię, może o metr od starca, i bliżej już podejść nie mogłem. On zaś śmiał się ustami pełnymi złotych zębów. – No, co ty robisz? Myślałeś ty, że ja głupi? Ależ, panie dzieju! – pogroził swoim zakrzywionym nożykiem. – Ja znam czarować! Znam czarna i biała magia, wszystko znam! Wyjął bandaż i zaczął opatrywać ranę na ręce. W miarce były co najmniej dwa decylitry jego krwi. – Spragniony jesteś? Napić się chcesz? – wskazał na miarkę. Zapach doprowadzał mnie do szaleństwa. Kiwnąłem głową twierdząco. On odsunął miarkę daleko od siebie. – Na. Weź. Wziąłem i zacząłem pić. Był to zaledwie mały łyczek, ale smakował mi niczym mleko matki. Moja skóra odżyła, zasklepianie ran się przyspieszyło. Las wokół mnie rozśpiewał się dźwiękami, które jeszcze minutę wcześniej były ukryte przed moimi uszami. Serce starca wybijało wschodnie rytmy, jego oczy lśniły niczym czarne diamenty. Zapalił papierosa i z zadowoleniem patrzył, jak wylizuję jego krew z dna naczynia. Wydmuchnął obłoczek dymu, który rozproszył się w ciemności i powiedział: – Ja mam dobra krew, słodka. Wiem to, pan doktor tak mi mówić. On mówić: „Sejdo, ty uważaj na cukier!” A ja nie uważam. I papierosy ja palę, chociaż pan doktor mnie zabraniać! A co on tam wie? Ale ty mu to nie mów! Dobrze? Wiem, że mu to nie mówisz, on ma praca w dzień, a ty przecież w dzień nie wychodzić na słońce. Wampir! – wyszczerzał się stary Sejdo. Milczałem. Próbowałem wyciągnąć do niego rękę, ale natrafiałem na opór w powietrzu. Jakby wokół mojej ręki zacisnęły się niewidzialne pęta i uniemożliwiały mi dostać się dalej. Sejdo kaszlnął i splunął na bok. – Nie chcesz ty mnie słuchać. Dam ja ciebie krew, dam ja ciebie życie. Moja krew ciebie związać, związać ciebie mój urok. Nic ty już nie możesz zrobić. Rzucił ja na ciebie czary, panie dzieju! Nie możesz mnie ruszyć! Możesz ty jeszcze uciekać… ale gdzie? Jak ty się dostać do miasta? Butów nawet nie masz! Z bliska miał inny zapach, starego dymu tytoniowego, mocnego alkoholu i taniej wody kolońskiej. Pod paznokciami zaschło mu błoto. Mogłem odejść w tym samym momencie, odwrócić się na pięcie i spróbować odnaleźć swoją wczorajszą kryjówkę, ale poranek był coraz bliżej, a tymczasem tutaj, tuż przede mną, siedział najdziwniejszy człowiek, jakiego dotąd spotkałem. Czego ode mnie chce, co ma mi do powiedzenia ten dziwak, tylko to pragnąłem wiedzieć. – Dobrze stary, czego chcesz? – Ja ciebie pomogę. Ja ciebie zaprowadzę do Rijeka… ukrywam cię tam bezpieczny – szczerzył się. – Ja pomagam ciebie, ty pomagasz mnie. Jest w Rijeka jeden człowiek, musisz go dla mnie zabić. – Jeden człowiek? – Jeden. Napić ty się jego krew i przynieść krew dla mnie, żebyśmy ty i ja razem pił jego krew! – Kimże on jest? – A co ty tam wiedzieć możesz? Zły to człowiek, złodziej… Kraść on dzieci, narkotyki im dawać… Rodzona matka po nim nie zapłakać! Niechby go noc głucha przepadła! – Dobrze – zgodziłem się bez dalszych pytań. Nic właściwie mnie nie zmuszało, żebym dotrzymywał tej obietnicy, ale dlaczegóż by nie? Zabić jednego mniej czy jednego więcej, co za różnica? Zabijam i tak. Krew to krew, każda jest dobra. A pomoc teraz bardzo by mi się przydała. – No to się zgadzać? – Zgadzam się. Tylko wyprowadź mnie stąd. – To ja rozumieć, panie dzieju! Chodzim, bo tu słońce zara wzejdzie! Wstał i poprowadził mnie dalej przez las. Zrzuciłem tę jedyną tenisówkę i dalej szedłem boso. – W żadnym razie nie mogę na to zezwolić! Inspektor wściekle przechadzał się po swoim biurze na posterunku policji, kołysząc swoim ponadstukilowym ciałem i stawiając kroki, od których drżały puste szklanki na stole. Jego rozmówca, ojciec Jere, umieścił na nosie okulary i spokojnym, opanowanym głosem doświadczonego mediatora wyjaśniał: – Rozumiem twoją złość, ale zrozum, że to jest ponad tobą. – Watykański attaché, który strzela do ludzi w pociągu? No ale po kiego chuja… z tajnym zadaniem we współpracy z chorwackim rządem? Co to za głupoty? – Krążył wokół krzesła, na którym siedział ojciec Jere, niczym rekin wokół ofiary. Albo lufa pistoletu zabójcy – wielka i śmiercionośna. Tylko że ojciec Jere dobrze znał tego faceta i wiedział, jak odróżnić profesjonalne wystąpienie funkcjonariusza od prawdziwego gniewu. – Wojsko potwierdziło wszystko, nieprawdaż? – No potwierdziło… no tak, potwierdziło. – No to sam widzisz. – Co widzę? Potwierdzili, owszem… ale nikt nie ma zielonego pojęcia, o jaką w ogóle misję tu chodzi! – Ha, no bo to tajna misja, czyż nie? – Słuchaj, ojczulku, tak tajnej misji to ja jeszcze w życiu nie widziałem. Czy wy przypadkiem nie polujecie na jakichś zbrodniarzy wojennych? – Nawet ja dokładnie nie wiem, o co tu chodzi. Wiem tylko to, co i tobie przekazałem: chodzi o międzynarodową akcję antyterrorystyczną, to ściśle tajne. A poza tym więcej nic mi nie powiedzieli. Wszystko już ustalili na górze, ty powinieneś jedynie robić to, co ci mówią – przekonywał go niczym młodą dziewczynę, która pyta o radę podczas spowiedzi. – Czy to ma jakiś związek z tymi prowokacjami na granicy ze Słowenią? Czy ten, którego ścigano, nie był przypadkiem zbiegłym słoweńskim agentem? A? – sapał niczym maszyna parowa z nadzieją, że w końcu uda mu się odnaleźć klucz do tej tajemnicy, która przed nim kiełkowała. – Sam nie wiem, co mam ci odpowiedzieć. Robię tylko, co mi każą, i proszę ciebie, żebyś lepiej postępował tak samo. – No dobrze, a jak mam ich zbajerować, że niby umarł? No jak, może mi powiesz?! – Dałem ci papiery, wśród nich jest również gotowy raport i notatka służbowa, dołączysz to do dokumentów i nauczysz się tego na pamięć. I gdyby ktokolwiek cię pytał – tak właśnie było. Nie inaczej. – Nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę słuchał księdza, który uczy mnie, jak mam kłamać – potrząsał głową z niedowierzaniem. – Bóg czasami wymaga od nas wielkiej ofiary. – Ofiary, tak. Facet nie żyje. Ten, który strzelał z pistoletu, zniknął. Nigdzie go nie ma. A widziałeś tę strzelbę? Nawet mnie strach oblatuje, gdy tylko na nią popatrzę! Twój Watykańczyk trafił tego drugiego przynajmniej dwa razy… ten drugi powinien zginąć na miejscu, a nie hasać sobie po lesie! – No, wygląda na to, że chyba jednak go nie trafił… Zresztą co ja tam mogę wiedzieć, przecież nie znam się na broni. – Ojciec wzruszył ramionami. – Nie trafił go… Oj, kłamiesz mi Jere, ukrywasz przede mną prawdę. Wszystko to może i mógłbym jakoś przełknąć, przymknąć oko i zapomnieć, sam wiesz. Ale dlaczego w całym wagonie jest pełno krwi jelenia, podczas gdy powinna tam być tylko ludzka? |