 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Arnaldur Indriðason ‹W bagnie›Zachęcona recenzją Sebastiana, sięgnęłam po powieść i lekko się rozczarowałam. Spodziewałam się bowiem niemal arcydzieła, a dostałam zwyczajnie dobrą książkę, więcej niż poprawną, ale – przynajmniej w moim odczuciu – zdecydowanie mniej niż znakomitą. Autor sprawnie układa fabułę ze znanych klocków (nietypowa zbrodnia, starzejący się policjant, któremu nie wyszło w życiu osobistym, zakończenie pesymistyczne, choć z nutką nadziei), potrafi trzymać czytelnika w napięciu, a nawet momentami wzruszyć, jednak nic tu nie wyróżnia się jakoś szczególnie na tle gatunku. Takim elementem wyróżniającym mógłby być ewentualnie posępny nastrój deszczowej, islandzkiej jesieni i mam wrażenie że Indriðason próbuje pójść trochę w tym kierunku, bo jest tu parę naprawdę ładnych, klimatycznych opisów. Niestety, są też jednak długie partie tekstu, gdzie akcja opiera się głównie na dialogach, a wtedy atmosfera gdzieś znika. Szkoda.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Jacek Komuda ‹Wilcze gniazdo› Prosta przygodowa historyjka, ale jak napisana! Zaprawdę, powiadam Wam, Komuda jest Sienkiewiczem naszych czasów. I nie o to chodzi, że naśladuje twórcę „Potopu” (w wielu miejscach zresztą Komuda zdaje się mniej pretensjonalny i bardziej wiarygodny w przedstawianiu epoki) – on sam jest wielkim miłośnikiem szlacheckiej Rzeczpospolitej, a ta miłość udziela się czytelnikowi. Jednak nie jest „Wilcze gniazdo” hiperrealistyczną powieścią historyczną – Polska szlachecka jest u Komudy zgodna raczej z wyobrażeniami, archetypami szlachetek-sarmatów. Minus za nieprzystające do reszty powieści zakończenie, na siłę próbujące odbrązowić pieczołowicie konstruowany mit Rzeczpospolitej szlacheckiej, moralizować i rozliczać sarmatów z ich wad powodujących co najmniej upadek ojczyzny. Poza tym jednak „Wilcze gniazdo” wciąga niesamowicie i satysfakcjonuje aż nadto. Mały zbiorek króciutkich opowiadań, przedstawiających różnorodne scenki z PRL-u. Teksty zwarte, konkretne, domknięte na 2-3 stronach najczęściej albo po prostu pokazują absurdy minionej epoki, albo kontrastują oficjalną wykładnię władzy ze zdroworozsądkowym podejściem obywateli. Niby proste pomysły, ale bywa i dowcipnie, i celnie. Najzabawniejsza historia – o wnuku, który decyduje się ochrzcić, nie wiedząc, że dwie babcie zrobiły to z nim w niemowlęctwie niezależnie, w tajemnicy przed partyjnymi rodzicami. Najbardziej poruszająca – staruszka, której prześladowania Żydów w 1968 r. wydają się powrotem koszmaru II wojny światowej. Całość można przeczytać podczas jednego wieczoru lub jednej przejażdżki pociągiem. Niekoniecznie do Stalinogrodu.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Marek Krajewski ‹Głowa Minotaura›Mimo odmiennej lokalizacji (Lwów zamiast Wrocławia) oraz dwóch bohaterów zamiast jednego nowa książka Krajewskiego jest zdumiewająco podobna do wcześniejszych kryminałów z tej serii, zwłaszcza że lwowski policjant Popielski to niemal kopia Mocka, i to zarówno w upodobaniach, jak i w charakterze. A szkoda, bo czyż przyjaźń obu panów nie byłaby ciekawsza, gdyby stanowili swoje przeciwieństwa? Poza tym, jak i poprzednie tomy, powieść sprawia mocno schizofreniczne wrażenie. Na plus mamy więc genialnie dobrane, wzmacniające wrażenie realizmu szczegóły z życia A.D. 1938, na minus zaś sztuczność świata, w którym co drugi człowiek to zdegenerowany zboczeniec. Na plus ciekawa odpowiedź na pytanie „kto zabija i dlaczego”, na minus sposób poprowadzenia intrygi – dość powiedzieć, że w zakończeniu „Głowy Minotaura” zbrodniarz zgłasza się do detektywa i osobiście wyjaśnia wszelkie zawiłości. Niemniej, to się czyta, to ma klimat, a Mock daje się lubić, choć – tu znowu minus – po sześciu książkach przyjęta konwencja jednak zaczyna nieco nużyć.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Wojciech Kuczok ‹Moje projekcje›We wstępie do „Moich projekcji” Wojciech Kuczok pisze bardzo fajne zdanie: „krytyk spogląda na kino, a raczej dogląda go troskliwie, nieco z boku, z ostatniego rzędu, głuchy na doraźne pyskówki”. Właśnie takiej krytyki dziś mi strasznie brakuje – oderwanej od stawiania gwiazdek, przywalania nielubianym twórcom czy nachalnego promowania własnych poglądów na świat, politykę czy innych braci Kaczyńskich. Brakuje właśnie takiego spojrzenia z dystansu, z perspektywy, z miłością do kina, ale miłością nie ślepą. I Wojciech Kuczok obiecuje, że coś takiego znajdzie się w jego małej książeczce. I w sumie znajduje – bo zestaw jego felietonów jest oderwany od tej chęci oceniania, załatwiania porachunków, prezentuje po prostu filmowe fascynacje autora. Wielka jednak szkoda, że w sumie wiele z tego nie wynika. Ani te przemyślenia nie są bardzo odkrywcze, ani nic specjalnie z nich mi w pamięć nie zapadło. Niestety, Kałużyńskim Kuczok nie jest. W sumie więc niespełniona obietnica. Najlepsza, powtarzam, najlepsza pozycja filmoznawcza, jaka ukazała się na polskim rynku w ostatnich latach. Tadeusz Lubelski stworzył dzieło naprawdę wyjątkowe. Po pierwsze, ujął historię polskiego kina w konkretne fazy, wyróżnił konkretne nurty, nie jest to tylko chronologiczny zapis produkcji rodzimej kinematografii. Takie podejście jest oczywiście obowiązkiem filmowego publicysty, szkoda tylko, że mało który o tym pamięta. Po drugie – i chyba najważniejsze – wydaje się, że autor ma coś ciekawego do powiedzenia o praktycznie każdym filmie, o którym mowa w książce. Czasem wystarczy jedno zdanie, czasem potrzebny jest cały akapit, czasem rozdział, ale prezentowany komentarzom daleko od sztampy, widać tu osobiste, autorskie spojrzenie, poparte nieraz cytatami z innych źródeł. Książka, którą czyta się z niezmiennym zainteresowaniem, by później regularnie wracać w razie potrzeby do konkretnych rozdziałów, tematów i opisów. Pozycja obowiązkowa na półce każdego miłośnika filmu. Jednak rozczarowanie. Może nie wielkie, bo fajnie, że takie rzeczy powstają, ale mogło być dużo, dużo lepiej. Sięgałem po tę książkę z nadzieją, że poznam nieznane fakty wokół jednego z ulubionych cykli mojej młodości, że zobaczę dogłębną analizę postaci Pana Samochodzika i jego czasów, a dostałem nieco faktów i analizę bardzo płytką. Najciekawsze są rozdziały, w których Łopuszański wymienia właśnie fakty – gdy opowiada o Zbigniewie Nienackim oraz gdy przedstawia różnice między wydaniami książek (z czego jasno wynika idiotyzm prób adaptowania „Pana Samochodzika” do naszych czasów). Rozdział o samych powieściach jest niestety tylko zbiorem streszczeń, a rozdziały omawiające kolejne aspekty tych powieści w dużej mierze dublują informacje między sobą (redaktor się nie popisał) i przedstawiają bardzo, bardzo pobieżną analizę, z reguły ograniczającą się do stwierdzeń, że Pan Samochodzik był lojalnym obywatelem i funkcjonariuszem socjalistycznej ojczyzny. Szkoda. „Labirynt odbić”, pierwsza część trylogii (właściwie dylogii poszerzonej o mikropowieść zamieszczoną w zbiorze „Atomowy sen”) została przez nas uznana jedną z najlepszych powieści pierwszego 5-lecia XXI wieku. „Fałszywe lustra” niewiele ustępują swojemu poprzednikowi. Na pewno nie ma tu już elementu świeżości, zwłaszcza że fabuła prowadzona jest podobnie (znów Głębia zagraża prawdziwemu życiu, znów Leonid jest przegranym samotnikiem, znów musi walczyć), ale cała reszta jest równie dobra. Znów Łukjanienko udanie miesza mnóstwo różnych elementów: powieść sensacyjną, cyberpunk, geekowskie nawiązania do gier komputerowych, opisy współczesnej Rosji, celne obserwacje psychologiczne… – a wszystko to spięte warto toczącą się akcją i sprawnie skonstruowaną postacią głównego bohatera. Sam miód. |