Pearl Jam to grupa darzona niemal kultem. Porwała słuchaczy swoją muzyką i tekstami, w których poruszała istotne problemy społeczne. Na ostatnich płytach tematyka jednak bardziej skupiła się na krytyce rządów administracji George′a W. Busha, a muzyka straciła dawną moc. Teraz Amerykanie mają nowego prezydenta, a grunge’owi weterani nową płytę – „Backspacer”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na wstępie muszę się do czegoś przyznać. Zgrzeszyłem. I to bardzo. Przestałem być fanem Pearl Jam, a nawet się na nich obraziłem. Jednakże nie jest tak, że już Pearl Jam nie lubię. Zdecydowanie tak nie jest. Za „Ten” może i nie dałbym się pokroić, lecz na pewno płyta ta znajduje się na bardzo wysokiej pozycji w moim osobistym rankingu – tak jak i „Vitalogy”. Jednak od „Binaural” począłem tracić nadzieję, że jeszcze mnie tak zachwycą. Broniłem „Yield”, gdy ktoś twierdził, że się zagubili. Mówiłem, że to efekt ich odsunięcia się od głównego nurtu, mody i zerwania z tak zwanym światkiem show biznesu. Prawda, ta płyta była nierówna, ale przecież są na niej „Do the Evolution” i „Given to Fly”. Jednak przy „Binaural” już argumentów brakło (choć lubię tę płytę za kilka fajnych momentów). Natomiast na „Riot Act” nadzieja zmalała praktycznie do zera – to z pewnością nie był album na miarę oczekiwań. Słuchając tamtej płyty, czułem, że nie tylko ja się męczę, zespół chyba też nie miał wtedy do siebie przekonania. „Pearl Jam” wydana w 2006 miała być powrotem do korzeni. Pudło. Miałem wrażenie, że utwory są na siłę grane ostrzej i ciężej, że to taka próba udowodnienia czegoś, komuś. A przecież ten zespół nie musi, a nawet nie powinien niczego udowadniać. Gdy się dowiedziałem, że w 2009 ma się ukazać ich nowa płyta, od razu byłem sceptyczni nastawiony. Kolejną informacją było to, że producentem jest Brendan O′Brien, z którym rozstali się po „Yield”. Po wydaniu albumu „Backspacer” w prasie pojawiło się kilka bardzo przychylnych recenzji. W niektórych wieszczono powrót grupy do dawnej formy i przyrównywano nowe dzieło do pierwszych płyt. Spoglądając na okładkę (mógłby mieć taką nowy album Queens of the Stone Age), trudno w to uwierzyć, ale coś w tym jest. Rock′n′rollowe riffy plus mocne bicie perkusji są ozdobą większości kompozycji („Gonna See My Friend”, „Got Some”, „The Fixer”). Oczywiście muzycy Pearl Jam nie byliby sobą, gdyby nie uraczyli nas kilkoma balladami. Niestety, „Amongst the Waves” i „Speed of Sound” nie powalają. Tę pierwszą po kilku przesłuchaniach można tolerować i nawet polubić, głównie za ciekawą linię melodyczną, progresję akordów w refrenie i przestrzeń, kojarzącą się z „Yield”. Natomiast „Speed of Sound”, gdybym miał taką siłę sprawczą, wyrzuciłbym z tej płyty. Zbyt blisko jej do ckliwości Eltona Johna, która nie pasuję zupełnie do „Backspacera”. Na szczęście nie wszystkie spokojne numery są stracone. „Unthought Know” to typowa, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, kompozycja Pearl Jam. Najpierw słyszymy samego Veddera na tle stłumionych gitar. Następnie dołączają kolejne instrumenty i Eddie zaczyna się rozkręcać. Na deser zostało nam jeszcze „Just Breathe” – istna perełka na tej płycie. Genialnym zabiegiem jest umieszczenie jej po czterech szybkich numerach otwierających płytę – po nich folkowa gitara i subtelne klawisze robią piorunujące wrażenie. Dają po prostu odetchnąć. Just Breathe. Mimo to najważniejsze są szybkie numery, w których możemy odnaleźć wpływy chociażby The Rolings Stones i The Who. Pierwsze takty „The Fixer” są jakby żywcem wzięte od zespołu Micka Jaggera, podobnie „Johnny Guitar” z motywem, którego nie powstydziłby się Keith Richards. Jeżeli są na świecie jeszcze jacyś modsi, to jest to piosenka dla nich. „Force of Nature” natomiast to ukłon w stronę Bruce′a Springsteena. I nie są to zarzuty o wtórność i ściąganie, lecz autentyczny powrót do korzeni. „Supersonic” i „Gonna See My Friend” to czad w czystej postaci. Jeff Ament, Stone Gossard i Mike McCready grają tak, jakby za chwilę mieli w przypływie furii roztrzaskać gitary o wzmacniacze. W śpiewie Veddera słychać młodzieńczą zadziorność, a Matt Cameron przypomina, że bębnił na „Badmotorfinger” Soundgarden i obok Dave’a Grohla jest jednym z najlepszych perkusistów ery grunge′u. Natomiast utworem, który szczerze mnie zaskoczył (i to mile), jest „The Fixer”. Przecież to Pearl Jam brzmiący i grający modnie! Gdyby nagrał to jakiś debiutant sceny indie rockowej, na pewno brytyjska prasa okrzyknęłaby go „największą nadzieją rocka”. Nic dziwnego, że wybrano go na singiel… Na „Backspacer” zwraca uwagę niemal całkowity brak gitarowych solówek. Charakter większości kompozycji nie daje miejsca na indywidualne popisy – i dobrze. Całość opiera się na zespołowym graniu, co daje muzyce niesamowitej energii. Czas zadać sobie pytanie, czy mimo tych zalet jest to aż tak dobra i ważna płyta, jak twierdzą niektórzy? Przecież nie ma na niej niczego odkrywczego. „Backspacer” to po prostu zbiór jedenastu rockowych piosenek. I poza jednym czy dwoma kawałkami, bardzo dobrymi. Nie jest to drugi „Ten”, ale pozwala spojrzeć na przyszłość grupy z nadzieją. Muzycy wreszcie nie zbawiają świata ani niczego nie chcą udowadniać. Po prostu grają dla siebie, bazując na dźwiękach, na jakich się wychowali. Nareszcie zespołowi udało się to, co próbował robić od czasu „No Code”: w końcu nagrali płytę nieobciążoną dawnym blaskiem. Trzeba było osiemnastu lat od czasu wydania debiutu, by Pearl Jam dorośli do tego, by nagrać taki prosty, ale porządny rockowy album, przy którym można się dobrze bawić.
Tytuł: Backspacer Wydawca: Universal Data wydania: 21 września 2009 Utwory 1) Gonna See My Friend: 2:48 2) Got Some: 3:02 3) The Fixer: 2:57 4) Johnny Guitar: 2:50 5) Just Breathe: 3:35 6) Amongst the Waves: 3:58 7) Unthought Known: 4:08 8) Supersonic: 2:40 9) Speed of Sound: 3:34 10) Force of Nature: 4:04 11) The End: 2:57 Ekstrakt: 70% |