„Bunt” Masakiego Kobayashiego to rzadki przykład filmu, który łączy w sobie mistrzostwo realizacyjne, ważne przesłanie ze szczerym wzruszeniem. Kino działające na każdym poziomie. Krótko mówiąc – po prostu arcydzieło.  | Orient Express po długiej przerwie powraca w zmienionej formie. Tym razem postanowiłem publikować częściej, ale krócej, biorąc na tapetę jeden-dwa filmy. Zacznijmy od arcydzieła Masakiego Kobayashiego „Bunt”, bo takiego filmu po prostu nie wolno pozostawić bez słowa. |  |
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W zeszłym roku Blink Azjamania uraczył nas genialnym „Harakiri” – przejmującym rozliczeniem japońskiego twórcy z etosem samurajskim. W tym roku wspaniały „Bunt” – poruszający tematy pokrewne, choć w zupełnie innym ujęciu. Kobayashi, twórca o poglądach lewicowych, co w realiach japońskich oznacza polemikę z feudalną tradycją i militaryzmem, które doprowadziła do wojny i dwóch bomb atomowych, w swych dziełach regularnie krytykował przyjęte zwyczaje i normy paraliżujące japońskie społeczeństwo. To że używał do tego maski widowiskowego kina samurajskiego, niczego nie zmienia – były to jego wypowiedzi o współczesności. „Harakiri” opowiadał o bezsensie hołdowania bezsensownym rytuałom, pojęciom, które dawno straciły swe pierwotne znaczenia, a trzymają wciąż naród w skostnieniu. „Bunt” mówił o konieczności samodzielnego myślenia, kwestionowania autorytetów, o problemie bezkrytycznego podporządkowywania się władzy, bez próby oceny, czy swe obowiązki wobec obywateli sprawuje dobrze. Mistrzostwo Kobayashiego nie polegało jednak na tym, że mądrze mówił o sprawach ważnych (przyznajmy, że taki opis jego twórczości wielu może odstraszyć). Wielkość tego twórcy polega na tym, że o sprawach ważnych mówił pięknie i przejmująco. Że potrafił to ubrać w opowieść samurajską z zapierającym dech w piersiach pojedynkami na miecze i wzruszającym do łez wątkiem miłosnym. Bo „Bunt” to przede wszystkim przepiękna, niebywale poruszająca opowieścią o miłości. Miłości męża i żony, ojca i syna, rodziców i dziecka. Bo właśnie miłość jest motorem rebelii wobec złego pana. Pana, który najpierw oddalił z dworu są żonę, nakazując poślubienie jej synowi jednego ze swoich samurajów, Isaburo (granego swoją drogą przez ikonę gatunku – samego Toshiro Mifune), by później – gdy okazało się, że oddalona jest matką dziedzica rodu – nakazać jej opuszczenie męża i powrót do pałacu. Problem w tym, że młodzi w międzyczasie zapałali do siebie szczerym uczuciem, pojawiło się dziecko i rozstanie jest dla nich zadaniem największego bólu. Ta rozpacz syna i synowej zmienia nastawienie wiernego samuraja, który decyduje się na niewyobrażalne – bunt przeciw własnemu suwerenowi. „Bunt” to także film, który trzyma w napięciu niczym najlepszy western, jest w nim coś z ducha filmów Howarda Hawksa z Johnem Waynem, ze zdeterminowanymi bohaterami oczekującymi na decydującą rozgrywkę. To także opowieść o honorze, o uczciwości wobec samego siebie i o tym, że od życia ważniejsze jest robienie rzeczy słusznych. A same pojedynki? Są przepiękne – zwłaszcza walka Isaburo ze swym starym przyjacielem, obecnie strażnikiem granicy, wśród szumiących traw. Być może to jedna z najpiękniejszych scen filmowych w historii kina. A gdy słyszymy słowa Isiguro, mówiącego do wnuczki: „Chciałbym, abyś była taką kobietą, jak twoja matka i poślubiła takiego człowieka, jak twój ojciec”, coś tak mocno ściska za gardło, że brakuje tchu. Arcydzieło.
Tytuł: Bunt Tytuł oryginalny: Jôi-uchi: Hairyô tsuma shimatsu Rok produkcji: 1967 Kraj produkcji: Japonia Czas projekcji: 128 min. Gatunek: dramat, historyczny Ekstrakt: 100% |