powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (XCI)
listopad 2009

Siekane kwaszone smoki
Will Meugniot ‹Dragonlance: Smoki schyłku jesieni›
„Dragonlance: Smoki schyłku jesieni” to taki swoisty wehikuł czasu – oglądając go można się poczuć jak w latach siedemdziesiątych. Siermiężna kreska, papierowe postaci, niemal bezkrwawe walki. Chciałoby się powiedzieć – kreskówka dla dzieci. Sęk w tym, że zrobiona została na bazie poczytnej, doskonale skonstruowanej powieści fantasy, bynajmniej nie napisanej dla dzieci.
Zawarto¶ć ekstraktu: 10%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Wierzyć się po prostu nie chce, że są na świecie filmowcy zdolni do tak dokumentnego zarżnięcia potencjału tkwiącego w powieści. „Smoki jesiennego zmierzchu” Margaret Weis i Tracy’ego Hickmana to świetnie napisana, wielowątkowa, nieco mroczna, a przy tym dowcipna powieść, której karty zaludnione są pełnokrwistymi, nie dającymi się zaszufladkować postaciami. Przy okazji jest to książka nierozerwalnie związana z grami fabularnymi. Napisana na podstawie prawdziwych sesji gry (co akurat w tym tomie dość mocno daje się odczuć), stanowiła doskonałą prezentację możliwości drzemiących w systemie AD&D, przedstawiając czytelnikowi szeroką paletę – występujących w rozmaitych podręcznikach – stworów, broni, magowskich i kapłańskich czarów, a także inteligentnych ras, którymi można grać. Jednocześnie było to łagodne wprowadzenie do mechaniki gry i wzorzec prawidłowo poprowadzonej rozgrywki, z wyraźnie zaznaczoną rolą tzw. „enpeca”, czyli bohatera niezależnego kierowanego przez mistrza gry (tutaj jest to szurnięty czarodziej Fizban). Dzięki takiej uniwersalności książka przypadła do gustu zarówno miłośnikom fantasy, jak i erpegowcom.
Słuchy o ekranizacji książki chodziły od dawna. Historia grupki bohaterów, próbujących ratować Krynn przed powrotem złej bogini Takhisis, była łatwa do przełożenia na ekran i – tak na zdrowy rozsądek – jedyną barierą wstrzymującą prace nad filmem była niedoskonałość ówczesnych efektów specjalnych (książka ukazała się na rynku w roku 1984). Dziś jednak mamy już wystarczająco mocne komputery i nowoczesne programy graficzne, które są w stanie poradzić sobie nawet z futrem misia, a co dopiero ze smoczą łuską. I rzeczywiście, w końcu wzięto się za robotę, wydając na świat… klasyczny film animowany. Już pal licho, że zgubił się gdzieś wdzięk pierwowzoru, że wątki i postaci uległy znacznemu spłyceniu, że w miejsce wartkiej, wciągającej fabuły zaproponowano pozbawiony emocji, smętny tasiemiec, w którym, jak muchy w zupie, pływają kawałki oryginalnych, książkowych dialogów. Ale jak można było zatrudnić do tego projektu trzecioligowych grafików, którzy mają problemy z narysowaniem ludzkiej postaci i z oddaniem jej ruchu? Jak można było zaaprobować kartoflopodobne krasnoludy, orkopodobne elfy i kobiety o krzaczastych brwiach? Ja rozumiem, wszystkiemu winien niski budżet, ale przecież istnieje chyba jeszcze coś takiego, jak dobry smak? Może lepiej było w ogóle wyrzucić projekt do kosza, a nie pchać go na siłę dalej? Szczerze powiedziawszy, to już polskie filmy ostatnich lat miewały lepszą kreskę, choć jest to niebywale trudne do ogarnięcia umysłem, podobnie jak nieskończoność wszechświata.
Jak by mało było kalekiej animacji, dorzucono generowane w CGI smokowce, pasujące do całości jak pięść do nosa. Wszystko prócz smokowców, to dwuwymiarowe, ohydne figurki, a smokowce – nie wiedzieć, czemu akurat one, i tylko one – swoją ohydnością potrafią jeszcze straszyć w trzecim wymiarze. Prócz brzydoty postaci, w oczy rzuca się uboga kreacja tła, brak płynnie animowanego ruchu i dziwaczne zachowanie niektórych przedmiotów (jak na przykład łopotanie wszystkich płaszczy w jednym rytmie), co jest doskonale znanym mankamentem kreskówkowych seriali lat 70. i 80. Ale jeśli wówczas taka maniera nie kłuła zbyt mocno w oczy, bo trudno było znaleźć kreskówkę stojącą graficznie na znacznie wyższym poziomie, to w dzisiejszych czasach próba wepchnięcia klientowi zrobionego w ten sposób filmu zakrawa na bezczelność. W epoce wysmakowanych wschodnich anime, trójwymiarowych bajek z DreamWorks oraz przewrotnych i starannie opracowanych kreskówek skierowanych do młodszego odbiorcy, „Dragonlance…” wygląda jak rozklekotana furmanka na autostradzie pełnej lśniących aut.
Żeby było zabawniej, nasze wydanie jest dodatkowo dobite przez dystrybutora, czyli firmę Imperial. Po pierwsze – na okładce płyty pyszni się tytuł: „Dragonlance: Smoki schyłku jesieni”. Czy naprawdę tak wielkim trudem było zajrzenie do księgarni i sprawdzenie, jaki też ma po polsku tytuł książka Margaret Weis i Tracy’ego Hickmana? Zwłaszcza, że jako jedna z niewielu powieści fantastycznych w tym kraju, wciąż jest wznawiana i bezustannie leży na półkach? Po drugie – opis na pudełku brzmi: „Po trzystu latach pokoju, świat Krynnu opanowuje zła bogini Takhisis, a jej armia smoków sieje postrach i zniszczenie. Czy czarodziej Raistlin, kapłanka Goldmoona, i pół-elf, wojownik Tanis wraz z małą grupką bohaterów są w stanie uratować świat? (…)”. Idąc po kolei: Takhisis dopiero próbuje opanować świat. Próbuje to uczynić za pomocą armii smokowców, nie zaś smoków (tych, wbrew pozorom, ma mało). Dalej - głównym bohaterem historii jest Tanis. Raistlin jest tylko jednym z członków jego ekipy. Ważnym, naturalnie, ale nie ważniejszym niż jego brat, Caramon, krasnolud Flint, kender Tas i solamnijski rycerz, Sturm. Natomiast wspomniana kapłanka Goldmoon (to imię postaci, a nie wyznawanego boga, więc żadnego tam „Goldmoona”), wespół ze strażnikiem, Riverwindem, są postaciami w sumie pobocznymi, choć w filmie wyprowadzonymi na bliższy plan. Sęk w tym, że Raistlin i Goldmoon są z dystrybutorskiego punktu widzenia postaciami najważniejszymi, bowiem podkładają pod nich głos Kiefer Sutherland i Lucy Lawless, w nieznany sposób skuszeni do udziału w tym niedrogim przedsięwzięciu. Jak by jednak nie było, to nie Raistlin i Goldmoon ciągną do przodu fabułę, a mimo wszystko Tanis. O samym tłumaczeniu listy dialogowej nie będę się już w tym momencie wypowiadał.
Nie mam bladego pojęcia, do kogo w rzeczywistości jest adresowana ta produkcja. Dla dorosłych jest zbyt głupia, dla dzieci – zbyt kiepsko zrobiona i raczej mało interesująca. Co gorsza, film – z oczywistych raczej względów – nie będzie też odpowiadał miłośnikom książki, choć to właśnie oni najbardziej wyczekiwali ekranizacji, i to oni powinni być potencjalnie najliczniejszym odbiorcą. Nie ma więc najmniejszego sensu sięgać po płytę z „Dragonlance: Smoki schyłku jesieni”.



Tytuł: Dragonlance: Smoki schyłku jesieni
Tytuł oryginalny: Dragonlance: Dragons of Autumn Twilight
Reżyseria: Will Meugniot
Scenariusz: George Strayton
Rok produkcji: 2008
Kraj produkcji: USA
Czas projekcji: 90 min.
Gatunek: animacja, fantasy, przygodowy
Ekstrakt: 10%
powrót do indeksunastępna strona

122
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.