powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (XCII)
grudzień 2009

Esensja czyta: Październik-listopad 2009
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Anna Kańtoch [80%]
Po słabszym (choć i tak dobrym) drugim tomie, któremu zdarzały się dłużyzny, tom trzeci to powrót autora do bardzo wysokiej formy. Dłużyzn ani śladu, parę rzeczy się wyjaśnia, co zapisuję na plus, bo na wyjaśnienia pora, a jednocześnie świat wciąż jest satysfakcjonująco pełen tajemnic. Akcja przyśpiesza, los rzuca bohaterów w nowe, ciekawe miejsca, a kiedy już tam trafią, właściwą reakcją czytelnika jest padnięcie przed autorem plackiem i podziwianie jego niezwykłej zaiste wyobraźni. Plastyczny styl, niesamowita atmosfera, Vuko który jest klasą sam dla siebie – te elementy nie zawodzą, czego zresztą się spodziewałam, a dodatkową zaletą jest fakt, że w trzecim tomie nawet Filar daje się lubić.
Mieszko B. Wandowicz
„Jak być uczonym”, głosi tytuł krótkiej książeczki prof. Michała Hellera, ale publikacja ta zdaje się godną uwagi propozycją nie tylko dla aktualnych i przyszłych akademików. Większość rad autora, niewątpliwie wybitnego przedstawiciela nauki i filozofii, ma – lub nabiera go po drobnej modyfikacji – charakter uniwersalny; w sposób daleki od podręczników typu „Zostań laureatem Nobla w weekend” pokazuje, jak dbać o kondycję umysłu i być dobrym w tym, co się robi albo chce robić. Idę o zakład, że uważna lektura tych kilkudziesięciu stron pomogłaby także wielu młodym autorom literatury pięknej. Heller promuje samodyscyplinę, konsekwencję i pokorę (ale nie przesadną skromność) jako coś oczywistego i właściwie, przy odrobinie starań, łatwego do osiągnięcia, dodaje przy tym sporo otuchy. Co ważne, a u naukowców zbyt rzadkie, pisze stylem lekkim, dzięki któremu książkę czyta się z przyjemnością, a zrozumienie poszczególnych zdań nie wymaga łamania sobie głowy. Tym bardziej warto poświęcić godzinę, by sprawdzić, co autor ma do powiedzenia.
Jakub Gałka [60%]
Graham Joyce to autor pięciokrotnie nagradzany British Fantasy Award. No cóż, na pewno zgadza się „fantasy” (oczywiście nowoczesna, rozgrywająca się w scenerii miejsko-współczesnej, z pogranicza „urban” i „new weird”), ale czy rzeczywiście jest to jedna z najlepszych brytyjskich książek fantastycznych ostatnich lat? Nie powiedziałbym, choć daleki też jestem od nazwania „Indygo” powieścią złą czy słabą. Na pewno nie można autorowi odmówić biegłości w operowaniu słowem – zgrabnie prowadzi narrację, ładnie uplastycznia opisy ulotnej rzeczywistości kojarzonej z nieuchwytnym kolorem indygo. Zresztą sam koncept – wykorzystanie koloru indygo jako bramy do niewidzialności, postrzegania pozazmysłowego, a wreszcie innego świata (lub szaleństwa) – jest intrygujący, a do tego czerpiący garściami z rzeczywiście funkcjonujących mitów i poglądów różnego rodzaju mistyków. Ładnie też wygrał Joyce narastającą fascynację bohaterów tajemnicą związaną z indygo, przemożną – wręcz niezdrowo obsesyjną – chęć jej odkrywania. Ale na kilku innych polach poległ z kretesem. Przede wszystkim, nie udało mu się skonstruować wiarygodnych bohaterów, którzy budziliby w czytelniku jakiekolwiek, negatywne bądź pozytywne emocje – jeśli po kilkudziesięciu stronach decydujemy się brnąć w lekturę, to na pewno nie dlatego, że jesteśmy ciekawi ich losów. Po drugie, Joyce nie do końca poradził sobie z konstrukcją fabuły. Jej szkielet i kierunek w którym podąża są oczywiście jak najbardziej poprawne i akceptowalne, ale szwankuje całe wypełnienie. Zbyt często sytuacje, decyzje postaci i zwroty akcji wynikają „z niczego”, a sami bohaterowie przez większą część czasu snują się prowadząc puste dialogi lub kontemplując własną seksualność, tudzież jej freudowskie zaburzenia. Brak jest więc jakiegokolwiek napięcia, które ładnie podkreślałoby nastrój tajemniczości i które jest wręcz obowiązkowe w historii o szaleństwie. Oczywiście jestem też w stanie wyobrazić czytelników, którzy powolną narrację i „nastrojowość” odbiorą jako atut powieści i postawią ją w jednym rzędzie z „Ucztą wyobraźni”, ale ja tego nie kupuję. Mogę co najwyżej nie żałować lektury, ale nie jestem w stanie się nią zachwycić.
Jakub Gałka [20%]
Już okładkowe zapowiedzi szumnie ogłaszające pochodzenie „Mediapolis” z tej samej półki co „Rok 1984”, „V jak Vendetta” i „Łowca androidów” wzbudzają zaniepokojenie – dzieło, które udane integrowałoby tematykę wszystkich wyżej wspomnianych (pochodzących z różnych mediów, ale nie czepiajmy się…) byłoby chyba arcydziełem gatunku. A czy słyszeliście kiedyś o Tomaszu Kopeckim? No i słusznie, bo o „Mediapolis” mówić nie warto. Prostacka fabuła wykorzystująca pretekstowo najbardziej ograne klisze, śmieszna i niewiarygodna konstrukcja opresyjnej dystopii, płaski główny bohater, narracja przeskakująca ni z tego, ni z owego do innych postaci. No i opowiadana historia, która skupia się nie na rozwikływaniu intrygi, odkrywaniu mechanizmów rządzących tym światem, ale na pokazywaniu bójek i strzelanin (w czym oczywiście każda z brzegu trzecioplanowa postać, o bohaterze nie mówiąc, radzi sobie lepiej niż Neo z Matrixa). Mam też niejasne wrażenie, że książce przydałaby się lepsza redakcja, bo to i owo, a czasem tamto i jeszcze owamto zdanie zgrzytało, nieraz dość boleśnie, a i chyba literówki się trafiały.
Anna Kańtoch [80%]
Czwarty i – moim zdaniem – najlepszy z „Upiorów Południa”. Niesamowity klimat zagubionego gdzieś w lasach ośrodka dla psychicznie chorych oraz szaleństwo głównego bohatera wygrane są tak, że lepiej w tak krótkim tekście chyba nie można. Fakt, że dość szybko można tu się domyślić zarówno tego, jaka jest prawdziwa natura owego ośrodka, jak i czym mniej więcej zawinił główny bohater, jednak – może trochę paradoksalnie – uważam to raczej za zaletę niż wadę, dzięki temu bowiem opowieść, uwolniona od konieczności zaskakiwania za wszelką cenę, może powoli odkrywać przed nami swoje karty. A tajemnic i tak starcza, by czytać z zainteresowaniem aż do samego końca.
Marcin T.P. Łuczyński [30%]
Z książki na książkę jest coraz gorzej. „4” to jedna z najdziwaczniejszych rzeczy, jakie wyszły spod tego pióra. Utyskiwanie na zmiany w prozie Łysiaka robi się nudne, zwłaszcza że sięgają one momentu wydania „Ostatniej kohorty”. Niestety, poprawy nie widać, realnych perspektyw na nią takoż. Autor i tym razem pozwolił się przygnieść ciężarowi swojej niebywałej erudycji. Każdy omalże dialog w „4” jest tak błyskotliwy, że aż sztuczny i efekciarski. W powieści o zmaganiach wywiadów i o najemnikach, członkach supertajnego, doborowego Team One, bohaterowie nade wszystko toczą ze sobą słowne pojedynki, jeden z agentów trzaska cytatami z Lermontowa, drugi z kolei recytuje Szekspira. Wszędzie roi się od „dubeltowo” i „vulgo”, wypowiedzi co i rusz przeistaczają się w serie synonimów poprzetykanych typowymi dla Łysiaka neologizmami. A ponieważ nikt normalny nie rozmawia w ten sposób, człowiek liczy na to, że przynajmniej fabuła będzie jakaś do rzeczy.
Na próżno. Od „Ostatniej kohorty” pomysł na powieść ma autor ten sam: gadanina, gadanina, gadanina. Byle po raz en-plus-pierwszy przywalić ateistom, feministkom i komu tam tylko. A przy okazji zaszpanować wiedzą i słownictwem. A że czytelnika od tego w końcu zemdli…
Mieszko B. Wandowicz [80%]
Najwcześniejsza z wydanych dotąd w Polsce powieści McCarthy’ego pokazuje, że już w latach 70. Amerykanin był twórcą nietuzinkowym. To książka – jak zwykle – uderzająca opisami prymitywnego okrucieństwa, w tym wypadku doprawionymi szczyptą humoru, ale nieepatująca nim bezpodstawnie; krótka, skrajnie minimalistyczna, lecz na długo pozostająca w głowie. Ważny bohater jest tu w zasadzie jeden – dewiant i prostak, którego losy i charakter naświetlają malutkie, co najwyżej kilkustronicowe rozdziały. Rozdrobnienie wszakże nie przeszkadza w lekturze, a samotna, siermiężna postać nie tylko budzi obrzydzenie, ale i fascynuje. „Co może być ciekawego w czytaniu o człowieczku, który idzie przez pole, przez śnieg, robi to tamto czy siamto, albo przedzieraniu się przez banalne i do tego niewydzielone – zgodnie ze stałą manierą autora – dialogi, stapiające się z opisem?”, pytał Jakub Gałka. Dużo, zaskakująco dużo. Nawet bowiem takie książki amerykańskiego pisarza jak opisywane „Dziecię boże” (lub nie najlepsza, ale z powodu filmu najgłośniejsza w Polsce jego powieść – „To nie jest kraj dla starych ludzi”), niedorastające do poziomu „Przeprawy” czy „Drogi”, pozostają lekturą rzadkiej jakości.
Anna Kańtoch [70%]
Oczko niżej niż „Dworzec Perdido” i dwa niżej niż „Blizna”. Autor co prawda stara się pokazywać czytelnikowi nowe miejsca i nowe, dziwaczne rasy (co zaliczam na plus), jednak i tak powieść nie ma już tej świeżości co jej dwie poprzedniczki, co, rzecz jasna, winą pisarza nie jest. Miéville zgrzeszył jednak pod kilkoma innymi względami: postacie w „Żelaznej Radzie” są cokolwiek bladawe, poglądy polityczne autora nieco zbyt często pchają się przed fabułę, zaś akcja miewa momenty nużące, jak choćby początek, gdzie bohaterowie idą i idą, i napotykają przeszkodę, a potem znowu idą i idą… Niemniej to wciąż jest książka zdecydowanie powyżej średniej tego, co znaleźć można na rynku, i warto się nią zainteresować.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

58
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.