powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (XCII)
grudzień 2009

Weekendowa Bezsensja: Wydawałoby się, że taka piękna katastrofa...
Prezentujemy filmy, które przy odrobinie nieuwagi – oceniając po tytule – wziąłbyś za mrożące w żyłach produkcje katastroficzne. Co prawda większość z poniższych prezentuje rzeczywiście katastroficzny poziom…
Trzęsienia ziemi
„Earthquake: About Got Damn Time” (2005) – mimo tak pesymistycznego i pełnego goryczy tytułu to film o raczej wesołym wydźwięku. Nie ma tu mowy o trzęsącej się ziemi, za to trzęsących się ze śmiechu brzuchów można się spodziewać. Film to nagranie z występów czarnoskórego komika o wdzięcznym estradowym pseudonimie „Earthquake”.
Huragany
„Cyclone” (1987) - nie, to nie klon „Twistera”, jego remake inspirowany ostatnimi tragediami, ani nawet jego protoplasta. To science fiction z obficie wyposażoną panienką w roli głównej, która musi dbać by jej supermotocykl – Cyklon właśnie – nie wpadł w niepowołane ręce. Z innej beczki dwa filmy o huraganach: „Hurricane” (1999) i „Hurricane Smith” (1992) Ten pierwszy to nie historia o niszczycielskiej sile potężnych wiatrów, ale dramat z Denzelem Washingtonem, który gra tu osadzone w więzieniu boksera o ksywie „Hurricane”. Drugi również nie jest przejawem amerykańskiego zwyczaju by burzom nadawać imiona, ale tytuł to – niespodzianka! – ksywa wpadającego w kłopoty faceta. Tym razem w roli głównej Carl Weathers.
Zlodowacenia
„The Ice Storm” (1997) - zlodowacenie to wciąż jeszcze stosunkowo mało ograny żywioł w kinie katastroficznym. Ale niniejsza produkcja to nie powtórka z „Pojutrza”, ale dramat Anga Lee w gwiazdorskiej obsadzie o bardzo dysfunkcyjnych rodzinach. Zresztą „lód” – pewnie jako wyraz chłodny stosunków i oziębłości – często jest tytułem dla dramatów z bandziorami w tle, vide kryminały o tytule „Lód” z 1994 i 1970 roku.
Powodzie
„Night of the Flood” (1996) - nominowany do nagród Genie dramat o tańcu. Ponoć, bo poza tym skrótowym opisem w IMDB ciężko coś znaleźć na ten temat (pewne poszlaki wskazują, że w filmie rzeczywiście mogła być niszcząca cywilizację fala, a sam obraz jest musicalem fantasy…). Co prawda my, Polacy, w kategorii powodzi raczej nie damy się nabrać, bo mamy przećwiczony własny „Potop”. A propos: jeśli wpiszecie w IMDB z angielska „flood”, to owszem, wyskoczy wam sienkiewiczowska adaptacja, tyle, że nie nasza, a… rosyjska z 1915 roku. Specjalne wyróżnienie dla niemieckiej „Die Welle” (choć wizja jest tu iście katastroficzna).
Piasek
„Quicksand” (2002) - nie, wcale nie okazuje się, że Nowy Jork leży na gigantycznych ruchomych piaskach. To zwykły thriller, ale godny zapamiętania z dwóch powodów. Po pierwsze, to ostatni film Micheala Dudikoffa (gdzie jesteś nieodżałowany amerykański nindżu?), grającego tu zresztą intelektualistę-psychiatrę. Po drugie, to koprodukcja amerykańsko-indyjska – ale raczej nie ma zbiorowych tańców. Zresztą było filmów o tym tytule całe mnóstwo, od czarno-białego niemego filmu z 1918 roku, po kolejny thriller z 2003 roku, tym razem z Michaelami – Keatonem i Cainem. W każdym chodzi, jak nie trudno się domyśleć, o wciąganie kogoś w coś.
Wybuchy wulkanów
„Under the Volcano” (1984) - Albert Finney nie walczy z wulkanem, ale gra alkoholika, brytyjskiego konsula, za co zresztą dostaje nominację do Oscara. Akcja tego opartego na autobiograficznej powieści dramatu rozgrywa się jednak w Meksyku, więc można podejrzewać, że gdzieś jakiś wulkan w tle majaczy. Z innych wulkanicznych przykładów warto wspomnieć komedio-melo-romanso-dramat „Joe kontra wulkan” z Tomem Hanksem i Meg Ryan – ale tam akurat wulkan odgrywał dość istotną rolę w fabule. Z zupełnie innej beczki polecamy „Volcano in New York” z 2006 roku z gwiazdą kina C Michaelem Ironsidem: jak głosi IMDB „nielegalne eksperymenty uwalniają ukryte pod Manhattanem pokłady magmy” – jest szansa na jeszcze głupsze widowisko niż wulkan pod LA!
Inwazje obcych
„Inwazja” (2001) – wbrew pozorom to nie kolejna wizja najazdu zielonych ludków z Marsa, chociaż postacie tutaj występujące są, hmmm, też dziwne. To transmitowana przez telewizję gala wrestlingowa podczas której tłukły się cudaki z aż trzech różnych federacji. Specjalne wyróżnienie dla „Inwazji barbarzyńców”, która nie jest historią inwazji dzikusów z kosmosu w rodzaju Zardoza, ani nawet opowieścią o hordach szturmujących starożytny Rzym. To współczesny francuski dramat o umierającym człowieku, próbującym pogodzić się z rodziną, przyjaciółmi, byłą żoną, kochankami, ulubionym pluszowym misiem… eee… wróć.
Totalna apokalipsa
„Four Horsemen of Apocalypse” (1921) – film ma trochę wspólnego z apokalipsą, bo rozgrywa się w czasach I wojny światowej. Ale bez przesady – to przede wszystkim szósty najlepiej zarabiający w historii film niemy i start Rudolpha Valentino w wielką karierę wraz z przyszyciem łatki „latin lover”. Specjalne wyróżnienie dla „Czasu apokalipsy” – też o wojnie, ale do apokalipsy trochę brakuje – dla kameralnego dramatuw z końcem świata w tle: „The World of the End”.
powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.