– Rozstaliśmy się pod drzwiami kawiarni, okej? – burknął Mat. – Rano. Mówię ci, świetnie sobie radzą we dwie. Nie musimy ich niańczyć, więc zajmijmy się wreszcie poszukiwaniami, zamiast tkwić tu bezczynnie. Nie po raz pierwszy chłopak sugerował, że tracą w Polsce cenny czas, lecz nigdy dotąd nie wyraził tej myśli tak otwarcie. I z taką pasją. Colin przyjrzał się bratu spode łba. Szczeniak coś wykombinował, przy czym właśnie zaczynał wątpić w słuszność swej decyzji. Jeśli zaś nawet Mat dostrzegał, że postąpił głupio… – Nie ustaliliśmy przypadkiem, że poszukiwaniami zajmę się sam? – zapytał cicho Colin. Oczy mu się przebarwiły. Mat cofnął się o krok, w głąb kuchni. Drgnął, kiedy pstryknął czajnik, sygnalizując koniec gotowania. – Teraz robisz to celowo – powiedział chłopak tonem, który miał chyba wyrażać pewność siebie. – Przecież widzę. Wtedy… wtedy wyglądałeś inaczej, jakbyś faktycznie zamierzał mnie zaatakować. Szczyl miał rację, Colin w tej chwili kontrolował barwę oczu – po prostu podobał mu się efekt, jaki wywierało na bracie wilcze spojrzenie. Jednakże nawet gdyby jego oczy stały się bursztynowe pod wpływem wściekłości, sporo by go dzieliło od tamtej ślepej furii na autostradzie. Zamierzał zaatakować, cóż za niedomówienie! Rozszarpałby Mata, gdyby ten choć kilkadziesiąt sekund dłużej ociągał się z opuszczeniem samochodu. Dziś Colin nie rozumiał, jak mógł do tego stopnia stracić panowanie na sobą, by realnie zagrażać bratu. Z drugiej strony, zdawał sobie sprawę, że tamta furia w nim drzemie, tuż pod powierzchnią codziennego spokoju, na którego osiągnięcie pracował ciężko w minionych tygodniach. Pracował nad sobą tylko ze względu na Tin. Tin smutną i wyciszoną, w której obecności każdy jego wybuch wypadał wręcz karykaturalnie. Zarazem nic tak nie doprowadzało Colina do szału jak ten jej ponury spokój, milczące cierpienie, zupełnie, psiakrew, bezpodstawne. Wychodził, uciekał od niej i włóczył się po mieście, gdzie przecież próżno było szukać ukojenia dla nerwów – a jednak zdołał odzyskać samokontrolę. Zgoda, do pełnego opanowania wiele jeszcze Colinowi brakowało, niemniej sam czuł się zaskoczony poczynionymi postępami. Nie wykluczał jednak, że gdyby nagle przyszło mu spędzić dwadzieścia cztery godziny w towarzystwie brata, całą jego pracę nad sobą trafiłby szlag. W minionych tygodniach w miarę możliwości unikali się nawzajem; Colin nie spodziewał się, że chłopak okaże się tak tępy, by ponownie wyskakiwać z propozycją wspólnej wyprawy w poszukiwaniu Emily. – Dobrze wiesz, że współpraca nam się nie ułoży – powiedział Colin, przywracając oczom normalną barwę. Żeby znowu nie było, że to on wszczyna spory. – Przestań naciskać. – Nasza współpraca nie musi polegać na tym, że staniemy się nierozłączni. – Mat z wahaniem wyjął kubek z szafki. – Chcesz kawy? Colin potrząsnął głową: nie chce żadnej cholernej kawy i niech gówniarz nie zmienia tematu. – Podzielmy się zadaniami – podjął chłopak. – Ale zacznijmy wreszcie coś robić. – Na przykład co? – rzucił wyzywająco Colin. Był pewien, że Mat zna odpowiedź. Poruszył temat Emily w jednym celu: żeby zakomunikować Colinowi, co wymyślił. Tyle że najwyraźniej opuściła go odwaga. Zamiast odpowiedzieć na pytanie, zajął się starannym odmierzaniem wsypywanej do kubka rozpuszczalnej kawy. – Planowałem objazd różnych miejsc kultu w nadziei na podpowiedź przeczucia – odezwał się znów Colin. – Tylko że to Tin miała słuchać głosu przeczucia, a ona… sam widzisz. Sądziłem, że szybciej się otrząśnie. Bez jej pomocy miotałbym się bez sensu z miejsca na miejsce. – Skąd wiesz? – zaatakował Mat. – Może byś się natknął na jakąś wskazówkę, kogoś zobaczył lub zwęszył? Albo twoje własne przeczucie by ci coś podsunęło? No bo wyjaśnij mi, czemu ono milczy, skoro wyzwoliłeś się spod wpływu Udona? Co? Może zwyczajnie nie chcesz, żeby przemówiło! Siedząc w Warszawie, nie osiągniesz absolutnie nic. Gdybyś ruszył tyłek, miałbyś choć ułamek procenta szansy! – Skończyłeś? – Colin postąpił krok w jego stronę, znów pozwalając oczom zmienić barwę. Mat sięgnął za plecy, po czym wymierzył w Colina z leciwego rewolweru. – Chodziłeś z bronią po mieście? – zapytał wolno Colin, wpatrzony w wylot lufy. – To Antoine’a. – Domyślam się. Nie o to pytałem. Tak, Colin nie wątpił, że rewolwer należał do Antoine’a, jak również, że był załadowany srebrnymi kulami. Smarkacz naprawdę strzeliłby do niego srebrem? – Nie pozwolę, żebyś mi groził – rzucił Mat, niby buńczucznie, jednakże trzymająca broń ręka wyraźnie mu drżała. Założył, że w razie potrzeby postrzeli brata w bark lub udo, ale w stanie takiego podenerwowania równie dobrze mógł trafić w ścianę, jak i w serce Colina. – Zrób jeszcze krok… – Spalisz nam kryjówkę. – Co z tego? Przecież zależy ci na tym, żeby się stąd wynieść. Cholera. Colin przyglądał się bratu. Chłopak chyba nie do końca przemyślał, co zamierza osiągnąć, wyciągając broń, teraz zaś, kiedy już ją trzymał, nabierał przekonania, że powinien jej użyć, jeśli pragnie z tej sytuacji wyjść z twarzą. I w jednym kawałku. Co dalej? Colin zdołałby doskoczyć do Mata, unikając postrzału, nie zapobiegłby jednak pociągnięciu za spust. Owszem, chciał, żeby się wynieśli z Warszawy, ale niekoniecznie z wielkim hukiem. – Napisałem do Bensona – powiedział Mat. Gdyby strzelił, szok Colina byłby niewiele mniejszy. – Nie podałem adresu – dorzucił natychmiast Mat. – Wyznaczyłem mu spotkanie na Dworcu Głównym. Ale podał Bensonowi nazwę miasta. Gówniarz wyjawił agentowi, gdzie ukrywa się Tin! Colinowi wyrosły pazury, a Mat oczywiście to zauważył. Dłoń z rewolwerem zaczęła mu jeszcze bardziej drżeć, więc podparł ją drugą ręką. – Cofnij się, Colin – powiedział z desperacją. – Proszę cię. Posłuchaj… – ciągnął, mimo że Colin nie zastosował się do jego polecenia. – Jeśli to on zabił Paula i pozostałych, chcę, żebyś go wykończył, rozumiesz? A jeśli przypadkiem… jeśli przypadkiem gra po naszej stronie, może udzieli nam cennej wskazówki. – Powinieneś był najpierw zapytać mnie o zdanie – wycedził Colin. Furia. Dawna towarzyszka, którą Colin powitał wręcz z lubością. Gdyby wtedy na autostradzie rozszarpał gówniarza, Tin nic by w tej chwili nie groziło. – Dałem ci miesiąc – bronił się Mat. – Równo miesiąc. Rzucałem aluzje. Czekałem, żebyś zaczął działać, wysunął jakąkolwiek koncepcję. Miałeś szansę. Odrzuciłbyś ten pomysł tylko dlatego, że to ja na niego wpadłem. Sorry, ale lepszy nie przyszedł mi do głowy. Przynajmniej wreszcie coś zrobisz. O tak, Colin zaraz coś zrobi. Matowi. Mierzył chłopaka wzrokiem. Gówniarz chyba jednak nie potrafiłby strzelić, ani do Colina, ani do nikogo innego. Czyżby dlatego sięgnął po broń, żeby dowieść samemu sobie, że jednak potrafi? I właśnie przekonywał się, że nie ma dość siły… Niekiedy Mat zachowywał się tak, jakby wolał, żeby przed miesiącem wypadki potoczyły się nieco inaczej – żeby Carol odrobinę ucierpiała, pozwalając mu wejść w rolę troskliwego opiekuna. Albo przynajmniej doznała psychicznego wstrząsu, jak Tin. Tymczasem Carol świetnie sobie poradziła bez pomocy swego mężczyzny i w dodatku ani przez chwilę nie sprawiała wrażenia poruszonej zajściem. Cóż, Colin także życzyłby sobie innego przebiegu zdarzeń. Marzyło mu się, by Tin okazała się bardziej samodzielna i bezwzględna, dzięki czemu on mógłby poświęcić się poszukiwaniom siostry spokojny, że w razie potrzeby jego dziewczyna obroni się sama. Cholera. – Colin, stało się – powiedział Mat, teraz niemal błagalnie. W korytarzu za drzwiami znów rozbrzmiały kroki. Co za idealne wyczucie czasu! Czyżby Tin zachowała swe zdolności, a jedynie przed nim odgrywała biedną, zranioną istotkę…? Colin przymknął powieki. W tej chwili byle drobiazg wystarczył, żeby sprowokować go do zaatakowania Mata, a przy Tin nie mógł sobie pozwolić na podobny wyskok. – Dziewczyny wracają – rzucił na kilka sekund przed zgrzytnięciem w zamku klucza, po czym szybko wycofał się do swojej klitki, zamykając za sobą drzwi. |