Andrzej Pilipiuk w jednym z felietonów opisywał przedwojenne opowiadania o Sherlocku Holmesie, tworzone przez krajowych wyrobników. Były to prawdziwe kurioza, fabrykowane hurtowo dzięki popularności wiktoriańskiego detektywa. Czymś podobnym jest powieść „Sherlock Holmes i mądrość umarłych” Rodolfo Martineza.  |  | ‹Sherlock Holmes i mądrość umarłych›
|
Książkę Martineza należałoby zaliczyć do lektur zbytecznych. Poczynając od wstępu, w którym autor bawiąc się w postmodernistę, informuje nas o „zaginionym manuskrypcie” doktora Watsona, co to trafił do jego rąk – a kończąc na samej fabule. Zbytecznej, bo raz, że pisarz nieudolnie próbuje naśladować styl Arthura C. Doyle’a, dwa, że nie służy ona dobrej zabawie czytelnika. Przy czym do powyższych zarzutów można dodać dwa „ale”: „Ale” pierwsze: narratorem powieści jest doktor Watson w wieku już podeszłym, który na dodatek nie korzysta z usług swojego wydawcy Doyle’a – to tłumaczyłoby słaby język powieści. „Ale” drugie: jeśli mocno zmrużyć oko, to „Sherlock Holmes…” chwilami prawie zbliża się do poziomu oryginalnych opowieści. Prawie. Co z fabułą? Mamy podróbkę Doyle’a à la „Pies Baskerville’ów”: spirytyzm i nadnaturalne wydarzenia, które związane są z postacią pewnego pana o nazwisku H.P. Lovecraft. Zamieszany jest w nie agent literacki Watsona, niejaki Doyle. (Podobnie jak w świetnej biografii pióra Nicka Rennisona, Holmes i Watson są postaciami realnymi, a Doyle to ich znajomy, który wydaje wspomnienia doktora). W ogóle Martinezowi motyw z twórcą Holmesa udał się najlepiej. Pisarz umiejętnie wplata w fabułę życiorys autora „Znaku czterech”, jego fascynację duchami, związki z lożą masońską itp. Przy okazji dowiadujemy się, że Doyle… bał się Holmesa. Detektyw swoją wszechwiedzą przerażał irlandzkiego pisarza. A teraz Lovecraft. Według zapowiedzi powieść Martineza ma być połączeniem twórczości autora „Zewu Cthulhu” z Doyle’em. W rzeczywistości jest marną próbą doprawienia szczyptą Lovecrafta opowieści o przygodach detektywa z Baker Street. Próbą doprawienia, bo mitów Cthulhu w powieści jak na lekarstwo, a jak już są, to niespecjalnie tam pasują. Elementy zaczerpnięte z twórczości samotnik z Providence pojawiają się pod koniec, a i tak ich obecność ograniczona jest do niewielkiego elementu, o którym nie bardzo mogę napisać, bo zdradzę za dużo. W każdym razie gdy już się pojawiają, to nie bardzo wiadomo po co. Jeszcze większe paskudztwo zrobił Martinez Raymondowi Chandlerowi, który – niestety – również został wciśnięty do fabuły powieści. Konkretnie pojawia się tam pewien policjant – Marlowe ze Scotland Yardu – który pod koniec opowieści emigruje do Stanów Zjednoczonych. Za takie łopatologiczne aluzje należałoby Martinezowi podesłać list z pięcioma pestkami pomarańczy. Jest więc „Sherlock Holmes…” głupotką napisaną nawet nie tyle, żeby pobawić się w tzw. crossover (mieszanie postaci z różnych utworów), ale ze zwykłej fascynacji twórczością autora „Skandalu w Czechach”. Zresztą Martinez sam przyznaje we wstępie, że jest wielkim miłośnikiem detektywa z Baker Street. Jak my wszyscy. I dlatego tak ciężko wybaczyć marnotrawstwo, jakiego się dopuścił.
Tytuł: Sherlock Holmes i mądrość umarłych Tytuł oryginalny: Sherlock Holmes y la sabiduría de los muertos Format: 216s. Cena: 26,– Data wydania: 21 października 2009 Ekstrakt: 30% |