powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (XCVI)
maj 2010

Esensja słucha: Pierwszy kwartał 2010
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Triptykon – Eparistera Daimones
Mieszko B. Wandowicz [70%]
Po tym, kiedy szwajcarska grupa Celtic Frost wznowiła działalność, nagrała najlepszą metalową płytę XXI wieku i rozpadła się ponownie, Thomas Gabriel Fischer, jeden z jej dwu liderów, powołał do życia projekt Triptykon. Pierwszy album sygnowany tym szyldem nosi tytuł „Eparistera Daimones”, co w wolnym i złośliwym tłumaczeniu może oznaczać m.in. „Niezdarne dusze zasłużonych”. Bo nie ma wątpliwości, że szef tego przedsięwzięcia jest niezwykle zasłużonym muzykiem, ale płyta, zwłaszcza w kontekście Celticfrostowego „Monotheist”, wyszła trochę niezdarnie. Po pierwsze – niewiele na niej novum w stosunku do ww. albumu; niektóre fragmenty są prawie identyczne z wycinkami krążka z 2006 roku (choć są i wyjątki, jak łączące ciężar z delikatną, klasyczną partią pianina „Myopic Empire” czy prawie triphopowy utwór „My Pain”). Po wtóre – co gorsza – z muzyki Fischera uleciało od czasu ostatniego dzieła Celtic Frost sporo klimatu, mimo podobnych składników. Z drugiej strony, „Eparistera Daimones” to album słaby tylko w zestawieniu z największymi osiągnięciami poprzedniej formacji lidera – jeśli zapomnieć o oczekiwaniach, ta ciężka, klimatyczna muzyka broni się doskonale i podobnie jak „Monotheist” każe spojrzeć na szufladkę z napisem gothic doom metal zupełnie inaczej.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Univers Zero – Clivages
Mieszko B. Wandowicz [80%]
Pierwsza od sześciu lat płyta Univers Zero z nowym, premierowym materiałem (wydany niedawno album „Relaps” zawierał utwory co prawda dotąd nieobecne na krążkach, ale stworzone w latach 80.). „Clivages” nie jest pozycją tak ciężką jak ostatnia „Implosion” ani tak mroczną jak dzieła legendy rockowej kameralistyki z początków kariery. Nadal jednak Denis i Berckmans są wspaniałymi kompozytorami, w dodatku umiejącymi dobrać sobie odpowiednich współpracowników – autorem najdłuższego i najbardziej złożonego na płycie utworu, czternastominutowego „Straight Edge”, jest dość nowy w zespole Kurt Bude. Jak zwykle nie brak zupełnie nierockowej muzyki kameralnej i charakterystycznego brzmienia, w dużej mierze opierającego się na perkusji i fagocie; na „Clivages” znalazło się też miejsce dla jazzowych improwizacyj, fragmentów, które jako żywo przywodzą na myśl Magmę, czy industrialno-ambientowego „Earth Scream”. Może przydałoby się nieco więcej stylistycznych zmian, ale i tak – czapki z głów.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Vampire Weekend – Contra
Jakub Stępień [70%]
Paul Simon byłby dumny z tego, ze jego „Graceland” potrafił zainspirować młodszych kolegów do nagrania takiej płyty. Potwierdzenie fascynacji dziełem Simona mogą być choćby „White Sky” i „California Eanglish”. W porównaniu z debiutem, który sprawiał wrażenie składanki singlowych przebojów, siła „Contry” tkwi w spójności i przemyślanej koncepcji. Z mieszanki synthpopowych brzmień, indie rockowych kompozycji oraz afrykańskich i karaibskich rytmów Ezra Koenig i spółka stworzyli dobry i świeży kawał muzyki. O niesamowicie przebojowym „Cousins” wspominać chyba nie trzeba.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Dillinger Escape Plan – Option Paralysis
Jacek Walewski [70%]
Zawsze uważałem Bena Wienmana za nieprzewidywalnego wariata i szalenie uzdolnionego muzyka. Tego drugiego dostrzegł w nim zapewne także Mike Patton, który nagrał z Dillinger Escape Plan, przez niektórych uważaną za najlepszą w ich dyskografii, EP-kę „Irony Is A Dead Scene”. Obie zaś swoje najważniejsze cechy Ben pokazuje na koncertach swojej grupy. Zna bowiem ktoś drugiego gitarzystę potrafiącego odegrać swoją partię, zwisając z rusztowania podtrzymującego głośniki? Który w czasie występu przez swoją choreografię bliski jest zabicia reszty składu? Liczne szaleństwa – także na płytach – chyba jednak zmęczyły cały zespół. Nie wiem co pozostali muzycy robią zwłaszcza perkusistom, ale swoich kolegów opuścił Gil Sharone. „Option Paralysis” zostało więc nagrane z innym bębniarzem, Billy’m Rymerem. Słuchając nowej propozycji grupy można odnieść wrażenie, że po kilku latach eksperymentowania i poszukiwań Dillinger Escape Plan złapał zadyszkę. Poza stylistycznym dziwolągiem w postaci „Parasitic Twins” wszystkie zamieszczone tutaj utwory mogłyby znaleźć się już na poprzednich albumach zespołu. Twórcy „Ire Works” nadal grają lepiej niż setki ich naśladowców, tym razem zabrakło jednak zaskoczenia.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Terminal – Tree of Lie
Jacek Walewski [70%]
Zdaniem niektórych mamy teraz swoje Dream Theater. I do tego z lepszym wokalistą. Choć Daniel Moszczyński miał swój kontrowersyjny epizod w Just 5, umiejętności wokalne posiada niemałe, a jego głos na pewno nie drażni jak falset Jamesa LaBrie. Terminal może wzbudzać zainteresowanie jednak nie tylko swoim frontmanem, ale i pozostałą częścią składu, w którym, nomen omen, terminują byli członkowie formacji jazzowych, rockowych i twórca muzyki filmowej, Daniel Grupa. Na „Tree of Lie” dominuje jednak rock progresywny, choć bez problemu odnaleźć można także inspirację soundtrackami (końcówka „Deep Inside”) czy popularnym parę lat temu nu metalem. Do Riverside i Votum jeszcze Terminal trochę brakuje, jak na debiut jest jednak bardzo dobrze.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Year Of No Light – Ausserwelt
Jacek Walewski [80%]
Year Of No Light przeszło ostatnio rewolucyjne zmiany. Po śmierci wokalisty, co znamienne, nie przyjęto żadnego jego następcy. Stąd też „Ausserwelt” jest albumem, na którym monumentalnej muzyki grupy nie mąci ludzki głos. Wyszło to całej płycie na dobre. Cztery długie, mroczne i monolityczne kompozycje stanowią wspaniały pretekst do introspektywnej wycieczki w głąb ludzkiej duszy. Bilet zapewniony jednak tylko w jedną stronę.
Jacek Walewski [70%]
To było do przewidzenia. Naturalną implikacją wzrostu popularności w naszym kraju post-metalu jest powstawanie nowych zespołów tego nurtu. Guantanamo Party Program całe szczęście nie jest bezduszną kopią Isis czy Cult of Luna. Choć inspiracje muzyką tych ostatnich słychać w ich muzyce wyraźnie, grupa stara się wykorzystywać ową fascynację jako punkt wyjścia do tworzenia własnego stylu. Sami określają swoje ponure dźwięki jako „apokaliptyczny hardcore”. Faktycznie, nikt o zdrowych zmysłach nie byłby chyba w stanie odnaleźć na tej płycie cokolwiek naznaczonego pozytywnymi uczuciami. Gdybyśmy oceniali świat oczami członków GPP, zapewne uznalibyśmy go za miejsce przepełnione mrokiem, bólem i gniewem. Co do samej muzyki, przydałoby się może trochę więcej autorskich pomysłów. W przyszłości powinno być jednak srogo…
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Sade – Soldier of Love
Wojciech Gołąbowski [70%]
Pierwsza od niemal dziesięciu lat studyjna płyta brytyjskiej formacji, której wokalistką jest pochodząca z Nigerii piękna i obdarzona świetnym głosem Sade Adu. Płyta niezwykle adekwatna do obecnej sytuacji – przejmująca, smutna – choć oczywiście z innych powodów. Oszczędne instrumentarium, często smyczkowe, stanowi tło dla wyraźnego śpiewu, podkreślanego mocną sekcją rytmiczną. Poza bodajże jednym żywszym utworem, muzyka płynie powoli, melancholijnie. Nie jest to płyta do tańca, raczej nie nadaje się także do jazdy samochodem. Jeśli mamy jednak do zagospodarowania smutne poranki czy wieczory – muzyka jak znalazł.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Juliette Lewis – Terra Incognita
Piotr „Pi” Gołębiewski [70%]
Juliette Lewis to aktorka, która na zawsze zapisała się w pamięci widzów rolami w filmach „Urodzeni mordercy”, „Co gryzie Gilberta Grape’a?”, „Od zmierzchu do świtu” i „Kalifornia”. Od kilku lat stara się również zaistnieć jako wokalistka. Najpierw z formacją Juliette And The Licks, a od niedawna solo. Cóż, na sukcesy muzyczne, porównywalne z aktorskimi, raczej nie ma co liczyć, ale nie znaczy to, że „Terra Incognita” jest pozycją niewartą uwagi. Wręcz przeciwnie, po śpiewających aktorkach raczej nie spodziewam się odważnego penetrowania psychodelicznych dźwięków, a tu proszę, niespodzianka. Zapewne spory w tym udział Omara Rodrigueza-Lopez (wiadomo – The Mars Volta), który objął stanowisko producenta płyty. Ale Lewis nie pozostaje tylko dodatkiem do mocnej, miejscami nieźle pokręconej, rockowej muzyki. Słychać, że popracowała nad warsztatem. Nie jest już tylko histerycznie wydzierającą się zbuntowaną panienką jak na produkcjach Juliette And The Licks, choć oczywiście nie rezygnuje całkiem z tej formy ekspresji. Na „Terra Incognita” potrafi zaśpiewać również lekko i czysto, albo zabawić się, całkiem sprawnie udając pijacką manierę. Mimo tych zalet, album nie ma szans na to by zostać zapamiętanym na lata. Aczkolwiek posłuchać go warto i przyjemnie.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Rammstein – Liebe ist für alle da
Piotr „Pi” Gołębiewski [70%]
Trzeba przyznać, że panowie z Rammsteina odjechali całkowicie. Nie chodzi mi tylko o pornograficzny klip do utworu „Pussy”, ale o cały materiał zawarty na „Liebe ist für alle da”. Ich nowe dzieło jest w całości bezkompromisowe i stanowi powrót do ostrego, industrialnego grania, jakie znamy z ich dwóch pierwszych płyt. Nawet gdy trafi się im bardziej przebojowy numer, jak wspomniany, podrasowany syntezatorami rodem z lat 80., „Pussy”, to jego potencjalną radiowość psują niecenzuralnym tekstem. Wygląda na to, że muzycy zmęczyli się trochę łagodniejszą stroną swojej twórczości, jaką prezentowali na „Reise, Reisse” i „Rosenrot” i postanowili to odreagować. Postawili na czad, bez łagodzących go chwytliwych refrenów. W efekcie otrzymaliśmy album dość jednostajny, o dusznym klimacie, czego nie zmieniają progresywne wstawki w „Haifisch”, czy półakustyczna ballada „Frühling in Paris” (z potwornie kanciastym francuskim Tilla Lindemanna). Całości dopełnia hedonistyczny image grupy, jaki jest zaprezentowany w książeczce dodanej do płyty. W tym wypadku nie dziwię się, że obrońcy moralności żywo zareagowali na „Liebe ist für alle da”. Granica dobrego smaku została tu znacznie przekroczona. Z drugiej strony, to przecież Rammstein i należało się spodziewać porządnej dawki szoku związanego z łamaniem kolejnych tematów tabu. Pozycja raczej dla zwolenników płyt „Herzeleid” i „Sehnsucht” niż tych, którzy zainteresowali się grupą dzięki singlowi „America”.
powrót do indeksunastępna strona

131
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.