powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (XCVIII)
sierpień 2010

Esensja słucha: Drugi kwartał 2010
Anathema ‹We're Here Because We're Here ›, Archive ‹Controlling Crowds - Part IV ›, Ariel Pink's Haunted Graffiti ‹Before Today ›, Black Rebel Motorcycle Club ‹Beat The Devil’s Tattoo ›, Caribou ‹Swim›, The Dreamers ‹Ipos: Book of Angels Volume 14 ›, The Fall ‹Your Future Our Clutter ›, Flying Hammer Experiment ‹LepKA›, Jonsi ‹Go›, Killing Joke ‹In Excelsis EP›, Kult ‹Karinga - Hurra! Suplement ›, Kyte ‹Dead Waves›, Marika ‹Put Your Shoes On / Put Your Shoes Off ›, Mosqitoo ‹Synthlove›, The National ‹High Violet›, Joanna Newsom ‹Have One on Me ›, OffOnOff ‹Slap & Tickle›, Red Sparowes ‹The Fear is Excruciating, But Therein Lies the Answer ›, Sabaton ‹Coat of Arms›, Shining ‹Blackjazz ›, These New Puritans ‹Hidden›, UNKLE ‹Where Did the Night Fall ›
„Esensja” wciąż słucha i podsłuchuje. Zapraszamy na drugą edycję naszego cyklu, w którym w zwięzły sposób oceniamy płyty, które zwróciły naszą uwagę w ciągu ostatnich miesięcy. Tym razem mamy dla Was aż 23 minirecenzje.
‹We're Here Because We're Here ›
‹We're Here Because We're Here ›
Mieszko B. Wandowicz [60%]
Pozwolę sobie zacząć od swoistego wyznania wiary: o ile z reguły z sympatią patrzę na poczynania twórców, którzy porzucili ostre riffy na rzecz subtelniejszych dźwięków, o tyle stanowczo najlepszą płytą Anathemy jest dla mnie „The Silent Enigma”. Cavanaghowie mieli (i być może, że mają nadal, tylko tego nie pokazują) nielichą smykałkę do muzyki ciężkiej i melancholijnej zarazem, kiedy zaś pozostała sama melancholia, to już nie było to. Chociaż nadal coś. Dlatego na nową i długo wyczekiwaną pełnoprawną studyjną pozycję w dorobku Anglików sam czekałem z zainteresowaniem, ale bez entuzjazmu. I miałem rację – to po prostu niezły rockowy i bardzo anathemowy album. Słabiej wypadają oczywiste brzmieniowe i kompozycyjne nawiązania do Pink Floyd oraz fragmenty, w których nakłada się na siebie multum dźwiękowych warstw; lepiej – kameralne momenty, zdominowane przez głos i pianino czy fortepian. A zupełnie na marginesie: jest ta płyta jak na swoich twórców jakoś dziwnie pozytywna.
‹Controlling Crowds - Part IV ›
‹Controlling Crowds - Part IV ›
Piotr „Pi” Gołębiewski [50%]
Kilka miesięcy po wydaniu świetnego krążka „Controlling Crowds” (z częściami od 1 do 3) Archive zaprezentowali jego kontynuację – część czwartą. Niestety już nie tak dobrą. Nie chodzi nawet o to, że na płycie nie znajdziemy przeboju na miarę „Bullets”, po prostu zespołowi zabrakło pomysłów na dobre kompozycje. Jest tu więcej rapowania i siermiężnej elektroniki niż emocji znanych z poprzedniej odsłony. Całość sprawia wrażenie zbioru odrzutów z sesji, anie pełnoprawnego, autonomicznego dzieła. Wszystko to sprawia, że „Controlling Crowds – Part IV” jest najsłabszym krążkiem formacji od wielu lat.
‹Before Today ›
‹Before Today ›
Jakub Stępień [90%]
Lo-fi, psychodelic pop, alternatywa – jakkolwiek to nazwiecie, jest to niewątpliwie jedna z najlepszych rzeczy z pogranicza elektroniki i pop rocka, jakie ukazały się na przestrzeni ostatnich kilku, kilkunastu miesięcy. Tropy, jakie odnajdziemy na tej płycie, są bardzo różnorodne: Bee Gees („Fright Night”), The Beach Boys („L’estat”), David Bowie („Little Wig”), Lou Reed („Butt-House Blondies”), New Order („Menopause Man”, „Revolution’s a Lie”). Dosłuchać się można także Pixies, Franka Zappy, Roxy Music i wielu, wielu innych; wszystko to przetworzone jest przez pstrokate, błyskotliwe wizje Ariela Pinka w sposób niewyobrażalny, choć mniej tu niż na wcześniejszych nagraniach artysty eksperymentów, muzycznych ekstrawagancji i kwaśnych lotów, a więcej popowej struktury i rockowej architektury. Gdyby w czyichś planach był film, którego tło stanowiłby psychodeliczny festyn odpustowy, to muzykę, na potrzeby tego obrazu, powinien skomponować właśnie Ariel Pink.
Jeśli wrócić do etykietek, szufladek i tym podobnych (jeśli ktoś się tym interesuje), to nurt, którego Ariel jest niekwestionowanym liderem, prasa za oceanem ochrzciła już kilkoma nowymi imionami, wśród których przodują takie nazwy jak „chillwave” i glo-fi”. W notatniku zapisałem „płyta roku”, czy pochopnie? Wątpię. Ciężko będzie „Before Today” przebić. To spójny, równy, genialnie skomponowany, pieczołowicie wyprodukowany album. Wystarczy?
‹Beat The Devil’s Tattoo ›
‹Beat The Devil’s Tattoo ›
Jakub Stępień [60%]
Black Rebel Motorcycle Club nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Pamiętacie nową rockową rewolucję z początku stulecia? Debiutujące świetną i przebojową płytą w 2000 roku trio było jedną z nadziei fanów brudnych brzmień i rockandrollowych riffów. Od tego czasu kapela wydała jeszcze trzy studyjne płyty i jedną koncertówkę, niestety z każdą gubiła formę. Nie znaczy to jednak, że Panowie tracili umiejętność tworzenia przebojowych i porywających „czadów” czy nastrojowych ballad. Problemem było skomponowanie w całości wciągającego i równego materiału. Nawet nagrany w innej, akustycznej aranżacji album „Howl” był za długi i posiadał bezdyskusyjne mielizny. Czy tym razem żeglowania z B.R.M.C. nic nie zakłóca? Z przykrością trzeba sobie powiedzieć, że znowu muzycy powielają stare błędy. W przeciągu ponad godziny potrafią mile zaskoczyć, by za chwilę totalnie rozczarować. Obok ciekawych kompozycji zagranych z niekłamanym polotem czy odpowiednim feelingiem i groove’em (zdradzający modne ostatnio bluesowo-korzenne trendy numer „War Machine”) zdarzają się wpadki, by nie napisać kompletne gnioty (niewytłumaczalnie długi i nudny „Evol”). Czy ktoś im zabronił wydać 40-minutową płytę?
‹Swim›
‹Swim›
Michał Perzyna [70%]
Daniel Snaith przy pomocy „Odessy” – pierwszego utworu z najnowszego krążka – podniósł sobie poprzeczkę bardzo wysoko, bo jego głęboki rytm, zimne i ciężkie brzmienie oraz podobny wokal na długo zapadają w pamięć. Co ciekawe, zainteresowanie albumem wyrazili nie tylko słuchacze zaznajomieni dotychczasową twórczością Snaitha (który wcześniej działał też jako Manitoba). Kiedy bliżej przyjrzymy się ostatniemu dziecku Kanadyjczyka, to okaże się, że pozyskanie nowych fanów wcale nie powinno dziwić, „Swim” bowiem stanowi nowy rozdział w jego działalności. Zostawiając jednak na boku wieloletnią już muzyczną drogę Snaitha, obiektywnie należy stwierdzić, że mamy do czynienia z płytą z górnej półki. Trudno określić jednoznacznie jaka to półka, ponieważ „Swim” jest dość eklektyczne – wymienianie wykorzystanych stylistyk można zacząć od czystej elektroniki, poprzez trance’owy psychedelic, naleciałości glitchu, synthpopu, folku, a skończyć na zimnym retro popie. Wszystko stanowi jednak dobrze skomponowaną mieszankę, charakteryzującą się głównie intensywnym, pobudzającym rytmem oraz wysokim stężeniem minimalistycznych dźwięków. Jasne jest, że „Swim” nie musi przemawiać do wszystkich, ale Snaith przy pomocy takich utworów jak „Odessa”, „Kali” czy „Jamelia” potwierdza, że ciągle ma w sobie coś z eksperymentatora, który dzięki nowej muzycznej twarzy stał się znacznie bardziej przystępny. Może w parze z tym pójdzie także docenienie, na które niewątpliwie zasługuje.
‹Ipos: Book of Angels Volume 14 ›
‹Ipos: Book of Angels Volume 14 ›
Jakub Stępień [60%]
To kolejna odsłona serii „Book of Angels” Johna Zorna, w której do tej pory ukazały się choćby takie perełki jak „Xaphan” Secret Chiefs 3. Na „Ipos”, będącym jej 14. częścią, Zorn zebrał zespół w składzie: Cyro Baptista, Joey Baron, Trevor Dunn, Marc Ribot, Jamie Saft i Kenny Wollesen. Efektów wspólnej pracy tych panów mogliśmy posłuchać w 2008 roku przy okazji płyty „The Dreamers” (stąd nazwa zespołu) i „O’o”, wydanej rok później. Klimaty i tematy, które krążek kontynuuje, wyraźnie zaznaczone były już na „Gift” (2001), nagrywanej jednak z innymi instrumentalistami. Niestety, jeśli „O’o” nie dorównywała poprzedniczkom, to nowy materiał odstaje już zupełnie. Fakt, to wciąż niezłe utwory – fenomen zapału i mocy twórczych Zorna może przyprawiać o podziw – lecz sam kompozytor wydaje się rozmieniać na drobne. Nowojorczyk realizuje w tym roku rekordowy plan: jedna płyta na miesiąc; czy ktoś za nim nadąży? Czy jest sens dotrzymywać mu kroku? Jeśli akceptuje się wszystko to, co wychodzi spod ręki mistrza współczesnego szalonego klezmer jazzu i równocześnie chilloutowych klimatów, to czemu nie. Spokojnie jednak można sobie większość, w tym „Ipos”, odpuścić.
‹Your Future Our Clutter ›
‹Your Future Our Clutter ›
Jakub Stępień [70%]
Mark E. Smith robotniczą angielszczyzną oraz charczącym ni to śpiewem, ni krzykiem i skandowaniem od ponad 30 już lat udowadnia, że punk nie dość, że nie umarł, to jest wręcz nieśmiertelny. „Your Future Our Clutter” jest tego świetnym potwierdzeniem. Może nie jest to najlepsza w pokaźnej dyskografii The Fall płyta, lecz powinna się znaleźć wśród kilku jej mocnych reprezentantów, gdyż wystarczy ją włożyć do odtwarzacza i nacisnąć „play”, by z pierwszymi taktami „O.F.Y.C. Showcase” przenieść się do doków Manchesteru z końca lat 70. U tych dinozaurów sceny wielu młodszych „buntowników” powinno brać lekcje punk rocka.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

153
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.