„Wtorek, po świętach” („Marti, dupa Craciun”, reż. Radu Muntean) Ocena: 100%  | |
Rumuński dramat podejmuje tematykę zdrady małżeńskiej w tak realistycznym wydaniu, że widz kręci się niespokojnie w fotelu, nie mogąc odwrócić wzroku od obserwowania najmniejszych, najbardziej wstydliwych detali zarejestrowanych przez reżysera Radu Munteana. Ciąg długich, spokojnych ujęć pokazuje podwójne życie Paula raz z kochanką, raz z rodziną. Pod tą zwyczajną codziennością życia kłębi się chaos skomplikowanych emocji i represjonowanych uczuć. Wrażenie obcowania z nieocenzurowanym, prawdziwym wycinkiem czyjegoś życia jest jednocześnie fascynujące i niepokojące. Aktorstwo to zdecydowanie najbardziej zachwycająca warstwa filmu. Reżyser nie daje bohaterom wytchnienia poprzez częste cięcia montażowe. Każda niezwykle trudna scena, dotykająca bolesnych przeżyć musi zostać zagrana do końca, bez przerwy. Aktorzy dają z siebie wszystko, nawet podczas scen rutynowych czynności można bezbłędnie wyczytać z ich twarzy wewnętrzne rozdarcie, a kiedy emocje w końcu wychodzą na zewnątrz, każda subtelność jest idealnie widoczna. Muntean doprowadza do perfekcji model dramatyczny, w którym postacie mówią jedno, próbując zachować pozory przed swoimi bliskimi, a jednocześnie myślą i odczuwają coś całkowicie innego – dylematy moralne, poczucie winy z powodu rozpadu rodziny, wstyd, wrażenie zmarnowanego życia. Karol Kućmierz Ocena: 80% W sumie bardzo prosta historia. Mąż ma romans, zbliżają się święta, w natłoku przedświątecznych sprawunków decyduje się powiedzieć żonie. Ale jak to jest zrobione! Znakomite, prawdziwe, szczere dialogi, w których nie ma ani grama sztuczności czy pretensjonalności. Doskonałe aktorstwo wszystkich wykonawców (choć ja chciałbym wyróżnić … w roli żony, która miała karkołomne zadanie pokazania reakcji na szokującą wieść i wywiązała się z niego celująco). W efekcie mamy wrażenie, że obcujemy z prawdziwymi, realnymi ludźmi, a cała sytuacja jest na tyle uniwersalna, że bez trudu można odnieść ją do naszej rzeczywistości, a przez wielu zapewne także do własnych doświadczeń. A jeśli nawet nie ma się tak smutnych doświadczeń, to i tak całość skłania do wnikliwej analizy dylematów wszystkich bohaterów, wczucia w ich sytuację, zastanowienia, co może się dziać dalej. Absolutnie mistrzowska ostatnia scena (z prezentami). Konrad Wągrowski „Wyśnione miłości” („Les amours imaginaries”, reż. Xavier Dolan) Ocena: 50%  | |
Wszystko w tym filmie stara się być fajne – dobrze dobrana muzyka, delikatny humor, operatorskie triki. 21-letni Xavier Dolan w swoim debiucie chciał stworzyć dzieło dla swojego pokolenia co najmniej kultowe – i chwała mu za to – ale w efekcie powstał obraz bardziej przypominający kolorową i ładnie opakowaną, ale pustą filmową wydmuszkę. Recz jest dwójce rówieśników reżysera płci obojga, żyjących beztrosko od imprezy do imprezy w otoczeniu kanadyjskiego Quebecu. Kiedy w ich środowisku pojawia się powiem świeżości – pięknooki blondasek o kręconych włosach, dochodzi do uczuciowego trzęsienia ziemi, a „nowy nabytek” od razu zawraca im w głowie. Jak na nieszczęśliwą historię niespełnionego miłosnego trójkąta „Wyśnione miłości” są niezwykle wychłodzone emocjonalnie, a perypetie pięknych, wymuskanych przedstawicieli populacji spod znaku H&M, ze względu na swoją obrzydliwą infantylność, nie mają szans trafić do szerszego widza. Uczucia obrazowane są tutaj w konwencji slow-motion, a reżyser wraz z operatorem ubarwiają film w różne zgrabne, ale nic nie wnoszące zdjęciowe zabiegi. Ogląda się to chwilami jak przydługawy nastrojowy teledysk, który chciałoby się wyłączyć po kilkunastokrotnym usłyszeniu refrenu. W filmie jest taka scena kiedy jeden z głównych bohaterów każdą nieudaną próbę związku odznacza kreską na ścianie. „Wyśnione miłości” są właśnie taką kreską w kategorii filmów w których nie udało się widzowi zakochać. Kamil Witek Ocena: 80% Panie i panowie – zapamiętajcie nazwisko Xaviera Dolana! Chłopak ma dopiero 21 lat, a kręci już swój drugi film, i to film nie tylko potrafiący coś powiedzieć o uczuciowości, nie tylko naprawdę niegłupi w spostrzeżeniach, ale także bardzo udany formalnie. Oryginalny miłosny trójkąt daje asumpt do rozważań nie tylko o tytułowych złudzeniach, o interpretowaniu różnych sygnałów, o utracie rozsądku i godności, gdy w grę wchodzi uczucie, ale także bardzo ciekawie charakteryzuje każdego z bohaterów. Obiekt uwielbienia – blond-adonis – to osoba raczej niedojrzała, bawiąca się tym, że budzi fascynację, niezdolna do głębszych emocji. Dziewczyna – nie brzydula, ale także nie bardzo atrakcyjna nie potrafi wygrać żadnego ze swych ewentualnych atutów. Wreszcie gej, który nie tylko musi liczyć się z odrzuceniem miłosnym, ale i odrzuceniem ze względu na niepasującą orientację, co zwiększa jego zagubienia w świecie uczuć. A wszystko to pomysłowo inscenizowane, ze świetnymi pomysłami montażowymi, autentycznie zabawne i zaskakująco gorzkie.  | ‹Zły porucznik›
|
Konrad Wągrowski „Wyznanie” („Itiraf”, reż. Zeki Demirkubuz) Ocena: 70% Całkiem solidny dramat obyczajowy w reżyserii czołowego twórcy tureckiego kina (którego ładny pakiet filmów przedstawiono w ramach przeglądu tureckiej kinematografii), z jednym problemem – przy zbliżonej tematyce na tle znakomitego rumuńskiego „Wtorku po świętach” wypadł odrobinę blado. Z pozoru nieskomplikowana fabuła – mąż podejrzewa żonę o zdradę, próbuje na różne sposoby wymusić na niej przyznanie się – rozwija się w dużo bardziej złożoną opowieść z ciekawym rozwinięciem i nieoczywistym zakończeniem. Pobrzmiewają tu zresztą echa obyczajowe, można w filmie doszukać się nie tylko dramatu miłosnego, czy rozważań o konsekwencjach podjętych decyzji, ale pewnego rodzaju opowieści o kwestiach migracji ze wsi do miasta, zagubienia w nowym środowisku, zakłamania i fałszu. Mała wada – kluczowe informacje w filmie podane są bardzo niefilmowo – w długich monologach głównych bohaterów. Zapewne można było to przedstawić lepiej, ale bardzo oceny filmu to nie obniża. Konrad Wągrowski „Zagadka Gertrudy Stein albo pół żartem, pół sztuka” („The Gertrude Stein Mystery or Some Like It Art”, reż. Philippe Mora Ocena: 30% Fikcyjny film w stylu dokumentalnym, oparty bardzo luźno na prawdziwej postaci modernistycznej pisarki Gertrudy Stein i jej życiu. Philippe Mora, chcąc zrobić poważny dokument o tej bardzo ciekawej postaci wpadł na pomysł, że wyolbrzymi jej niedoceniany wpływ na sztukę i literaturę. W swoim filmie Mora wciela się w postać odkrywcy „prawdziwej” historii Gertrudy Stein. Kiedy dowiaduje się, że wcale nie umarła w 1946 i była na dodatek jego krewną, uruchomione zostają rekonstrukcje, w których Mora odgrywa także Gertrudę. Ukazuje w nich jej rozmaite spotkania z wielkimi umysłami i artystami tego świata, wskazując jej wpływy i ślady jej pomysłów. Film został zapewne pomyślany jako niezwykle zabawny pastisz – z jednej strony na laurkowe dokumenty o słynnych bohaterach kultury, z drugiej na dążenie do obiektywizmu przez twórców filmów dokumentalnych. Mora z ziarenek prawdy hoduje ogromne dynie pełne absurdalnych fałszów, rozbijając konwencje dokumentalne i oddając się nieograniczonej kreacji. Pomysł na papierze wygląda świetnie, ale wykonanie to jakieś wielkie nieporozumienie. „Zagadka Gertrudy Stein” to film mało zabawny, często bardzo żenujący, kiepsko zrobiony i przeraźliwie przeciągnięty, mimo i tak krótkiego czasu trwania. Powtarzane do znudzenia nędzne żarty, kiepskie aktorstwo Mory i jego współpracowników zmieniają początkowo intrygujący pomysł w prawdziwą męczarnię. Ponadto reżyser wymyślił, że Gertruda Stein współpracowała z wybitnymi reżyserami i z każdym nakręciła jakiś krótki film. Oczywiście musi pokazać je wszystkie, praktycznie się nie starając, żeby chociaż w najmniejszym stopniu przypominały twórczość tychże reżyserów. Karol Kućmierz  | ‹Życie jest muzyką›
|
„Zły porucznik” („Bad Lieutant: Port of Call New Orleans”, reż. Werner Herzog) Ocena: 60% Bardzo nierówny film Wernera Herzoga robi wrażenie przede wszystkim znakomitą rolą Nicolasa Cage’a, na którym wielu kinomanów postawiło już krzyżyk, oraz absurdalnym humorem i surrealizmem, które wyrywają fabułę z marazmu schematów. Bohater Cage’a teoretycznie stoi na straży sprawiedliwości, w praktyce ćpa, wymusza od ludzi spotkanych na ulicy działki, układa się z dealerami i grozi, komu tylko popadnie. Herzog zastanawia się oczywiście, czy liczą się metody, czy może powiedzenie „cel uświęca środki” ma rację bytu i ważny jest efekt, w którym źli ludzie przegrywają. Tylko kto tu jest gorszy: nieobliczalny, uzależniony od hazardu policjant-narkoman bez skrupułów czy lokalni dealerzy? Herzog porzuca konwencję dramatyczną na rzecz tragikomedii żywiącej się narkotycznymi wizjami bohatera. W rezultacie trudno powiedzieć, czy mamy się z tytułowego porucznika śmiać czy płakać, bo jest to zdecydowanie postać przegrana i wyniszczona, choć w interpretacji Cage’a bawi. Chyba jednak pozostaje jeszcze trzecia opcja: trzeba się bać, że ci, którzy powinni stanowić wzór przekraczają wszelkie granice. Granice przekroczył też Herzog, przesadzając z surrealizmem i w sumie nie próbując powiedzieć niczego nowego na poruszany temat. Niemniej dla Cage’a, iguan i aligatora warto! Ewa Drab „Życie jest muzyką” („Istanbul hatirasi-Kopruyu gecmek”, reż. Fatih Akin) Ocena: 60% Fatih Akin podjął się wyzwania, w którym stara się zbudować wizerunek Stambułu na podstawie definiujących go dźwięków. Reżyser wysyła w muzyczną podróż swojego przyjaciela, który spełnia w filmie funkcję narratora. Prowadzi on widzów po multikulturowym mieście, odkrywając kolejne zespoły i muzyków, działających w różnych gatunkach i na ich pograniczach. Każda kolejne muzyczna odsłona Stambułu jest na tyle inna, że jedynym punktem wspólnym może być tutaj różnorodność. Okazuje się, że trudno na podstawie muzyki stworzyć jakiś jednoznaczny wizerunek współczesnej Turcji oraz jej reprezentatywnego miasta. Wydaje się, że sam reżyser wraz z narratorem gubią się trochę na tej rozległej scenie, a wraz z nimi widzowie. „Życie jest muzyką” posiada duże walory poznawcze, ale jako dzieło filmowe jawi się jako niewykorzystany potencjał. Karol Kućmierz |