Spójrzmy prawdzie w oczy – gdyby nie udział całego batalionu kultowych aktorów kina sensacyjnego (głownie tego sprzed 30 lat), „Niezniszczalni” nie wyróżnialiby się niczym spośród rzeszy przeciętnych filmów akcji.  |  | ‹Niezniszczalni›
|
I to w dodatku filmów akcji z lat 80. – bo ze współczesnym kinem tego gatunku dzieło Sylwestra Stallone nie ma szans rywalizować na żadnym polu (chyba że z produkcyjniakami robionymi prosto na rynek DVD). Niby jest tu mnóstwo strzelanin, wybuchów, pościgów samochodowych, pojedynków, ale gdzie temu do tego, co pokazują od lat filmy Greengrassa (bijatyki), Nolana (pościgi), Manna (strzelaniny), czy Baya (wybuchy). Rozpuszczony przez powyższe dzieła widz nie znajdzie w „Expendables” prawie żadnej sceny zapadającej na dłużej w pamięć. Od strony technicznej film Stallone’a prezentuje standardy: chaotyczny, rwany montaż (zwłaszcza przy scenach bójek), dużo popisów pirotechnicznych, dużo hałasu i nieco średniej klasy choreografii walk. Sięgając do niedawnego seansu pozostają mi w głowie może ze dwie sceny – nalot samolotem na molo (i całkiem sympatyczna – o ile to dobre słowo – eksplozja) oraz głośne staccato ciężkiego karabinu maszynowego Zanim zmiażdżycie mnie za czepialstwo, chciałbym zaznaczyć, że naprawdę rozumiem konwencję, czyli nawiązanie do kina sprzed 3 dekad. Faktycznie, w „Niezniszczalnych” (swoją drogą, co za idiotyczne tłumaczenie słowa „Expendables” – nie można było dać choćby „Straceńcy”?) wszystko pochodzi z tamtej epoki, wszystko kojarzy się czy to z „Rambo”, czy z „Commando”, czy z „Amerykańskim ninją”, czy w najlepszym razie z „Psami wojny” (nie do końca pasującymi do miana kina akcji). W fabule nie ma praktycznie żadnych zaskoczeń, są natomiast nieco bolesne klisze (wzgardzony żołnierz przechodzi na stronę wroga, atrakcyjna sojuszniczka okazuje się być powiązana z głównym złoczyńcą, za wszystkim stoją renegaci z CIA, etc. etc.). Powiedzmy sobie szczerze, Stallone zbyt dużo czasu nad scenariuszem nie spędził, licząc na magię nazwisk. Jak zresztą wynika z boxoffice’u – nie przeliczył się. Co więcej, powielane są (zapewne świadomie) wszelkie najgłupsze schematy. Nasi bohaterowie są nietykalni, nie imają się ich kule, natomiast każdy ich strzał powala około tuzina przeciwników. Przeciwnicy (z wyłączeniem 2-3 głównych osiłków) zachowują się jak banda kretynów, a ich wyszkolenie to połączenie umiejętności Niemców z „Czterech pancernych” i imperialnych szturmowców, z dodatkiem obowiązkowego momentu zawahania, gdy mają na celowniku któregokolwiek z głównych bohaterów. Dorzućmy „nóż szybszy od kuli”, „odwrócę się plecami od śmiertelnego wroga, by pozwolić się łatwo zabić”, „sojusznicy pojawiają się znikąd zawsze w ostatniej chwili” czy „nikt nie wie, jak właściwie udało nam się dotrzeć do samego jądra bazy wroga” i mamy komplet tego, co niegdyś jednocześnie bawiło i irytowało w kinie akcji. Dziś niestety chyba bardziej irytuje. Ale przecież mamy najważniejszą siłę filmu – nostalgię, symbolizowaną twarzami głównych bohaterów – Stallone’a, Rourkego, Dolpha Lundgrena (bingo! Nareszcie gra Szweda, nie Rosjanina), Jeta Li, czy młodszego w tym towarzystwie Jasona Stathama i epizodyczna perełka Governatora i Bruce’a Willisa. Trzeba przyznać, że wszyscy dostarczają tego, czego się od nich oczekuje. 64-letni Sly prezentuje się całkiem dobrze, nie udaje Supermana, ale pewnie każdy by chciał w tym wieku dysponować taką muskulaturą. Zabawnie wypada wątek rywalizacji ze Stahamem (zakończony – jak zgodnie stwierdzają – remisem), która z pewnością jest symbolem walki dwóch różnych pokoleń aktorów kina akcji. I choć Stathama lubię (nawet w nieudanych produkcjach), to nie mogę odmówić Stallonemu bycia dużo większą ikoną gatunku. Film nie wykorzystuje swojej szansy na nostalgiczne spojrzenie na gatunek. Bezpośrednich odwołań do klasyki (poza obsadą) jest jednak niewiele, jakikolwiek komentarz praktycznie się nie pojawia, nie ma refleksji na temat przemijania (co – zważywszy na wiek bohaterów – byłoby całkiem na miejscu), wszystko ostatecznie znika w pociskach i eksplozjach. Całe szczęście, że Stallone potrafi powstrzymać swoją tendencję do patosu i zadęcia. Są ze dwie (fatalne) sceny, w których najemnicy roztrząsają problemy moralne, ale film jest skrojony z dużo większym przymrużeniem oka i dystansem niż niedawny koszmarny „Rambo IV", ma też nieco humoru słownego – choć raczej średniej próby (Stallonemu przydałby się spec od one-linerów, bo prawie wszystkie wypadają słabo). Jako człowiek wychowany na przebojach wideo lat 80., jestem oczywistą grupą docelową tego filmu. Czemu więc mnie nie wzięło? Bo „Expedables” jest czymś pomiędzy, filmem nie pasującym do żadnych czasów. Gdy chcę klasyki kina akcji, włączam sobie „Commando”. Gdy potrzebuję współczesnego odpowiednika, sięgam po „Ultimatum Bourne’a”. Gdy oglądam nowy film gatunku, oczekuję jednak czegoś, co mnie zaskoczy, a nie powieli przestarzałe wzorce. Stallone nie jest Quentinem Tarantino potrafiącym jednocześnie tworzyć hołd dla jakiegoś gatunku i dzieło wyjątkowe. Nie zaprzeczę, że film może bawić, ale jednak czuję w nim przede wszystkim niewykorzystaną szansę na coś naprawdę wyjątkowego. Jest jeden wyjątek, prawdziwa perełka, dlatego zachowuję ją na koniec. Scena w kościele, w której pojawia się Sly, Arnie i Bruce. Scena, w której widać, że każdy mówi, to co myśli, a nie to, co każe mu scenariusz, dzięki czemu otrzymujemy celny, dowcipny i ironiczny komentarz do roli każdego z nich w kinie akcji. Szkoda, że całego filmu nie udało się utrzymać w klimacie tej sceny.
Tytuł: Niezniszczalni Tytuł oryginalny: The Expendables Obsada: Sylvester Stallone, Jason Statham, Jet Li, Dolph Lundgren, Eric Roberts, Randy Couture, Steve Austin, David Zayas, Giselle Itié, Terry Crews, Mickey Rourke, Bruce Willis, Arnold Schwarzenegger, Charisma Carpenter, Danny Trejo, Gary Daniels, Nick SearcyRok produkcji: 2010 Kraj produkcji: USA Data premiery: 20 sierpnia 2010 Gatunek: akcja Ekstrakt: 50% |