MO: Jak patrzysz z perspektywy czasu na swoją dylogię „Kolory sztandarów” / „Schwytany w światła"? Czy nie kusi cię, by powrócić do tego uniwersum? TK: Przygotowywane są właśnie wznowienia „Kolorów sztandarów” (jesień br.) i „Schwytanego w światła”. Ukaże się też zbiór wszystkich opowiadań dziejących się w uniwersum Dominium Solarnego. Kusi mnie, oczywiście, czasami powrót do niego, ale na razie tego nie planuję. Mam dostatecznie dużo pomysłów na nowe historie i na nowe światy, aby nie musieć wracać do tych starych. Literatura SF, w odróżnieniu od fantasy, ma tę niestety cechę, że się starzeje. Pewne pomysły scenograficzne, fabularne, rozwiązania społeczne nawet po kilkunastu latach mogą okazać się nietrafione i trącące myszką. Obawiałem się tego trochę, przyznam szczerze. Oczywiście przeczytałem „Kolory sztandarów” przy okazji robienia ponownej redakcji przed wznowieniem i, stwierdzam po chwalipięcku, że czytało mi się powieść nieźle. A ponieważ nie pamiętałem wielu fragmentów, to nawet kilka razy wsiąkłem w fabułę i dałem się zaskoczyć autorowi (śmiech). Na szczęście dostałem też i od wydawcy, i od kilku innych osób, które powieść na nowo przeczytały, opinie, że jest OK, że „Kolory” nadal „się czytają”. Rzecz jasna, muszę założyć, że mówili tak, bo mnie lubią i są moimi znajomymi, ale nastraja mnie to raczej optymistycznie… MO: Czy dzięki „Lou” udało się przyciągnąć do komiksu dziewczynki? Jak wygląda popularność komiksu w tym segmencie rynku?  | ‹Lou! #1: Codziennik›
|
TK: Niestety, z przykrością muszę stwierdzić, że słabo. Jakieś dwa-trzy lata temu podjęliśmy próbę z komiksem dla dzieci innym niż pismo – to wtedy zaczęliśmy wydawać „Kida Paddle′a” ponownie, „Titeufa” oraz uruchomiliśmy „Lou”. Osobiście uwielbiam „Lou”, przepadają za nim dwie moje córki, lubi go moja żona. W moim przekonaniu jest to genialny i jednocześnie bardzo prawdziwy komiks o dzieciach, o życiu rodziny, szczególnie o życiu rodziny niepełnej. Żyjemy w czasach, w których dużo takich rodzin funkcjonuje, i myślę, że mnóstwo osób w tym komiksie może się odnaleźć. Co ciekawe, jest to komiks napisany i narysowany przez faceta, a kobiety, dziewczynki odnajdują tam swoje emocje, wrażenia. I niestety, muszę to powiedzieć, znalazła się jakaś grupa czytelniczek, ale zdecydowanie znacznie mniejsza, niż się spodziewaliśmy. Bardzo, bardzo żałuję, ponieważ mam na liście jeszcze dwa czy trzy kapitalne tytuły dziewczęce. Między innymi seria „Sisters”, czyli „Siostry”, która wychodzi we Francji. Moim zdaniem jest to rodzaj komiksu, który miałby w Polsce większe szanse. W tej chwili odmłodziliśmy trochę target taką serią „Baby Blues”, czyli komiksami o bardzo małych dzieciach. Mamy bardzo pozytywne, wręcz entuzjastyczne opinie od rodziców, którzy mają dzieci, od tych, co nie mają (i ich zdaniem komiks potwierdza, że dokonali dobrego wyboru, rezygnując z rodzicielstwa), a także od samych dzieci. Jednak problem polega na tym, że księgarze nie wiedzą, co z tym zrobić. Kładą to na półce komiksowej, wielu potencjalnych czytelników tam nie zagląda, a moim zdaniem powinni kłaść obok poradników dla młodych rodziców. Dla tego komiksu uruchomiliśmy dosyć dużą akcję promocyjną, byliśmy w TVN Style, byliśmy na portalach dziecięcych. Trochę to zadziałało, ale nie tak, jak byśmy sobie tego życzyli. I to jest kolejny przypadek potwierdzający moją opinię na temat tego, jak mały jest rynek komiksowy w Polsce. Wyjście poza środowisko, poza takich jak my miłośników komiksów i popkultury rysowanej, jest bardzo trudne. Możliwości dotarcia do nowego klienta są bardzo ograniczone. Aczkolwiek nie znaczy to, że się w ogóle nic nie dzieje. Nasi koledzy-konkurenci, Kultura Gniewu czy Timof, łapią młodych ludzi zafascynowanych dziwną, ciekawą kreską, być może ludzi, którzy nie kupują mainstreamowych serii. Ale to jest za wąska grupa, żeby na niej budować szeroką popularność komiksu. To trzeba robić na bazie tytułów mainstreamowych, a z nimi, nie licząc „Thorgala” i „Asterixa”, jest kłopot. To jest zresztą bardzo ciekawe doświadczenie: przez lata wydaliśmy ogromne ilości „Asterixa”, ale inne dzieła Uderzo i Goscinnego, czyli „Umpapa” czy „Janko Pistolet”, cieszyły się nieporównywalnie mniejszym zainteresowaniem. A wracając do „Lou”, to bardzo się cieszę, że ten komiks wydałem, ale szkoda, że nie odniósł sukcesu. Może lepiej będzie z piątym tomem, który pojawi się jesienią. MO: Jak przyjąłeś informację o długo oczekiwanej przez miłośników komiksu kontynuacji „Funky′ego Kovala”? TK: Przyjąłem z zainteresowaniem, zresztą będę pewnie pisał tekst o Funkym do „Nowej Fantastyki”. Ale ja nie należę do pokolenia, dla którego „Funky Koval” był jakimś kultowym komiksem. Ja czytałem go w „Fantastyce”, lubiłem go, ale nie miałem wrażenia, że jest tak kultowy, za jaki niektórzy go uważają. Być może wynika to z różnych rzeczy, także z tego, że w czasie, gdy w „Fantastyce” leciał „Funky”, to ja, jako młody pisarz, wraz z moim środowiskiem byłem w konflikcie z Maćkiem Parowskim. Tak czy inaczej, kultowym fanem „Funky’ego” nigdy nie byłem. Natomiast szanuję ten komiks, doceniam, wiem, jak dobrze był rysowany i opowiadany w ramach konwencji, którą stosował. Bardzo jestem ciekaw tego, co autorzy zrobią z nim teraz. Mam też oczywiście obawy, gdyż nie widziałem jeszcze ani jednej planszy. Ciekaw jestem, jak Boguś Polch da sobie radę z rysunkiem i na ile temat odgrzewany po latach może zaskoczyć. Jestem dobrej myśli, bo czytałem ostatnią powieść Maćka Parowskiego „Burza” i bardzo mi się ona podobała. Widać, że Maciek zachował tę pisarską werwę. Na marginesie tylko wspomnę, że nie jesteśmy już skonfliktowani. Ja w ogóle lubię powroty, gdy wielki mistrz po latach powraca do swojej pracy, bo to oznacza, że jeszcze jest coś przed nami. Z kontynuacjami jest ogólnie problem. Ja przykładowo od lat szukam rysownika i scenarzysty, którzy mogliby kontynuować „Kajka i Kokosza”. Ogłaszaliśmy nawet konkurs i efekt był zerowy. Nie ma w Polsce kogoś, kto jest w stanie tak rysować, żeby to wyglądało jak kreska Christy, oraz napisać taką historię, żeby tam było czuć ducha „Kajka i Kokosza”. A nie chcemy robić byle czego. Będziemy kontynuować serię – a mieliśmy na to zgodę samego Janusza oraz obecnie zgodę jego wnuczki – tylko pod warunkiem, że spełni ona nasze wysokie wymagania jakościowe. Być może po opublikowaniu tej naszej rozmowy zgłosi się ktoś interesujący. MO: Miejmy taką nadzieję. Bardzo dziękuję za rozmowę.
Tytuł: Czarny Horyzont ISBN: 978-83-7574-274-9 Format: 280s. 125×195mm Cena: 31,90 Data wydania: 20 sierpnia 2010 |