– Imiona głupców – mruknęła Rosie. – Słucham? – spytał Allan. – Imiona głupców, jak ich twarze, ciągle się pchają na ołtarze. Moja matka często to powtarzała. Jak mieli otworzyć te wrota? Obrócić je na olbrzymich zawiasach? Nie musieli. We wrotach znajdowały się drzwiczki (kiedy później opowiadała Pierce’owi Moffettowi o tej wycieczce, nazwał je furtką) i kiedy Allan podszedł, wyjął z kieszeni garnituru – absurd – zardzewiały klucz uniwersalny wielości łyżki. Rosie uświadomiła sobie, że odkąd wróciła do Faraways, wciąż otwierała z dawna zamknięte drzwi. Oprócz tych teraz, także drzwi do domu Fellowesa Krafta w Stonykill, które były zamknięte od jego śmierci. Drzwi do jej dzieciństwa spędzonego pośród tych wzgórz, drzwi, na które natknęła się nieoczekiwanie w dziwnych miejscach i przed którymi stała zaskoczona, dopóki klucz do ich zamków nie objawił się jej albo w niej. Drzwi do niej samej, które odkryła, ale których nie otwarła. Drzwi, które mogły – bała się tego – nie kryć za sobą nic. Boże, jakież to smutne i dziwne: przekroczywszy ościeże znaleźli się na okazałym zachwaszczonym dziedzińcu, gdzie stały stoły i ławy, gotowe na towarzystwo, lecz zszarzałe, wypaczone i zbutwiałe, zaśmiecone liśćmi i ptasimi odchodami. Wokół wznosiły się w podejrzanych pozach cedry, rozrosłe i zaniedbane, choć niegdyś tworzyły elegancki szpaler. Z tyłu na podium stały dwa drewniane trony, dla niego i dla niej. Sam ruszyła prosto przez scenerię, jak gdyby naprawdę wracała do siebie. – Tam! – wskazała palcem na trony. – Tam! – Twoje? – spytała Rosie. – Mojego taty i mojej mamy. – Też tu mieszkali? – I miałam siostry. – Ile? – Sto. – Ooo, to dużo. Jak tu się mieściły? – Są małe. – Sam podniosła dłoń i zbliżyła kciuk do palca wskazującego, a potem oba do oka, mrużąc powieki nad mikroskopijnymi rozmiarami sióstr. – Tyci, tyci. – I wszystkie tu mieszkały? – Nie – powiedziała Sam z natychmiastową pewnością. – Gdzie indziej. Idźcie tam usiąść. Pokazała palcem tron. Allan i Rosie spojrzeli na nią z góry. Nie opuszczała dłoni. – Tam. – Może powinniśmy się rozejrzeć? – Siądźcie – powtórzyła groźnie. Odczekała, aż matka i prawnik wejdą po stopniach i usiądą. Dlaczego, zastanawiała się Rosie, ci ludzie po prostu odeszli? Właściciele, personel – dlaczego wszystko zostawili? Może nie sądzili, że jest to cokolwiek warte. Stare rupiecie, na łasce i niełasce pogody. Teraz nie wydawało się bezwartościowe. Ludzie z przeszłości podejmowali wysiłki, których nie podjęliby dziś; nie wystarczała im wyspa na rzece, więc wybudowali wielki fałszywy zamek z prawdziwego kamienia i drewna, prawdziwszy niż teatralna scenografia. Tron, na którym siedziała, udekorowany był równie bogato jak tron królowej w Królewnie Śnieżce albo jak osnute pajęczynami meble w filmie o wampirach. – Chciałem ci powiedzieć – odezwał się Allan. Nie usiadł, stał u jej boku niczym pastor, czarownik albo szara eminencja. – Akurat jak wybierałem się ciebie podwieźć. Zadzwonił prawnik Mike’a. Mike Mucho był ojcem Sam, z którym Rosie prawie się rozwiodła – praktycznie, zasadniczo, właściwie, ale jeszcze nie do końca. – Tak? – Rozmowa była dziwna. Był jakiś niepewny. Ale z tego co rozumiem, Mike chce na nowo omówić pewne aspekty ugody. – Och. – Chce porozmawiać o opiece nad dzieckiem. Rosie położyła ręce na oparciach tronu gestem godnym królowej. Zapach nagrzanego słońcem szarego drewna upajał. Skąd wiedziała od samego początku, że to usłyszy? Sam, która ignorowała ich, odkąd kazała im usiąść, i wyruszyła na wyprawę przez zagracony dziedziniec, teraz się zatrzymała. Spojrzała na swoje stopy, na ziemię pomiędzy butami Mary Jane, gdzie ujrzała coś wartego zainteresowania, a potem przykucnęła, żeby się lepiej przyjrzeć. Piękno jej nagich opalonych nóg, piękno zainteresowania, jakie poświęcała ziemskim drobiazgom. Przez duszę Rosie wiał wiatr, obmierzła pewność straty. – Będziemy musieli porozmawiać – powiedział Allan – ale nie teraz. Zwiedzili resztę zamku. Otwarli drzwi do małego teatru, który zajmował środkową wieżę (TWIERDZA widniało nad drzwiami; litery wykuto w kamieniu, ale tak, aby wiły się niczym gałęzie) i odkryli pełno rupieci, krzeseł i stołów, stary sprzęt kuchenny, płócienne markizy, stosy tac i drewnianych skrzyń z kubkami i filiżankami; całe wieże takich skrzyń walały się, a potłuczone naczynia nikły w zakurzonych kopcach archeologicznych. Latarka Rosie sięgnęła ku scenicznym draperiom, stosom ławek; Sam też przyglądała się spod jej ramienia. – Nietoperze – powiedział Allan nie chcąc dalej iść. Zmusiła go, by szedł z nimi na górę, po schodach starych, lecz wciąż solidnych. Kiedyś budowano porządnie; przejścia na szczycie nie były już tak pewne, ale Rosie i Sam wspięły się i tam, żeby rozejrzeć się z punktu widokowego. – Rosie – powiedział Allan – nie ma co szaleć. – Wiem, czego chcę. Teraz przyszło mi to do głowy. – Naprawdę? – odpowiedział Allan z dołu, trzymając się drabiny. – Chcę urządzić imprezę. – Nie tutaj. – Tutaj. Naprawdę wielką. Halloween. Dla masy ludzi. Dla każdego. – O jejku! – pisnęła Sam. Allan zmilczał. Rosie odwróciła się, by spojrzeć na jego cierpliwą twarz. Przybyła tutaj obejrzeć swój zamek, swój zamek, i podjąć decyzję albo zacząć myśleć o jej podjęciu, zanim zawali się, runie do rzeki i zniknie. I podjęła ją, a być może ktoś zrobił to za nią, kiedy tu stała. – Zamek trzeba przekazać miastu – powiedziała. – Masz rację. Tak zrobimy. Niech go sobie mają. Naprawiają. Możemy im pomóc. Fundacja może. Ale najpierw chcę mieć tu imprezę. – Halloween? – zdziwił się Allan. – Mówisz poważnie? – Był tak cierpliwy, tak starał się chociaż wziąć pod uwagę to, czego ona chce. – Czarownice, Allan – powiedziała. – Nie widzisz tu tego? – Nietoperze – rzucił. – I duchy – zaśmiała się z krainy pod sobą, z niebem nad sobą. – Duchy – powtórzyła Sam. Widok był rozległy, rzeka wiła się zamaszyście ku północy, do Jambs, znikając za zakrętem, przepływając przez nieistniejące wrota zwane Wrotami Dawida, wrzynające się w góry (nieistniejące, ponieważ kiedy się do nich zbliżyć, po prostu rozłaziły się i nijaczały – żadnych wrót). Na górze Whirligig (która, wedle niektórych, zawdzięczała nazwę wirującym mgłom powstałym w prądach ciepłego powietrza znad Shadow River i okręcającym się wokół góry, lub też sprawiającym, że góra sama zdawała się wirować; nikt nie wiedział na pewno) znajdowało się Centrum Psychoterapii „Las”, odnowiony kurort, gdzie Mike Mucho pracował jako terapeuta, gdzie pracował pewnie i dzisiaj; swego czasu powiedział Rosie, że praktycznie stamtąd nie wychodzi. Dużo pracy. Z miejsca, w którym stała Rosie, nie widziała „Lasu”, ale wiedziała mniej więcej, gdzie leży; ktoś stojący na dachu ośrodka mógł być może zobaczyć ją na wieży zamku. Od początku mówiła Allanowi, że ona przejmie opiekę nad dzieckiem, że co do tego nie ma dyskusji, absolutnie żadnej. Mike nie miał wtedy żadnych obiekcji. Co się stało, o co chodziło, co mu przyszło do głowy, czy myślał o dziecku, czy o czymś innym? Przyprowadzę ją tutaj i schowam, pomyślała, zamknę za nami te wielkie drzwi. Nigdy, przenigdy. Tego lata dałoby się wykreślić równoboczny trójkąt między wierzchołkami trzech gór, na które patrzyła – Merrow na wschód od Blackbury, Whirligig na zachód od Shadow, i najwyższą pomiędzy nimi Randą na północy. Mówiąc dokładniej, wierzchołki trójkąta znajdowały się odpowiednio na zboczu zachodniego wypiętrzenia Randy, gdzie stał pomnik ku czci dawno zmarłego myśliciela z tego hrabstwa, niegdyś nawet sławnego, czy też raczej niesławnego; na głównej bramie do Centrum „Las”; oraz na czerwonym sedanie impala, rocznik 1959, zatopionym w wodach zamkniętego kamieniołomu w pół drogi po lesistym skłonie Merrow. Gdyby przeciąć wschodni i zachodni róg tego trójkąta, linie połączyłyby się w Stonykill, a jeszcze dokładniej w Arkadii, posiadłości wzniesionej w zeszłym stuleciu przez przodków Rosie, a teraz służącej jako siedziba Fundacji Rasmussena. Gdyby spuścić pion z wierzchołka trójkąta przez jego podstawę, sięgnąłby aż tutaj, do zamku, do tej wieży na krańcu wyspy, do punktu widokowego, z którego spoglądała Rosie. Tajemnicza geometria, taka jak ta, z czasem traci ostrość, odkleja się od rzeczywistości, staje się niejasna. Tak się dzieje zawsze, tak się działo właśnie teraz; ten układ miał nie przetrwać przemiany w tej chwili roztaczającej się niepostrzeżenie nad hrabstwem i całym światem. Ale ponieważ nikt nie odkrył tej geometrii w epoce, kiedy obowiązywała, nikt nie zwróci uwagi, kiedy przestanie. |