powrót do indeksunastępna strona

nr 07 (XCIX)
wrzesień 2010

Dæmonomania
John Crowley
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Pomyślałam życzenie – powiedziała Sam.
– Dobrze.
Sam przesunęła się na szerokim gładkim fotelu skórzanym tigress – samochodu Allana Buttermana, prawnika jej matki. Allan prowadził, a Rosie i Sam bawiły się z tyłu pośród przytulnych barw zacienionych szyb, przy miodowej muzyce płynącej z głośników.
– Powiem ci.
– Ale wtedy może się nie spełnić.
– Może.
– Więc co to jest?
– Żeby nie musieć już więcej jeść lekarstw.
– Och, Sam…
Było to także przynajmniej w jakimś stopniu życzenie Rosie. W sierpniu Sam po raz pierwszy doświadczyła ataku, który lekarz uznał za prawdopodobnie epileptyczny, chociaż ten przez miesiąc się nie powtórzył. Ale tuż po północy podczas zrównania jesiennego – nocy dzikiego wichru – Sam miała drugi atak, gorszy niż poprzedni, który panował nad jej ciałkiem i jego zawartością przez blisko minutę; już nie było wątpliwości. Następnego dnia o cudownie rześkim poranku, pod paradą pędzących białych obłoków i pośród drzew gestykulujących łagodnie drżącymi liśćmi, Rosie znów zawiozła Sam do lekarza i długo z nim porozmawiawszy, pojechała do apteki w Blackbury Jambs. A teraz Sam zażywała phenobarbital elixir trzy razy dziennie. Jako pięciolatka była zbyt młoda, żeby łykać tabletki. Rosie stale nosiła przy sobie gorzki syrop i małą plastikową strzykawkę bez igły, z której wstrzykiwała go w usta Sam, nigdy bez długiej batalii.
– Jesteśmy – powiedział Allan.
– Patrz, jesteśmy – powiedziała Rosie do Sam.
Jechali Blackbury River w kierunku Kaskadii, a teraz na zakręcie ujrzeli gmach nad rzeką, spiętrzony na wysepce, której pstre jawory nabierały już żółtej barwy.
– Ha! – zawołała Sam, klęcząc na brązowych fotelu z palcami na krawędzi szyby. – Ha ha.
To był zamek. Komicznie posępny, lecz nie odpychający; z trzema nieregularnymi wieżami wznoszącymi się na narożnikach muru i donżonem z machikułowym gzymsem u szczytu pośrodku. Nikt nie wziąłby go za autentycznie średniowieczny, ale na pewno był stary, zapuszczony i zgarbiony, wczepiony w trójrożną wysepkę pośrodku nurtu jak ogromny czarny, wyliniały, ponury sęp. Mur od strony ulicy pokrywały wielkie wykute litery w kanciastym stylu, o którym Rosie wiedziała, że nazywa się gotycki, choć nie wiedziała dlaczego. Napis głosił: BUTTERMAN’S.
– Powiedział, że spotka się z nami na tej, no – zająknął się Allan – no, na molo.
– Na przystani – poprawiła Rosie.
– Aha.
Allan Butterman twierdził, że jego nazwisko nie ma związku z napisem wyrytym na ścianie zamku, ale Rosie (i Sam) nie wierzyły mu. No, kiedyś może był jakiś przodek, powiedział Allan. Jego skromność zdumiewała Rosie; bardziej odpowiadało mu udawanie, że nie ma nic wspólnego z najbardziej znanym nazwiskiem w hrabstwie, niż sprawianie wrażenia, że rości sobie prawa do starego gmachu i jego ekscentrycznej proweniencji. Rosie z kolei nie miała oporów przed stwierdzeniem swojego udziału w legendzie: z punktu widzenia prawa zamek Butterman’s należał do rodziny Rasmussenów i Rosie była ostatnią witką na długiej gałęzi drzewa genealogicznego tej rodziny w hrabstwie, a dziś miała po raz pierwszy przekroczyć rzekę i wejść do zamku. Poczuła dziwny ruch w piersi, gdy o tym pomyślała, i zaśmiała się.
To tylko ruina.
– Tutaj – powiedział Allan i małym palcem przerzucił dźwigienkę, zapalając szmaragdową strzałkę. Sam patrzyła, jak mruga. Allan skręcił z drogi i wjechał na parking przy przystani.
– No i jesteśmy – powiedziała Rosie i otwarła grube jak w grobowcu drzwi tigress. – Chodź, skarbie.
Ale Sam ociągała się, może przestraszona tym miejscem i całą podróżą, kiedy była już tak blisko, albo po prostu niechętna do opuszczenia przytulnej enklawy samochodu. Może nie potrafiła jak Rosie śmiać się z oporu własnego serca.
Przestań tak tępo patrzeć, chciała powiedzieć jej matka i nigdy nie mówiła. Nie zamieraj tak i nie gap się, tylko nie to.
– Mój stary dom – powiedziała Sam, jeszcze nie zdoławszy przełamać zaklęcia.
– Tak? No to chodźmy go obejrzeć.
Jej stary dom. Sam po raz pierwszy zdumiała Rosie wieścią o starym domu, gdy miała trzy latka. Na początku tylko o nim mówiła: jak to w jej starym domu jej dawna rodzina mieszkała i żyła. Jaki stary dom? Dom, w którym mieszkała wcześniej. Ale potem zaczęła wskazywać miejsca, nieliczne, które przypominały jej o nim: To jest mój stary dom. To? – pytała Rosie, zastanawiając się, dlaczego Sam wybrała właśnie to miejsce – raz była to dwustuletnia stodoła w trakcie rozbiórki i wysyłki do Kalifornii, gdzie miał w niej zamieszkać jakiś bogacz; kiedy indziej gąsienicopodobna przyczepa brocząca ze spojeń rdzą, ustawiona na betonowych blokach, z doniczkami pelargonii z przodu i zielonym zadaszeniem z włókna szklanego. Ale kiedy Rosie się dopytywała, Sam zawsze mówiła: to jest j a k mój stary dom.
– Mój stary dom – powtórzyła.
– Naprawdę naprawdę?
– Naprawdę naprawdę.
Upał na zewnątrz klimatyzowanego samochodu był niewiarygodny: wzgórza Faraways zalegały pod falą gorąca, krystalicznym wyżem bermudzkim, nieruchomym od wielu dni. Rosie jednak zadrżała. Każde dziecko, pomyślała, biorąc Sam za rękę, każde dziecko sprawia czasem wrażenie, że jest skądinąd.
Przystań oferowała do wynajęcia kilka łodzi wycieczkowych z pasiastymi daszkami, kotwiczyło tu też parę żaglówek i motorówek. Allan w swoich drogich ,lśniących czarnych butach zszedł ostrożnie tam, gdzie starszy mężczyzna majstrował przy silniku niewielkiej motorówki Chris-Craft z lakierowanego drewna i błyszczącego chromu do przewozu dzieci przez rzekę.
– Sam, ale będzie super.
Oczy Sam miały ten wyraz zaabsorbowania, który wzruszał jej matkę niemal do łez. Gdy Allan i mężczyzna zamachali do nich zachęcająco, Sam podeszła śmiało, pozwoliła Allanowi i przewoźnikowi wziąć się za ręce i zaprowadzić na pokład.
– Proszę jej dać kamizelkę! – zawołała Rosie.
– Pewnie – odpowiedział.
Powykrzywianymi artretyzmem rękami, brudnymi od oleju i o połamanych paznokciach, założył Sam kamizelkę-zbroję. Patrzyła nieruchoma i zaciekawiona. Rosie, jej giermek, weszła na pokład ostatnia.
– Od strony ujścia jest wciąż działający dok – rzekł mężczyzna, sięgając na siedzenie obok po tępą końcówkę cygara z popielniczki wykonanej z cynowej puszki. – W porządku?
– W porządku – odparł Allan. Silnik zaskoczył.
Kiedyś, kiedy wzgórza Faraway pełne były turystów, kiedy znajdowały się akurat na tyle daleko od Conurbany, Filadelfii i Nowego Jorku, żeby zarazem stanowić leśne ustronie oraz być łatwo dostępne koleją albo parostatkiem, zamek oferował coś w rodzaju małego prymitywnego parku rozrywki. Odbywały się tam koncerty, wisiały japońskie lampiony, na przystani wędkowano, z wież podziwiano widoki. Teraz Faraways nie są już dość daleko, a słowo „turysta” (przynajmniej dla uszu Rosie) ma komicznie przestarzałe brzmienie, zostawia na języku posmak atmosfery krótkiej, bezpiecznej wycieczki odbywanej z niezwykłym nakładem wysiłku. Zamek stał porzucony od kilkudziesięciu lat, a teraz się rozpadał. Przez jakiś czas, piętnaście lat wcześniej, gdy Rosie wciąż mieszkała na Środkowym Zachodzie, powieściopisarz i miejscowy celebryta Fellowes Kraft planował otworzyć zamek na nowo, wykorzystać mieszczący się tu teatr na festiwale szekspirowskie; plany jednak koniec końców okazały się zbyt dalekosiężne. Rosie wiedziała, że prawie wystawiono tutaj sztukę, nie szekspirowską, ale starą, o diabłach i magii; jaki nosiła tytuł? Potem zamek znów zamknięto i senność wróciła tu na dobre.
Górował nad nimi posępnie, kiedy podpływali pod murami do doku, kilwater rozpryskiwał się o skały, betonowe filary, wielkie rdzewiejące pierścienie. Wszyscy podnieśli głowy. Wąskie ostrołukowe okna zabito butwiejącymi okiennicami. Rosie przypomniała sobie niesamowite perypetie Nancy Drew. „Tajemnica zamku na wyspie”. W torebce miała latarkę…
– Koniec rejsu – powiedział Charon. Dok miał schody wciąż wzbudzające zaufanie; tam przycumowali. Pasażerowie wysiedli, ale przewoźnik oznajmił, że zostaje. Sam obejrzała się na niego, jak gdyby rozważając, czy wolno mu zostać; w końcu zdecydowała, że tak, i poprowadziła resztę ku wielkim zamkniętym wrotom. Pokryte były bliznami i cięciami, jakby nosiły na sobie dwie dekady zaklęć i przekleństw – inicjałów, imion, wulgaryzmów, wyznań miłosnych, greckich liter.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.