Na ten sam plac wychodziło jeszcze kilka innych wąskich ulic. Budynki tworzące trzy pozostałe pierzeje rynku – zapewne sklepy, gospody i zajazdy – przyozdobione zostały od frontu kolumnadami i gankami dającymi podczas skwarnych dni tak pożądany w tych okolicach cień. Erak odruchowo spojrzał na wschód; niebo rozjaśniało się już różowymi smugami. Także wzdłuż frontowej ściany khadifu ciągnęła się kolumnada. Był to jedyny piętrowy budynek w zasięgu wzroku, także o płaskim dachu, lecz ukrytym za ozdobną attyką, która miała mu przydawać dodatkowego splendoru. Pośrodku placu wznosiła się niewielka fontanna. Nie tryskała wodą, choć jej sadzawka była pełna. Erak wyszedł na plac, a jego wojownicy za nim. Gdy tylko znaleźli się na rozleglejszej przestrzeni, utworzyli romboidalną formację, na czele której maszerowali oberjarl, Svengal i Axel. Kilku Skandian zawarczało toporami w powietrzu, gdy tak przemierzali rynek, kierując się ku piętrowej budowli. Wciąż jednak w mieście panowała głucha cisza. Rozjaśniało się, ich postacie rzucały teraz długie cienie o fantastycznych kształtach. Erak wszedł po marmurowych schodach prowadzących do potężnych, podwójnych wrót khadifu. Otaksował je wzrokiem. Solidne – stwierdził. Twarde drewno, mosiężne okucia, porządny, mocny zamek. Tyle, że Skandianie dysponowali własnymi kluczami do takich drzwi. Skinął na dwóch co roślejszych wioślarzy. – Rąbać – polecił krótko, wskazując wrota. Obaj wyszczerzyli się w uśmiechu. Jeden ze wskazanych odłożył na chwilę topór, splunął w dłonie, po czym pochwycił drzewce oburącz. Erak cofnął się, by dać mu miejsce na porządny zamach. – Stać! Rozkaz rozbrzmiał echem pośród kompletniej ciszy, więc zaskoczeni Skandianie odwrócili się gwałtownie. W jednej z bocznych uliczek pojawiła się jakaś postać krocząca w ich stronę. Kilku ze Skandian zaklęło szpetnie. Erak zmrużył oczy. Poczuł paskudny ucisk w żołądku. Miał słuszność, gdy brak strażników wydał mu się podejrzany… Nowo przybyły okazał się mężczyzną smukłym oraz wysokim, strojnie odzianym na zwykłą modłę arydzkich wojowników. Długą białą koszulę i szerokie spodnie, bez wątpienia z kosztownej tkaniny, zakrywał okuty metalem skórzany kaftan. U boku wisiała długa, krzywa szabla, na ramieniu niósł okrągłą tarczę, także wykonaną z metalu – przypuszczalnie z mosiądzu. Erak zauważył, że pośrodku tej tarczy znajduje się długi, ostry kolec. Zatem broń służyła nie tylko do obrony, lecz również do ataku. Stroju dopełniał spiczasty hełm, wciśnięty na zwój cienkiego materiału owiniętego wokół głowy. Przypuszczalnie, jak sądził Erak, miało to służyć ochronie skóry przed poparzeniem od rozpalonego w słońcu metalu. Do wypolerowanego, lśniącego hełmu przymocowano kolcze osłony chroniące kark oraz szyję, co wraz z kosztowną zbroją pozwalało wnioskować, że osobnik zalicza się do oficerów wysokich rangą. Już po chwili tą samą uliczką nadciągnął oddział żołnierzy, którzy nadbiegli truchtem w dwóch szeregach i natychmiast zajęli pozycje po obu stronach swojego dowódcy. Na oko zgromadziło się ich co najmniej czterdziestu. Widząc arydzkich wojowników, Skandianie poruszyli się niespokojnie. – Czekać! – warknął na nich przez zęby oberjarl, po czym rzekł półgłosem do Svengala: – Mają przewagę liczebną. – Lecz nie nazbyt wielką – zauważył Svengal, który także przeliczył przeciwników. – Myślę, że nasi chłopcy bez większego trudu dadzą radę tym strojnisiom. W przeciwieństwie do Eraka nie zadał sobie trudu, żeby zniżyć głos, więc jego słowa doszły uszu arydzkiego oficera. Ujrzeli krzywy uśmiech na brodatym obliczu. Aryda podniósł do ust srebrną świstawkę. Zagwizdał. Rozległ się łomot, któremu wtórował zgrzyt ciężkich bali wleczonych po kamieniach; na oczach Skandian wszystkie ulice prowadzące do placu zostały w mgnieniu oka odcięte potężnymi przegrodami ukrytymi dotąd w ścianach domów. – Nie zauważyłem ich – rzekł półgłosem Erak do Svengala. Minęli przecież jedną z tych ukrytych barier, gdy wchodzili na plac, lecz najwidoczniej zbyt byli zaprzątnięci przyświecającym im celem, by dostrzec zagrożenie. – Wygląda na to, że utkwiliście w pułapce – stwierdził Aryda. Erak wyprostował się. Podniósł tarczę, jego ludzie uczynili to samo. – Wy także – odparł. Tamten tylko znów się uśmiechnął, w ciemnej, zarośniętej twarzy zalśniły białe zęby. – Czyżby? – zdziwił się. – A ilu to łuczników przywozicie ze sobą? Znów uniósł świstawkę, zagwizdał raz jeszcze, tym razem dłużej, przeciągle. Erak usłyszał jakieś odgłosy dobiegające z góry, a już w następnej chwili na dachach domów po wszystkich trzech widocznych stronach placu zaroiło się od łuczników. Nie wątpił, że więcej ich jeszcze kryło się na płaskim dachu khadifu. Nawet nie licząc tych, których nie widział, naliczył około setki, a każdy dzierżył krótki refleksyjny łuk z założoną na cięciwę strzałą wymierzoną w grupkę Skandian. Erak przyjrzał się łucznikom i twarz skandyjskiego wodza od razu przybrała ponury wyraz. W polu bitwy zlekceważyłby ich może, bowiem łuczników wyposażono w broń o krótkim zasięgu, lecz tutaj, w zamkniętej przestrzeni miejskiego placu, skąd nie było ucieczki, strzały z takiej nawet broni stanowiły śmiertelne zagrożenie. – Żeby mi żaden ani drgnął – polecił. Jeden fałszywy ruch, a zasypałby ich deszcz morderczych pocisków. Axel, wojownik z krwi i kości, który wciąż stał u boku Eraka, wydał z siebie groźny pomruk. Nawet groźba stu grotów wymierzonych w jego pierś nie zdołała ostudzić kipiącego w Skandianinie bojowego zapału. Instynkt berserka podpowiadał mu, że oto pora, by uderzyć, przeć na oślep przed siebie, siać zniszczenie i śmierć. – Dowódco, wszystkich nas nie dostaną – odezwał się. – Przynajmniej z tym gogusiem możemy się uporać. Wysoki Aryda uśmiechnął się na te słowa i sięgnął niedbale do rękojeści krzywej szabli. Erak nie dał się zwieść pozorom; po kocich ruchach tamtego zorientował się, że pod wyszukanym strojem kryje się groźny przeciwnik. – Milcz, Axelu – już nie po raz pierwszy tego poranka uciszył podwładnego. Aryda tymczasem postąpił krok do przodu. Spojrzał ku górze, w stronę swych łuczników i uczynił ruch ręką. Strzelcy na ten sygnał opuścili łuki, lecz uwadze Eraka nie uszedł fakt, że pozostali w gotowości, ze strzałami założonymi na cięciwy. – Możemy uniknąć rozlewu krwi – stwierdził Aryda głosem głębokim, dźwięcznym. Przemawiał spokojnie, tonem rozsądnej perswazji: – Tylko o jednego człowieka nam chodzi, inni nas nie interesują. Wydajcie go nam, a reszta będzie mogła odejść wolno. – A o kogóż to wam idzie? – spytał Erak, chociaż miał wrażenie, że zna już odpowiedź. – O Eraka. Tego, którego zwą oberjarlem – usłyszał słowa Arydy. Niewiele myśląc, Axel postąpił krok do przodu, unosząc groźnie topór. – Nim go dostaniecie, będziecie musieli poczynać sobie z nami wszystkimi! – zawołał wyzywająco. Erak westchnął ciężko i potrząsnął głową z irytacją. – Świetnie się spisałeś, Axelu – stwierdził. – Dzięki tobie wie teraz na pewno, że tu jestem. Oczywiście miejsce centralne zajmował stół państwa młodych; obok ustawiono, po jego lewej stronie, stół, przy którym zasiadał Arald, lady Sandra, sir Rodney oraz cała reszta oficjeli z Redmont. Król, jako dostojny Patron i wielki mistrz ceremonii, zajmował osobny stół, przy którym towarzyszyła mu królewna Cassandra i inni dworacy. Weselnicy ustawili się za krzesłami – najpierw państwo młodzi i świadkowie, potem król ze świtą, a następnie dworacy Aralda. Król Duncan dał wszystkim znak, by zasiedli; rozległ się hurgot krzeseł na kamiennej posadzce. Sam Duncan nie siadał. Gdy rumor ustał, po dłużej chwili, monarcha przemówił, a jego głęboki głos docierał bez trudu nawet do najdalszych zakątków sali. – Szlachetne panie, szlachetni panowie – zaczął. Lecz zorientowawszy się, że we wszystkich drzwiach prowadzących do refektarza aż roi się od wpatrzonych weń twarzy sług zamkowych, a także ciurów, uśmiechnął się z lekka i dodał: – …oraz wielce mi drodzy domownicy naszego zacnego gospodarza – tu przez salę przeszedł pomruk rozbawienia. – Mam zaszczyt powitać was wszystkich, gdyż powierzono mi odpowiedzialną rolę Patrona tej radosnej ceremonii. Arald pochylił się nieco do przodu, by lepiej słyszeć króla przemawiającego po drugiej stronie sali. Nastawił ucha, bowiem miał nadzieję, że teraz wreszcie wyjaśni się, na czym polega owa funkcja Patrona uroczystości, o której jako żywo dotąd nigdy nie słyszał. Zagadka ta nurtowała go już od kilku tygodni. – Przyznać muszę – ciągnął Duncan – że z początku nie bardzo wiedziałem, jakie są obowiązki honorowego Patrona. Zwróciłem się tedy po radę do mego niezastąpionego kanclerza, lorda Anthony’ego, a więc do człowieka, któremu nieobce są najzawilsze meandry protokołu, takoż etykiety. |