Wakacje dobiegły końca. Artystyczne kino budzi się z letniego snu. Z ekranów kinowych znikają prequele, sequele, Stallone, zejścia i przyjmujące kamuflaż sezonowych ogórków ogry. W całej tej kiszonce udało się znaleźć zjadliwego korniszona. Jak się okazuje, w tym roku najdorodniejszy wyrósł z dala od kalifornijskiego wzgórza. Należało go szukać pod dachami Paryża, tam gdzie rosną też najlepsze kasztany. Romain Duris wygrał coroczny konkurs plantatorski.  | ‹Heartbreaker. Licencja na uwodzenie›
|
Podsumowując wakacje 2009 roku za najlepszą odsłonę komediowej popkultury uznano „Kac Vegas” Todda Philipsa. Ta niepoprawna komedia porwała masowe gusta, ale nie pogardziła też bardziej wyrafinowanymi wybrednej krytyki. Sukces amerykańskiego reżysera zdawał się nie mieć odpowiednika w 2010 roku. Pośród wakacyjnych premier dominowały albo nudnawe sequele („Shrek Forever”, „Zejście 2”) albo mało śmieszne komedie („Duże dzieci” z Adamem Sandlerem). Ci widzowie multipleksów, którzy skupili się wyłącznie na hollywoodzkich propozycjach mogą zaliczyć wakacje do mało udanych. Ci, którzy oderwali wzrok od zaoceanicznej chałtury, kierując go na europejskie kinematografie zauważyli zapewne śliczniutką buźkę Romaina Durisa. Na niej bowiem oparł Pascal Chaumeil trzon swojej neoromantycznej komedii „Heartbreaker. Licencja na uwodzenie”. Bezwstydnie korzystając z chłopięcych uroków trzydziestopięcioletniego aktora obsadził go w roli Alexa – twarzy i mózgu trzyosobowej agencji trudniącej się rozbijaniem związków. Wyjściowy pomysł jawi się atrakcyjnie szczególnie dla widzów, którzy obejrzeli goszczących na naszych ekranach na początku wakacji „Zagubionych w miłości”, gdzie Patrice Chéreau kazał się kochać w bohaterze, granym przez Durisa, nie tylko Charlotte Gainsbourg ale i Jeanowi-Huguesowi Anglade. A skoro tę dwójkę potrafił nasz przystojniaczek doprowadzić na skraj szaleństwa, dlaczego nie rozkręcić by na jego wizerunku większego biznesu? Absurdalny pomysł okazuje się strzałem w dziesiątkę – klientów agencji nie brakuje, a reklamacji nie było jeszcze żadnej. Kluczem do sukcesu jest oczywiście Alex, który swoje dwie najmocniejsze cechy – wygląd i zdolności aktorskie – stapia przy każdym zadaniu w inną osobę. Raz staje się kucharzem japońskiej restauracji innym razem członkiem kościelnego chóru gospel. Scena retrospekcji jego dotychczasowych zleceń naprawdę bawi. Duris niczym specjalny agent wciela się w różne kultury i odmienne środowiska. Zachowuje przy tym podstawowe zasady moralne – pomaga zakończyć tylko te związki, które mają wyraźną skazę. Jeśli wszystko jest w porządku Alex zlecenia nie przyjmuje. Jednak w końcu musi pojawić się wyjątek. Bohatera ściga za niespłacone długi groźny egzekutor, ale na horyzoncie pojawia intratny ratunek – ojciec Juliette (Vanessa Paradis) składa kuszącą propozycję wyrwania zamożnej córki z rąk jeszcze bogatszego Anglika. Wtedy wkracza scenariusz tradycyjnej komedii romantycznej: mimo usilnych starań dziewczyna pozostaje odporna na urok coraz bardziej w niej zakochanego amanta. Trzeba jednak zaznaczyć, że jest to jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy komedii jest więcej niż romantycznej. W dodatku ta jest mocno niepoprawna – mamy okazję zobaczyć nie tylko przykładnego męża, który przy użyciu paralizatora znęca się nad nieprzytomnym bandziorem, ale też serwowane natrętnej seksbombie konkretne, bo skutecznie usypiające, strzały w mordę. Nawet momenty potocznej żenady, jak nauka gry tańca z „Dirty Dancing” wypadają przyjemnie – głównie dzięki wyluzowanemu Durisowi, który dodatkowo okrasza scenę swoim szczenięcym uśmieszkiem. Niestety końcówka jest trochę za słodka (ale i tak nie lukrowana). Tu panna młoda sama ucieka sprzed ołtarza, a nasz amant superbohater jest tak zakochany, że zapomina portfela, przez co zostaje wyrzucony z taksówki mimo patetycznego wytłumaczenia celu podróży.  | ‹Stosunki międzymiastowe›
|
Film bawi zarówno starych wyjców, którzy na klasycznej komedii romantycznej niejedną paczkę chusteczek wypłakali, jak i jej zaciętych wrogów. Prasa w recenzjach reaguje wysokimi notami, widzowie wyjątkowo dobrze oceniają ją na forach. Znów Hollywood ma się od kogo uczyć. Będąc jednak sprawiedliwym, należy odnotować delikatny wstrząs także w tamtejszej produkcji. Chodzi mianowicie o film „Stosunki międzynarodowe” Nanette Burstein. Początek tej historii jest naprawdę niezły. Bohaterowie poznają się w barze przy aseksualnej maszynie do gier. Zamiast klasycznej miłości od pierwszego wejrzenia mamy zakrapianą imprezę oraz wieńczący ją seks. Rano zamiast kaca pojawia się wzajemna fascynacja. Ta przez sześć wspólnie spędzonych tygodni przeradza się w miłość, której bohaterowie starali się uniknąć. Rzecz dzieje się bowiem w Nowym Jorku, gdzie podstarzała studentka z San Francisko, Erin (naprawdę podstarzała Drew Barrymoore) odbywa wakacyjny staż w gazecie. Garret (Justin Long) mieszka tu na stałe. Żadne nie chce lub nie może opuścić rodzinnego miasta, dlatego w końcu muszą się rozdzielić. Po rozstaniu największą tęsknotą zakochanych okazuje się… seks. Stąd natychmiastowa konsumpcja dostarczająca kilku sprośnych gagów, gdy nawzajem się odwiedzają. Niestety na tych się kończy. Temat tej opowiastki jest bardzo aktualny i tyczy się zjawiska, które amerykańscy socjologowie zakwalifikowali do chorób społecznych XXI wieku. Mowa o LDR – Long Distance Relationship, czyli związkach na odległość. Te pojawiają się coraz częściej. Opierają się na wspólnotowości pary jedynie za pośrednictwem internetowych i komórkowych komunikatorów różnej maści. Spotkania w twarzą w twarz odbywają się raz na czas. Nanette Burstein nie ma niestety aspiracji socjologicznych. Kończy swoją obserwację na dosyć mizernej próbie dylematu, czy taki związek ma jakiekolwiek szanse na przyszłość. Na szali kładzie raczej marnie uzasadnione racje przyjaciół Erin i Garreta, którzy to radzą próbować, to znów przejrzeć na oczy i uwolnić się od odległych balastów. W pewnym momencie nawet wydaje się, że wszystko skończy się źle – miłość ulegnie odległości, a pęd do kariery prześcignie dążenie do uczucia. Niestety wtedy reżyserka serwuje nam lukrowane rozczarowanie. Szkoda, bo bez niego film można by zaklasyfikować do rangi znośnych. Tymczasem pozostaje on skażony defektami swoich poprzedników. Te są widoczne gołym okiem dla wszystkich oglądających, o czym świadczy spadająca ilość seansów filmu w sieciach kinowych. Do tej pory udało mu się zgromadzić w Polsce ledwo ponad 20 tys. widzów. Tymczasem „Heartbreaker…” ma szansę dobić do 60 tys. Jest między nimi co prawda miesięczna różnica w premierze, jednak wróżąc z liczby seansów jednego dnia, można śmiało wieszczyć zmianę smaku u wiecznie głodnej popkultury. Może ta pociągnie za sobą małą rewolucję także w konserwatywnej polskiej komedii romantycznej? Oby, bo sądząc po ostatniej premierze z tego gatunku – „Milczenie jest złotem” Ewy Pytki – nie widzę nikogo kto byłby w stanie jej dotychczasowe oblicze wytrzymać. Nawet najwierniejsi fani wymiękają. Na świecie zmiany zachodzą. Hollywood dało się w ich wprowadzaniu wyprzedzić Francji, dlatego zasłużony tytuł wakacyjnej, a więc lekkiej i przyjemnej, komedyjki należy się dziełu Pascala Chaumeil. To taki akapit dla tych, którym Francja mimowolnie kojarzy się ze ślimakami. Jak widać te aż nazbyt dobrze odnalazły się w meandrycznych boksach popkultury. Tylko czy utrzymają żółta koszulkę lidera za rok, kiedy to przyjdzie im się mierzyć z „Kac Vegas 2”? Pytanie tylko po co Hollywood ten sequel – czyżby ślimaki okazały się niestrawne?
Tytuł: Heartbreaker. Licencja na uwodzenie Tytuł oryginalny: L'arnacoeur Rok produkcji: 2010 Kraj produkcji: Francja, Monako Data premiery: 13 sierpnia 2010 Czas projekcji: 105 min. Gatunek: komedia
Tytuł: Stosunki międzymiastowe Tytuł oryginalny: Going the Distance Rok produkcji: 2010 Kraj produkcji: USA Dystrybutor (kino): Syrena Data premiery: 10 września 2010 Czas projekcji: 105 min. Gatunek: komedia |