powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (C)
październik 2010

Złodziej magii
Sarah Prineas
Fragment powieści
Zapraszamy do lektury fragmentu powieści „Złodziej magii” Sarah Prineas. Zapowiadana na 22 września 2010 roku ksiązka otwiera trylogię opowiadającą o młodym kieszonkowcu Connie, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Jaguar.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Złodziej pod wieloma względami przypomina czarodzieja. Mam zatem zręczne palce. I potrafię sprawić, by przedmioty znikały. Ale kiedy ukradłem czarodziejowi locus magicalicus, sam o mało nie zniknąłem i to na zawsze.
Działo się to późnym wieczorem w Zmierzchu. Ciemno choć oko wykol. Ulice opustoszały. Znad rzeki nadciągnęła gęsta mgła, w zaułkach zaległy cienie.
Bardziej wyczuwałem, niż widziałem otaczające mnie puste, samotne, wymarłe miasto.
Kocie łby pod moimi bosymi stopami były śliskie od deszczu. Tego dnia nie dopisało mi szczęście. Pomimo zręcznych palców kieszonkowca nie zdołałem podwędzić nic na kolację, a nie miałem ani miedziaka, żeby kupić sobie coś do jedzenia. W brzuchu burczało mi z głodu. Spróbowałbym gdzie indziej, ale poróżniłem się z Panem Podziemi i jego pachołkowie z rozkoszą przetrzepaliby mi skórę, gdyby mnie tylko dopadli. Rozejrzałem się na wszystkie strony i dałem nura w zaułek.
Zrobiło się późno. Znów zaczęło padać. Deszcz nie był zbyt mocny, ale tak zimny, że przenikał do szpiku kości i przyprawiał o lodowaty dreszcz. Odpowiednia noc dla węgorków rozpaczy. Skuliłem się w kryjówce i oddałem się rozmyślaniom o gorącym obiedzie.
I wtedy to usłyszałem. Człap, człap, stuk. Człap, człap, stuk. Zaczaiłem się w mrocznym kącie i czekałem.
Wkrótce nadszedł. „O, staruch”, pomyślałem. Pochylony, brodaty, otulony płaszczem stary piernik o lasce. Lazł stromą uliczką w moją stronę, mrucząc coś pod nosem. Pomyślałem, że z jego portfela zapłacę za dzisiejszą kolację, choć ten staruch jeszcze o tym nie wie.
Byłem jak cień, jak tchnienie wiatru, jak duch. Zaszedłem go od tyłu i wsunąłem zręczne palce do kieszeni jego płaszcza. Złapałem to, co znalazłem i już mnie nie było. Rozmyłem się w mroku.
A przynajmniej tak mi się wydawało. Staruszek niczego nie zauważył i poszedł dalej, a ja wróciłem do swojego zaułka i otworzyłem dłoń, żeby obejrzeć to, co ku swojemu utrapieniu zdobyłem.
Nawet w mroku mój łup był ciemniejszy niż noc i choć niewielki, mniejszy od piąstki dziecka, to cięższy niż serce skazańca, idącego na szubienicę. Miałem w ręku przedmiot magiczny. Locus magicalicus czarodzieja.
Na moich oczach kamień zaczął promieniować blaskiem. Najpierw rozjarzył się łagodną, czerwoną poświatą, jak węgielki na palenisku w zimowe wieczory. Potem nagle
buchnął oślepiającym światłem i cały zaułek ożył, wypełniony roztańczonymi błyskami i głębokimi cieniami, podobnymi do przerażonych czarnych kotów.
Usłyszałem, że czarodziej wraca. Człap, człap, stuk. Człap, człap, stuk. Szybko zacisnąłem kamień w garści i schowałem go do kieszeni. Znów zapadła ciemność. Odwróciłem się, mrugając jeszcze ciągle oślepionymi oczami. Wkrótce zza rogu ulicy wyłonił się stary człowiek, zbliżył się, postukując laską o bruk, wyciągnął wielką łapę i złapał mnie za ramię.
– No, chłopcze – powiedział mocnym, grobowym głosem.
Stałem nieruchomo. Wiedziałem, że wpadłem w tarapaty. Stary człowiek mierzył mnie z góry przenikliwym wzrokiem. Zapadło długie, ponure milczenie. Kamień w mojej kieszeni z każdą chwilą stawał się coraz cięższy i coraz cieplejszy.
– Wyglądasz mi na głodnego – odezwał się w końcu.
No tak, byłem głodny. Niepewnie, ostrożnie kiwnąłem głową.
– W takim razie zafunduję ci obiad – oznajmił starzec. – Co powiesz na pieczeń wieprzową? Z ziemniakami i ciastem?
Głośno przełknąłem ślinę. Rozum ostrzegał, że to nie najlepszy pomysł. Ten stary był czarodziejem, to jasne jak słońce. A trzeba być kompletnym głupcem, żeby siadać do stołu z czarodziejem.
Mój pusty od wczoraj żołądek zagłuszył jednak głos rozsądku, domagając się gwałtownie wieprzowiny, ziemniaków i ciasta. Kazał mi natychmiast kiwnąć głową na zgodę, co też niezwłocznie zrobiłem.
– A więc zgoda – oświadczył stary czarodziej. – Knajpa za rogiem jest jeszcze otwarta. – Puścił mnie i postukując laską ruszył w dół ulicy, a ja podążyłem za nim.
– Jestem Nevery – przedstawił się. – A ty jak się nazywasz?
Generalnie nie należy zdradzać czarodziejowi swojego nazwiska. Milczałem. Po prostu szedłem obok niego. Czarodziej niby to rozglądał się za knajpą, ale zauważyłem, że zerkał na mnie badawczo spod ronda kapelusza.
Wnętrze knajpy oświetlał jedynie płonący na kominku ogień. Była całkiem pusta, jeśli nie liczyć właściciela.
– Obiad – zamówił czarodziej, podnosząc do góry dwa palce. Właściciel gospody kiwnął głową i poszedł po jedzenie. Usiedliśmy przy stole, ja plecami do ściany, Nevery naprzeciw, blokując mi drogę do wyjścia.
– No, chłopcze – odezwał się i zdjął kapelusz. Dopiero teraz, przy świetle, zauważyłem, że jego oczy były czarne, a włosy, brwi i broda srebrzyste. Pod ciemnoszarym płaszczem miał na sobie czarne spodnie, czarny frak z aksamitnym kołnierzem i także czarną, haftowaną kamizelkę. Wszystkie części garderoby robiły wrażenie nieco podniszczonych, jakby ich właściciel dysponował niegdyś większym majątkiem niż obecnie.
– Dzisiejsza noc jest zbyt zimna i mokra dla spacerowicza, nie sądzisz?
Zbyt zimna i mokra dla każdego, pomyślałem. I kiwnąłem głową.
Popatrzył na mnie. Zrewanżowałem mu się spojrzeniem.
– A jednak wyglądasz na zdrowego – mruknął, jakby do siebie. – Nie widzę żadnych oznak choroby.
Oznak choroby? O czym on gada?
– Nie podałeś mi swojego nazwiska – przypomniał.
I nie zamierzałem tego zrobić. Wzruszyłem ramionami.
Czarodziej otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale w tym momencie pojawił się właściciel knajpy i postawił przed nami dwa talerze pełne jedzenia.
Kotlety wieprzowe były chrupiące i pachniały oszałamiająco, ziemniaki pływały w maśle, a ich lśniąca, brunatna skórka była upstrzona czarnym pieprzem.
Po chwili gospodarz pojawił się znowu i postawił na stole placek z jagodami posypany cukrem. Czarodziej coś mówił, ale jego słowa wcale do mnie nie docierały.
Złapałem widelec, przekroiłem nim ziemniak na pół, odczekałem chwilkę, by roztopione masło wsiąkło w biały miąższ, po czym władowałem do ust ogromną porcję.
– Powiadam, chłopcze – powtórzył czarodziej, nie spuszczając mnie z oka – że mój locus magicalicus prawdopodobnie cię zabije. I to dość szybko. Dziwi mnie, że jeszcze tego nie zrobił.
Przełknąłem z trudem. Duży kawał ziemniaka utkwił mi w gardle, a potem z głośnym pacnięciem wpadł do mojego pustego żołądka.
Powiedział, że mnie zabije? Że locus magicalicus mnie zabije? Wsunąłem rękę do kieszeni. I wyjąłem kamień. Spoczywał w mojej dłoni jak obły kawałek nocy. Zamrugałem powiekami. Kamień zaczął pęcznieć i ciężka, czarna jak noc substancja wypełniła moje ręce. Ogień na palenisku zamigotał.
Gdzieś z daleka dobiegł krzyk właściciela knajpy. Czarodziej zacisnął palce na gałce laski i wstał. Kamień w moich dłoniach, jeszcze przed chwilą gorący,
zmienił się w lód. Rósł coraz bardziej. Próbowałem go odłożyć, ale nie byłem w stanie tego zrobić. Mroźny ciężar powiększał się, aż wreszcie otoczył mnie i wciągnął w kipiącą, czarną otchłań, w której hulał wiatr, smagający igiełkami lodu i ryczący tak straszliwie, że sam jego dźwięk zmroził mnie aż do kości.
Spojrzałem w górę, starając się przebić wzrokiem rozszalałą ciemność. Postać czarodzieja Nevery’ego majaczyła nade mną jak ponure przeznaczenie.
– Podaj mi swoje nazwisko! – zawołał.
Potrząsnąłem głową. Wicher siekł moje włosy i ubranie igiełkami lodu. Nevery krzyknął znowu, ale wycie wiatru prawie całkowicie zagłuszyło jego głos.
– Jeśli nie podasz mi nazwiska, głupcze, nie będę w stanie cię uratować!
Wicher smagał mnie jak biczem. Chłód, emanujący z kamiennych ścian, trzymał mnie w lodowatych szponach.
Na próżno starałem się odepchnąć je od siebie.
– Connwaer! – wykrzyczałem swoje imię.
Z bardzo daleka dobiegł mnie głos czarodzieja, wypowiadający moje imię wraz ze słowami zaklęcia. A potem poczułem dotyk jego ręki – ciepłej, mocnej ręki, która ujęła moją dłoń i wyjęła z niej kamień.
Wiatr ucichł. Powietrze się ogrzało. Zapanował spokój.
Po chwili otworzyłem oczy. Leżałem na drewnianej podłodze gospody, na palenisku buzował ogień, a Nevery siedział przy stole i wkładał do ust ostatni kawałek placka z jagodami. Otarł usta serwetką, odchylił się w krześle i spojrzał na mnie.
Kamienia nigdzie nie było widać.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.