W nowej wersji „Karate Kid” Jaden Smith, syn TEGO Willa, przejmuje schedę po Ralphie Macchio, a Jackie Chan robi wszystko, by wejść w buty Noriyuki ‘Pata’ Mority, jednak remake w reżyserii Haralda Zwarta nigdy nie zajmie miejsca oryginału stworzonego przez Johna G. Avildsena. W czym nowy ustępuje staremu?  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Karate, kung-fu – co za różnica?”, pyta w pewnym momencie matka głównego bohatera, dwunastolatka, który musiał przenieść się z nią do Chin, kiedy dostała tam pracę. Otóż różnica jest, i to spora. Nie chodzi jednak tylko o same różnice pomiędzy stylami walki, ale o nastawienie ekipy odpowiedzialnej za remake oraz mentalność współczesności. Linia fabularna niby jest taka sama, różni się w zasadzie szczegółami. Tyle że te szczegóły robią różnicę. Pierwotna przeprowadzka typowo młodzieżowego bohatera ze wschodniego wybrzeża Stanów na zachodnie, do słonecznej Kalifornii, była pomyślana tak, żeby uwydatnić opartą na schemacie „Rocky’ego” (również w reżyserii Avildsena) historię pokonywania trudności i dochodzenia do prawdziwych życiowych wartości. Remake oferuje natomiast o kilka lat młodszego bohatera, co już samo w sobie znakomicie podkreśla przeniesienie materiału na nieco inną grupę docelową, a przeprowadzka zyskuje globalne konotacje. Niestety, z zamiany tej niewiele wynika w kontekście samej linii fabularnej, bowiem schemat dalej pozostaje ten sam, a zmienia się jedynie fizyczny wygląd przeciwników oraz ukochanej głównego bohatera. W efekcie intencja wyjścia z opowieścią poza Stany Zjednoczone nosi jedynie znamiona edukacyjne – pokazania widzowi bogactwa chińskiej kultury i porażającego piękna krajobrazów. Jednak i te można zobaczyć w o wiele ciekawszej i bardziej świadomie ukazanej wersji w chińskich superprodukcjach typu „Hero” czy „Cesarzowa”. Główna różnica polega więc na tym, iż – uwaga, zabrzmi to banalnie – świat się zmienił. Ralph Macchio walczył w filmie Avildsena za wszystkich chłopaków bitych i poniżanych w szkolnych murach, dostawał manto w imię specyficznego typu romantycznej, nieco kiczowatej miłości, który można odnaleźć w zasadzie tylko w produkcjach z rodowodem w latach 80. zeszłego wieku. Avildsen idealizował w swoim filmie ówczesne czasy, tworząc przestrzeń, w której można było bez problemu znaleźć miejsce i do beztroskiej zabawy, i do empirycznego testowania otaczającego świata. Obecnie, w czasach masowego doświadczania za pomocą daleko posuniętej technologii, Dre Parker, czyli nowy Daniel Larusso, nie reprezentuje już nikogo. Jest sam dla siebie. I nieważne, że pan Han Jackiego Chana jest godnym następcą pana Miyagi, czułym, pełnym empatii trenerem, który odkrywa w czarnoskórym chłopaku mieszkającym w Chinach wewnętrzny żar, a sam trwający grubo ponad dwie godziny film ogląda się przyjemnie i z uśmiechem na twarzy. Historia z „Karate Kid” nie posiada wdzięku i wydźwięku, który miała w latach 80., bo po prostu nie mogła takiego mieć w 2010 roku. Nie te czasy, nie to kino, nie ci ludzie. Bynajmniej nie chodzi tu o krytykę pokoleniową czy przeprowadzenie werbalnej szarży na posuwającą się miałkość XXI wieku – to wszystko kulturowe generalizacje, które lepiej stosować ogólnie niż do konkretnych przypadków. Różnicę pomiędzy „Karate Kid” z karate w roli głównej, a „Karate Kid” z kung-fu można sprowadzić do prostego porównania, że dla mojego pokolenia, które wychowało się na filmie Avildsena, obraz Zwarta będzie li tylko miłą ciekawostką, która zapewne przywoła czasy wczesnej młodości i może zachęci do filmowego do nich powrotu, podczas gdy dla wszystkich innych remake, choć stanowiący naprawdę fajną rozrywkę, okaże się jednym z wielu. I zostanie szybko zapomniany.
Tytuł: Karate Kid Tytuł oryginalny: The Karate Kid Rok produkcji: 2010 Kraj produkcji: USA Dystrybutor (kino): UIP Data premiery: 24 września 2010 Czas projekcji: 140 min. Gatunek: akcja, dramat, familijny Ekstrakt: 50% |