Być może gdyby nie gatunkowe przypisanie do horroru, praktycznie pozbawiona klasycznych elementów kina grozy „Ostatnia zima” zebrałaby znacznie cieplejsze opinie. A tak, w sumie niesłusznie, przyklejono jej łatkę filmu nieudanego.  |  | ‹Ostatnia zima›
|
W istocie ciężko się zdecydować, do jakiego tak naprawdę gatunku przynależy „Ostatnia zima”. Teoretycznie rzeczywiście trochę w niej z horroru, bowiem ludzie giną tutaj w widowiskowy i całkiem urozmaicony sposób, zaś w mroku czai się nienazwane. Ale samej historii bliżej jest raczej do czegoś w rodzaju ekologicznego thrillera, noszącego silne cechy fantasy (w rozumieniu zjawisk nie podlegających rozumowemu wytłumaczeniu) i posiadającego wiele elementów rodem z kina katastroficznego. To film ciężki do jednoznacznej interpretacji, zwłaszcza że twórcy nie pokwapili się z podaniem kompletu informacji niezbędnych do dogłębnego zrozumienia fabuły. Z jednej strony to dobrze, bo jest o czym myśleć po seansie. Z drugiej jednak nie, bowiem ze względu na to, iż po fabule rozsianych jest naprawdę niewiele punktów zaczepienia, które by umożliwiały bardziej sensowną interpretację obserwowanych zdarzeń, część widzów może uznać tę opowieść za pozbawiony sensu bełkot. W próbie zrozumienia filmu nie pomaga też sama konstrukcja intrygi, klarująca się dopiero mniej więcej po półgodzinie seansu. Z początku całość wygląda na klasyczne starcie biznesu z ekologią. Na dalekiej północy, w położonym na Alasce rezerwacie Arctic National Wildlife Refuge, trwają przygotowania do rozpoczęcia próbnych wierceń w poszukiwaniu złóż ropy naftowej. Jako że jednak panują tam dodatnie temperatury (w lutym, i to na wiecznej zmarzlinie!), nie sposób wylać lodowej drogi, po której mogłyby przewozić ciężki sprzęt zwyczajne ciężarówki. Zaś na wysłanie specjalnych pojazdów na wielkich, balonowych kołach (rollagons, idiotycznie przetłumaczone jako „ciężarówki”), nie zgadza się – przydzielony do projektu ze względu na prowadzenie prac na terenie ścisłego rezerwatu – spec od ekologii. Szef placówki (Ron Perlman) doprowadza więc do odwołania ekologa i załatwia zastąpienie go kimś bardziej ugodowym. W tym czasie podwładny ekologa zaczyna zauważać dziejące się w okolicy dziwne zjawiska, jakieś tajemnicze powietrzne wiry czy osobliwe hałasy, zaś powierzony opiece szefa syn przyjaciela, najmłodszy pracownik ekipy, niespodziewanie nie wraca z wyprawy śnieżnym skuterem. I dopiero od tego momentu fabuła zaczyna się mniej więcej krystalizować, wskazując kierunek intrygi w bardziej zdecydowany sposób. Następnego dnia w bazie zjawia się zaginiony chłopak, ale tylko po to, by w nocy rozebrać się do naga i ruszyć w mrok z włączoną kamerą. Nazajutrz jego ciało zostaje znalezione tuż obok dość odległego, zaczopowanego ponad dwie dekady temu szybu, który jest jedyną pozostałością po prowadzonych tutaj wcześniej próbnych odwiertach, zakończonych owianą tajemnicą tragedią. Jak mógł zajść tak daleko na golasa? Co w rzeczywistości go zabiło? Czy z jego śmiercią ma jakiś związek miejsce odwiertu? Sytuacja dodatkowo się komplikuje, gdy tego samego dnia wysiada komunikacja ze światem zewnętrznym, podwładny ekologa zaczyna ni stąd, ni zowąd krwawić z nosa, a jeden z pracowników korporacji bierze się za rozbieranie gąsienicowego transportera. Gdy szef zespołu decyduje się wreszcie na ewakuację placówki, jest już za późno. Podstawowym problemem filmu jest jego pierwsze dwadzieścia-trzydzieści minut, kiedy to zwyczajnie nie sposób zgadnąć, co ma być istotą fabuły. Bo po przylocie szefa i gremialnym witaniu się, cała wiara – tak zupełnie od czapy – wypada nagle z baraku, biorąc się do gry w skarlałą wersję rugby. Żeby to budowało nam obraz bohaterów, bądź chociaż wprowadzało istotne dla fabuły elementy, ale nie. Ot, po prostu sobie grają. Potem możemy posłuchać jeszcze muzyczki, pooglądać figlujące w świetle kamery płatki śniegu, zaczepić wzrok o nudzących się członków ekipy, „zaledwie” w dziesiątej minucie dotrzeć do personalnych problemów (niezręczny romans), zastanowić się nad wzrostem temperatury gruntu, by w końcu uświadczyć czegoś, co można uznać za zawiązanie się klimatu. Szczerze powiedziawszy to trochę długi rozbieg, zwłaszcza jak na tanią (ledwie 50.000 dolarów!), niezbyt wystrzałową produkcję, która może bronić się niemal wyłącznie ciekawą fabułą, wartką akcją bądź bogatymi efektami specjalnymi. A skoro fabuła przynudza, pomysłu początkowo nie sposób uchwycić, a efektów – niemal do samego końca – zwyczajnie brak, „Ostatnia zima” błyskawicznie zaczyna irytować, nawet mimo świetnych plenerów i zaskakująco porządnych zdjęć. Irytacja ta jednak nie bierze się wyłącznie z kiepskiego rozbiegu. Składa się na nią również brak jasności, które z pokazanych elementów są ważne dla zrozumienia fabuły. Wiele z nich bowiem jest zbyt słabo zaakcentowanych, jak choćby kwestia ewentualnego wpływu roztopów na działanie ludzkiego organizmu, czy hipotetyczna zawartość zaczopowanego odwiertu. Podobnie jest z intensyfikacją anomalii pogodowych, które z niespotykaną mocą zaczynają nękać całą Amerykę, o czym dowiadujemy się w sumie tuż przed końcowymi napisami. A szkoda, bo zmiany klimatyczne w połączeniu z tajemniczą siłą tkwiącą głęboko pod ziemią, jeśli tylko rozsądnie je wykorzystać, z mety podniosłyby poziom adrenaliny u widza. Prawidłowy odbiór „Ostatniej zimy” utrudnia również wyjątkowo niechlujne tłumaczenie, gubiące po drodze co najmniej jedną trzecią zawartych w dialogach informacji, nagminnie przeinaczające intencje rozmówców (oraz scenarzysty) i co i rusz denerwujące drobnymi potknięciami (np. 1968 staje się rokiem 1969, a korporacja K.I.K. przekształca się w K.I.C., bo nikt nie sprawdził, jak jest bezpośrednio w filmie, tylko tłumaczył jak leci angielską ścieżkę dialogową; ta zaś – jak widać – wolna od błędów nie była). Rozbawić też może przełożenie Chenoo, imienia jednej z istot algonkińskiego systemu wierzeń, na kuriozalnie wyglądające „szinu”. Najbardziej niezwykłe w tym wszystkim jest jednak to, że po upływie wspomnianej pół godziny opowiadana historia niepostrzeżenie zaczyna wciągać. Punktem zwrotnym jest odtworzenie nagrania z kamery zmarłego chłopaka oraz śmierć następnej osoby, ewidentnie daleka od naturalności. Dopiero wówczas z całą mocą daje się odczuć atmosfera osaczenia i beznadziejności, krok po kroku podsycana kolejnymi złowieszczymi zdarzeniami. Tylko pozazdrościć reżyserowi talentu, który pozwolił wydźwignąć koślawo rozpoczętą fabułę, posiadającą w dodatku wiele faktograficznych luk, na poziom rozrywki przyspieszającej bicie serca i utrzymującej w niepewności co do losów bohaterów. Bo zaiste, trudno tutaj zgadnąć kto, i czy w ogóle, dożyje do napisów. W efekcie obraz, początkowo niezbyt ciekawy i interesujący, finiszuje w stylu godnym najczarniejszych filmów katastroficznych. Trzeba tylko wykazać się odrobiną cierpliwości, otwartym umysłem i nie nastawiać się na jatkę. Nie należy też zbytnio sugerować się opisem z okładki, bowiem znaczna jego część dotyczy wydarzeń z końcowej części fabuły. Przy zachowaniu tych warunków „Ostatnia zima” będzie w stanie zapewnić więcej, niż minimum rozrywki.
Tytuł: Ostatnia zima Tytuł oryginalny: The Last Winter Rok produkcji: 2006 Kraj produkcji: Islandia, USA Data premiery DVD: Czas projekcji: 101 min. Gatunek: horror Ekstrakt: 60% |