E: W obecnym globalnie skomunikowanym świecie dostęp do informacji i rozrywki jest – o ile stać cię na stałe łącze – bardzo łatwy. Rynek światowej literatury, filmów, gier stoi przed nami otworem. Co jednak z aspektami kultury pozasieciowej? Czy sądzisz, że tradycyjny teatr, koncerty na żywo, to wszystko, czego (na razie?) nie da się przekazać światłowodem, jest zagrożone? A może wręcz przeciwnie – to, czego nie da się skopiować i przekazać, zyskuje w rzeczywistości natychmiastowego dostępu na wartości? JD: Taka była jedna z moich tez na Kongresie Kultury: że kultura masowa dąży do modelu bezpłatnej dostępności, natomiast w naturalny sposób pozostaną komercyjnymi przejawy kultury wysokiej, elitarnej, właśnie dlatego, że nieumasawialne w swej elitarności: istnieje tylko jeden oryginał obrazu czy rzeźby, aktor w teatrze (w realu) może na raz wystąpić tylko przed ograniczoną, stosunkowo niewielką liczbą widzów, na ekskluzywną kolację z noblistą dostanie zaproszenia tylko kilka osób itd. Masowa kultura bezpłatna nadal może być komercyjna, ale na inny sposób. Na przykład taki: jesteś fanem danej kapeli – zatem istnieje większe prawdopodobieństwo, że wejdziesz do imperium finansowo-brandowego („królestwa” w języku „Linii oporu”), którego twarzą (uosobieniem) jest ta kapela. A ile biznes płaci tym nośnikom „sentymentu do marki”, to ciebie zupełnie nie dotyczy. W „Linii…” przyjąłem optymistyczne założenie, że królestwa stanowią odbicie głębszego podziału duchowego ludzkości: nie biznes tworzy marki, ale marki (miejsca na marki w duszach ludzi) tworzą biznes. Ikony kultury masowej wspinają się i są strącane ze złotych tronów – lecz żeby się w ogóle do nich zbliżyć, muszą pokazać swą moc, i to właśnie czynią w sferze bezpłatnego popu, udowadniając „królowanie nad duszami”. Pytanie: czy może się im to udać, gdy od początku myślą o „sprzedaniu się”, czy też kreacja przynajmniej na pewnych etapach musi być bezinteresowna? E: Oczywistym jest, że najlepiej, gdy wszystko współgra, zwykle jednak jakiś element skończonego utworu przeważa w ocenie „dobre/złe”. Co najbardziej cenisz w cudzej prozie – pomysł, oryginalność wizji, umiejętność przekazania idei, rozmach? JD: Dawniej łatwiej przychodziło mi odpowiedzieć (i odpowiadałem: że oryginalność). Obecnie nastawienie mam raczej takie: nie lubię tematyki, konwencji, cechy X, ale dlatego właśnie czekam na takie X, które mnie zachwyci. Przeważają więc jakości biorące mnie z zaskoczenia: nie dlatego zrobił na mnie tak duże wrażenie McCarthy, że pisał jak ci, których lubiłem czytać wcześniej. Niemniej dostrzegam u siebie niepokojący proces obumierania, usychania pewnych wrażliwości. Widzę to na konkretnych lekturach. Przeczytałem niedawno nowego Kołodziejczaka: fajne pomysły, fajny świat (zaraźliwy, z potencjałem rozwoju i pogłębienia), a ja nie mogę weń do końca wejść, bo co chwila kłuje mnie w oczy konwencja, RPG dla nastolatków, hasłowo mówiąc – nie kupuję więc bohaterów, ich zachowań, myśli. Czy Kołodziejczak teraz pisze inaczej niż przed laty? Czy raczej ja utraciłem tamtą zdolność „czytania jak dziecko”? Boję się, że to drugie. E: Jak odnosisz się do wzmagającej się fali kontroli (państwowej i podmiotów prywatnych) nad zawartością sieci? Co sądzisz o motywach takich działań, ewentualnych skutkach i czy akceptujesz to jako nieuchronne, czy może uważasz koncepcję prywatności za nadal ważną? JD: Nie przemyślałem tej sprawy wystarczająco, mam tylko intuicję. Że mianowicie bardziej prawdopodobnym jest, iż stopniowo, małymi krokami i przez wymianę pokoleniową zaakceptujemy prawie całkowity zanik sfery prywatności. To, co opisuję w „Linii oporu” jako duszę prywatną, będzie się kurczyć w stosunku do duszy publicznej, aż pozostaną takie ziarna, ciemne szczeliny, w których ukryje się niewiele poza najgłębszymi instynktami, odruchami stanowiącymi tajemnice dla nas samych. I to raczej nie totalitarne zapędy państw czy korporacji odpowiadają za ten proces, ale lenistwo, wygodnictwo ludzi, a także – paradoksalnie – rozmaite pochodne procesów atomizacji społecznej. Kiedy każdy jest dla ciebie takim samym potencjalnym, tymczasowym „znajomym”, sposób zawierania tych znajomości – zadzierzgania wiązań chemicznych między atomami społeczeństwa – definiuje cię w stu procentach. Pojawia się więc tendencja, by maksymalnie się otworzyć na te wiązania, uplastycznić do nich, a także by myśleć o sobie w całości przez ich pryzmat. Wyjęty z tej sieci nie istniejesz, tak samo jak cząstka wyjęta z przestrzeni Einstenowskiej nie posiada masy. Ludzi, którzy potrafią równie „mocno” istnieć także w absolutnej samotności, jest mało i coraz mniej. (Polecam „Samotność” Storra). Ale mogą tu wyjść na powierzchnię inne zjawiska i zależności, których nie wyczuwam na razie. Zdaję relację z rozumowania, nie upieram się przy wnioskach. E: Co z rzeczy które znamy z fragmentów (ze Stronic Dukaja) jest definitywnie zarzucone, a co ma jakiekolwiek szanse na realizację? JD: Takie teksty jak „Baśń”, „Afryka”? Nie mam w tej chwili żadnych planów z nimi związanych. E: A co z zapowiadanym kiedyś „Chrześcijaninem kwantowym”? JD: To taka nazwa kodowa na zbiór moich tekstów niebeletrystycznych. Wydawnictwo Literackie wpisało go do planów, ale nigdy nie mieliśmy nawet konkretnego roku ustalonego. W tej chwili myślę, że złożyłbym go pół na pół z recenzji nieistniejących książek – korzystając także z tych z Księgarni Alternatywnej sprzed lat – i z alterbiografii pisarzy, jak ta Philipa Dicka, którą zrobiłem dla „Ubika”. (Więc także „Kto napisał Stanisława Lema?” mogłoby tu wejść). E: Czy coś drgnęło w sprawie ekranizacji „Ruchu Generała"? JD: Zwiększyło się rozeznanie Tomka Bagińskiego w realiach filmowych: coraz wyraźniej widzi, ile etapów pośrednich musi przejść, zanim będzie mógł się porwać na taką megaprodukcję. (Także pod względem wiarygodności finansowej dla producentów). Zakładając, że przeszedłszy je, nadal będzie mu się chciało za nią brać. E: Kierunki rozwoju SF według Dukaja: - „Ślepowidzenie”, czyli „klasyczna” hard SF spod znaku Egana i wczesnego Dukaja;
- „Lód”, czyli SF idąca w stronę literatury wysokiej, eksplorująca nowe konwencje lub nauki „miękkie";
- a może raczej „Peanatema”, czyli przetwarzanie osiągnięć nowoczesnej SF na formy bardziej klasyczne, nowy „złoty wiek"?
Problem w tym, że mam coraz większe wątpliwości, czy w ogóle jeszcze istnieje coś takiego jak „literatura SF”. Pisze się książki SF, są autorzy, ale czy nie jest ich zbyt mało w stosunku do ogólnie rozumianej fantastyki i literatury w całości? Chodzi mi o to, że „literatura SF”, ażeby ją w ten sposób ujmować, to musi być więcej niż lista kilku akurat wydanych książek mieszczących się w definicji konwencji; muszą zachodzić tu wewnętrzne procesy, wpływy, ewolucje, zmiany ponadautorskie itd. A istnieje graniczna wielkość zbioru, poniżej której nie da się już tych procesów z sensem opisywać. I zastanawiam się, czy aby SF nie zbliża się do tej granicy. Na pewno spadła poniżej niej SF polska, jeśli wyodrębnimy ją z SF światowej. Z tego punktu widzenia owe przejawy pozatowarzyskiego „życia literackiego” są warunkiem koniecznym istnienia „literatury”. Inaczej będzie to równie żałosne, co np. próby dyskusji o „polskiej literaturze antykorporacyjnej” na podstawie wszystkich trzech należących do niej powieści. Proporcja do innych literatur ma zaś o tyle znaczenie, że nieporównanie łatwiej wskazać wpływy wywierane na autorów i książki SF przez trendy spoza SF, np. wpływ pocouplandowej literatury obyczajowej na postcyberpunk czy wpływ sag fantasy na przygodową SF. Zatem SF staje się raczej – odpowiednio – chwytem stylistycznym w ramach mainstreamowej powieści współczesnej albo szablonem scenograficznym podzbioru literatury przygodowej dla mniej lub bardziej młodego czytelnika. Nie mówię, że to źle (o tym niżej), ale trochę inaczej należałoby wtedy pisać o tych książkach, z innej strony do nich podchodzić. Hardkorowa SF Wattsa czy Egana coraz bardziej wygląda na samotne wędrówki epigonów przebrzmiałego klasycyzmu. Jest też paru poetów, którzy nadal piszą heksametrem, ale raczej nikt nie wyróżnia ich jako żywej literatury. Choć przecież mają swoją niszę czytelniczną; sam się mieszczę w takiej niszy „fetyszystów SF”. Mielibyśmy więc tę grupkę klasycystów i, z drugiej strony, rosnącą liczbę autorów i książek, które wykorzystują te czy tamte cechy SF, tak samo jak wykorzystują elementy z innych konwencji literackich. Dlaczego ten proces jednak może dawać powody do optymizmu? (Bronię się desperacko przed goryczą zdradzonego kochanka). Bo pokazuje, jak przybywa autorów i czytelników, którzy „czują SF”, nie należąc wcale do tej subkultury. To trzeci czy czwarty etap rewolucji, o której Stephenson pisał kilkanaście lat temu: w gospodarce XXI wieku nerdyzm i pochodne stają się cechami windującymi na szczyty kariery. Ale nie oznacza to (jak wtedy mógł sobie ktoś wyobrażać), że kultura mainstreamowa stanie się kulturą hard SF. Natomiast prawie wszyscy już możemy się śmiać z życia bohaterów np. „Teorii wielkiego podrywu” i ROZUMIEMY, dlaczego się śmiejemy. Powyższe oczywiście nie dotyczy fantastyki w szerokim sensie, tzn. tych wszystkich młodzieżowych przygodówek pod estetyką fantasy, horroru, SF, tych romansów wampirycznych, sag eskapistycznych, thrillerów z magofinami SF itp. |