E: Swoją drogą interpretatorzy „Wrońca” doszukują się w nim aluzji co do polskich wyborów dalszej drogi po 1981 r. aż do dziś (choćby powołując się na imię głównego bohatera). Co sądzisz o takich interpretacjach? JD: Prawie wszystkie utwory specjalnie komponuję tak, żeby dać im dużą „moc generowania sensów”, wciągnąć czytelnika w grę, zostawić pole dla jego wyobraźni. Toteż oczywiście bronię się potem przed podaniem „słusznego wyjaśnienia”, „odczytania oficjalnego”. Najczęściej próbuje się ze mnie wyciągnąć egzegezę zakończenia „Innych pieśni”. „Wroniec” stawiał dodatkowe wyzwania: należało go napisać zarazem w konwencji zrodzonej dla dzieci i fascynująco dla dorosłych; zarazem jako absurd-abstrakcję à la Lewis Carroll i „prześnioną” opowieść o prawdziwych zdarzeniach historycznych; zarazem niealergicznie dla tych, którzy wyznają taką interpretację najnowszej historii Polski, i dla tych, co wyznają inną. Jedno mogę rzec otwarcie: imię bohatera nie miało stanowić żadnej aluzji do Michnika. Podobne pytania często stanowią słabo zawoalowane „testy prawomyślności”. Czy może nam się książka podobać, skoro nie mamy pewności, że została napisana w jedynie słusznym nastawieniu ideologicznym? Ten plemienny przymus, żeby każdego pisarza zaszufladkować jako „naszego” albo „ich” (pisarz prawicowy, pisarz lewicowy, tertium non datur) coraz silniej mnie irytuje. Tym bardziej że w najszczerszej nawet autoanalizie nie potrafiłbym się tak samemu opowiedzieć. Nie wykonuję tu uniku – po prostu czuję się, jakby kazano mi wcisnąć się w zbroję wykonaną dla obcego gatunku, nie humanoidów nawet. Co to w ogóle znaczy, że „ktoś ma poglądy X”? Wpisano mu je w geny? Odziedziczył je wraz z majątkiem? Wtrenowano mu je jak psu? Czy też raczej nabył je w efekcie takiej, nie innej drogi życiowej, doświadczając, czego doświadczył, spotykając ludzi, jakich spotykał, przepracowując te dane na osobistych werkach umysłu – które w efekcie także ulegają modyfikacji – a zatem kolejne przepracowanie daje znowu trochę inny wynik – i znowu inny – i znowu…? Przy czym jednym z pierwszych nabytków w tym procesie jest jasna świadomość, że inni mieli odmienne drogi życiowe, odmienne doświadczenia, inaczej zawieszone wagi intelektu, zatem ich dociekania pokazują różne „oczywistości”. Część sprzeczności da się tu usunąć na drodze analizy logicznej i weryfikacji faktów empirycznych (pewne modele ekonomiczne działają, pewne – nie; dane założenia ideowe wykluczają takie a takie modele społeczne), lecz dalece nie każdą. Ujęcie tego wszystkiego w formule „posiadania poglądów X” – ba, w jeszcze mocniejszym zakamienieniu: „bycia X” – prowadzi do totalnego zafałszowania jednej z podstawowych kategorii postrzegania rzeczywistości i uczestniczenia w życiu społecznym. To nie kamień, to rzeka. Nie chciałbym odstraszać ludzi ciężką metafizyką, niemniej w tej chwili najlepiej mi opisuje te ewolucje system procesualno-relacyjny Whiteheada, który wygrzebałem do „Linii oporu”. (Próbowałem znaleźć model chrześcijaństwa kompatybilny z nieukierunkowaną płynnością postczłowieka, a modele Chardinowe i pochodne celują zawsze w swój punkt Omega). Chyba zresztą to widać w moich tekstach – kiedy się je ułoży w czasie i odfiltruje z założeń fantastycznych, podejrzewam, że wyłonią się takie ciągi tematyczne: jak z przemyślenia problemu A wynika kwestia B, z której wynika C, itd. Na przykład w „Królu Bólu” takim motywem stanowiącym odpowiedź na jałowe zapętlenie transhumanizmu (człowiek robi człowieka, aż po koniec czasu) jest wejście w chaos, oddanie kontroli. Zdryfowałem. To miało być wyjaśnienie, dlaczego bardzo trudno mi dawać proste i krótkie odpowiedzi na pytania polityczno-światopoglądowe. :-) E: Zakładając, że następny wywiad z tobą będziemy robili za 10 lat, jak sądzisz, w jakim świecie będziemy wówczas żyli? Czy takie pytanie w realiach błyskawicznie zmieniającej się rzeczywistości w ogóle ma jakiś sens? Z drugiej strony – jeśli nie ciebie o to pytać, to kogo? JD: Dajcie spokój, nie mam żadnego wyjątkowego wglądu w przyszłość. Od lat zresztą bronię się przed takim definiowaniem SF. SF modeluje, a nie przewiduje. Ponadto dziesięć lat to nie jest dystans futurologiczny. Czy z punktu widzenia roku 2000 rok 2010 to „przyszłość” w sensie SF? Co się tak naprawdę zmieniło? Klimat geopolityczny (po WTC), nastawienie w ekonomii (po krachu subprime’ów amerykańskiego rynku nieruchomości) i trendy kulturowe (moda, sieci społecznościowe). W sferze ulubionej przez SF czystej technologii trudno wskazać jakąś rewolucyjną nowość; upowszechniły się jedynie wynalazki dawniejsze: telefon komórkowy i Internet – one robią największą różnicę w obrazie świata. I na chłopski rozum mniej więcej takiego stopnia zmian spodziewałbym się do 2020, może odjąwszy tragedię na skalę WTC (statystycznie nie zdarzają się tak często). Czyli żadnej futurystyki. W ekonomii zwracałbym uwagę na przesunięcia w koszyku walutowym globalnego zadłużenia, w technologiach – na dalsze rozbicie funkcji „komputera” (docelowo wszystko będzie komputerem i nic nie będzie komputerem), praktyczne aplikacje augmented reality (OVR, z początku poprzez tablety itp.) i zielone przemysły (auta na prąd itp.), w kulturze – na kosmetyczną inżynierię genetyczną (na razie drobiazgi) i erotyzację kolejnych dziedzin życia. Ale jeśli miałbym budować poza cudzysłowem SF spójny model, to nie na podobnych bezpiecznych obserwacjach cząstkowych, lecz na jakimś fundamentalnym założeniu o niższym prawdopodobieństwie ziszczenia, lecz znacznie większym potencjale organizacji, usensownienia obrazu świata – jak wywrotowe prognozy demograficzne, długotrwały głęboki kryzys gospodarczy Zachodu czy eksplozja ideologii radykalnego indywidualizmu („każdy człowiek jednoosobowym państwem”). Ale to są właśnie projekcje na półwiecze, wiek, nie na dziesięć lat. E: W takim razie powrócimy do tematu w następnym wywiadzie za kolejne dziesięć lat. Dziękujemy pięknie za rozmowę. |