powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (CIII)
styczeń-luty 2011

Strzała Kusziela
Jacqueline Carey
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Psst! – Pod innym kramem dostrzegłam drobną, smagłą buzię. Chłopiec, mniej więcej w moim wieku, pokazywał w uśmiechu lśniące białe zęby i przywoływał mnie brudną ręką.
Czołgałam się jak szalona po zasłanej owocami ziemi; szew puścił na plecach mojej sukienki, gdy z determinacją wyrwałam się komuś, kto chciał mnie zatrzymać. Moj młodociany zbawca, nie tracąc czasu, popchnął mnie przed sobą i razem pędziliśmy na czworakach pod ustawionymi w rzędach straganami. Czułam szum krwi w uszach, w żyłach, a kiedy wydostaliśmy się z rynku i co sił w nogach rzuciliśmy do ucieczki, serce omal nie wyskoczyło mi z piersi.
Ścigało nas kilku młodszych mężczyzn, ale robili to bez większego przekonania i zrezygnowali z pogoni, gdy zniknęliśmy w labiryncie uliczek. Mimo to nie oszczędzaliśmy nóg i zatrzymaliśmy się dopiero wtedy, gdy mój wybawiciel uznał, że nic nam nie grozi. Przywarł w wejściu do ściany jakiegoś domu i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
– Jesteśmy bezpieczni – zakomunikował z satysfakcją. – Są zbyt leniwi, żeby gonić dalej niż dwa kwartały, chyba że zwędzi się coś grubszego, na przykład szynkę. – Odwrócił się, żeby mi się przyjrzeć, i świsnął przez zęby. – Masz plamkę w oku, jak krew. O to chodziło tej starej?
Po trzech latach życia wśród omdlewająco bladych mieszkańców Domu Cereusa wyglądał w moich oczach zdecydowanie egzotycznie. Skórę miał brązową jak Bodistańczyk, oczy czarne i wesołe, włosy opadające do ramion wijące się w kruczoczarnych kędziorach.
– Tak – odparłam i, ponieważ uznałam, że jest piękny, zapytałam: – Z którego Domu pochodzisz?
Przykucnął na piętach.
– Mieszkam na Rue Coupole, niedaleko świątyni.
Próg był brudny, ale nie bardziej niż moja sukienka. Zebrałam ją wokół kolan i usiadłam.
– Moja matka pochodziła z Domu Jaśminu. Masz ich karnację, wiesz?
Dotknął ręką wstążki w moich włosach.
– Ładna. Dostaniesz za nią parę miedziaków na targu. – Wytrzeszczył oczy. – Należysz do Dworu Nocy!
– Tak – przyznałam, lecz po chwili zmieniłam zdanie. – Nie. Mam plamkę w oku. Chcą mnie sprzedać.
– Aha. – Zastanawiał się przez chwilę. – Ja jestem Cyganem – oznajmił z dumą. – Przynajmniej po matce. Wróży na placu, z wyjątkiem dni targowych, i dorabia praniem. Mam na imię Hiacynt.
– A ja Fedra.
– Gdzie mieszkasz?
Wskazałam w stronę wzgórza, a w każdym razie tam, gdzie według mnie leżało; w labiryncie ulic straciłam orientację.
– Aha. – Głośno zaczerpnął tchu i klasnął językiem o zęby. Pachniał, nie nieprzyjemnie, niemytym chłopakiem. – Chcesz, żebym cię odprowadził do domu? Znam wszystkie ulice.
W tej chwili oboje usłyszeliśmy tętent kopyt, szybki i zdecydowany, wyróżniający się na tle ogólnego hałasu miasta. Hiacynt zerwał się do ucieczki, ale jeźdźcy już podjeżdżali. Byli to dwaj strażnicy duejny, w granatowych liberiach z wyhaftowanym złotą nicią delikatnym kwiatem cereusa.
Zostałam złapana.
– Tam – powiedział jeden z irytacją, wskazując na mnie. Twarz miał przystojną, rysy regularne; członkowie straży Cereusa byli wybierani ze względu na prezencję i siłę. – Rozzłościłaś duejnę i zrobiłaś zamieszanie na targu, dziewczyno. – Jedną ręką chwycił karczek sukienki i poderwał mnie w powietrze. Zwisałam bezradnie w jego ręce. – Na dziś wystarczy.
Z tymi słowy posadził mnie przed sobą na łęku, po czym zawrócił konia, zerkając na swojego towarzysza i ruchem głowy wskazując w stronę domu. Hiacynt wyskoczył na ulicę i przemknął tuż przed końskimi kopytami. Drugi strażnik zaklął i zamachnął się pejczem.
– Z drogi, cygańskie nasienie!
Hiacynt zrobił unik z wprawą, jakiej nabywa się w wyniku długiej praktyki, i pobiegł za końmi.
– Fedro! – wołał. – Wróć, musimy się zobaczyć! Pamiętaj, Rue Coupole!
Wyciągnęłam szyję, żeby wyjrzeć zza odzianego na niebiesko torsu strażnika; chciałam zobaczyć chłopca, bo było mi smutno, że się rozstajemy. Przez parę minut był moim przyjacielem, a przecież jeszcze nigdy nie miałam przyjaciela.
Po powrocie do Domu Cereusa popadłam w niełaskę. Odebrano mi przywilej podawania do stołu w czasie wieczornego podejmowania gości i bez kolacji zamknięto w pokoju, choć Ellyn, która miała miękkie serce, podrzuciła mi w serwetce kilka herbatników.
Rankiem przyszła po mnie adeptka Suria, wysoka i jasnowłosa. To ona wzięła mnie za rękę pierwszego dnia pobytu w Domu Cereusa i wiedziałam, że trochę mnie lubi. Zabrała mnie do łaźni i rozplotła mi włosy, a potem siedziała cierpliwie i patrzyła, jak pluskam się w głębokim marmurowym basenie.
– Surio – zagadnęłam, poddając się jej inspekcji – kim jest Anafiel Delaunay i dlaczego może chcieć mnie kupić?
– Masz we włosach zapach pospolitej garkuchni. – Odwróciła mnie delikatnie i wylała na czubek mojej głowy mydło o słodkim, ale nieokreślonym zapachu. – Messire Delaunay jest znany na królewskim dworze. – Jej smukłe palce, cudownie kojące, spieniły mydło. – Poza tym jest poetą. To wszystko, co wiem.
– Jaką poezję uprawia? – Posłuszna jej gestowi, zanurzyłam się i potrząsnęłam głową pod wodą, żeby pozbyć się mydła. Jej ręce z wprawą zebrały moje włosy, gdy wstałam, i delikatnie wycisnęły z nich wodę.
– Taką, która przyprawiłaby o rumieniec adepta z Domu Dzikiej Róży.
Uśmiecham się teraz, wspominając moje oburzenie, a Delaunay roześmiał się głośno, kiedy mu o tym powiedziałam.
– Pisze sprośne wiersze? Chcesz powiedzieć, że wystroją mnie jak karnawałową gęś, żeby sprzedać jakiemuś upapranemu nasieniem wierszoklecie, który jedną rękę trzyma w kałamarzu, a drugą w rozporku?
– Sza. – Suria owinęła mnie ręcznikiem i wytarła do sucha. – Gdzie się nauczyłaś takiego języka? Nie, naprawdę, podobno jest wielkim poetą… przynajmniej był. Obraził jednak jakiegoś wielmożę, może nawet członka rodziny królewskiej, i teraz już nie pisze, a jego wiersze zostały zakazane. Dobił z kimś targu, Fedro, ale nie znam tej historii. Chodzą słuchy, że kiedyś był kochankiem jakiejś ważnej persony. Wciąż jest znany na dworze i nie brakuje takich, którzy się go boją. Będziesz grzeczna?
– Tak. – Zerknęłam nad jej ramieniem. Suknia miała dość głębokie wycięcie na plecach, mogłam więc zobaczyć jej markę, pędy bladozielonych winorośli i granatowych kwiatów splecione na kręgosłupie, wykłute na skórze igłami markarza. Wzór był prawie ukończony. Jeszcze parę prezentów od klientów, a będzie mogła go skończyć. Gdy ostatni kwiat zamknie zwieńczenie na karku, Suria będzie miała swoją markę. Jej dług wobec Naamy oraz duejny zostanie spłacony; jeśli zechce, będzie mogła opuścić Dom Cereusa albo pozostać pod jego dachem i oddawać Domowi dziesiątą część swoich zarobków. Miała dziewiętnaście lat, była więc w wieku mojej matki.
– Suria, kto to jest Cygan?
– Jeden z podróżnych, Cyganów. – Przeciągając grzebieniem przez moje mokre włosy, skrzywiła się z niesmakiem, ale tak, by nie powstały brzydkie zmarszczki. – Co masz z nimi wspólnego?
– Nic. – Umilkłam, poddając się jej troskliwym zabiegom. Uznałam, że skoro strażnicy duejny nie wspomnieli o mojej nowej znajomości, to ja też zachowam ją w sekrecie, bo tajemnice są często jedynym atutem dziecka w świecie dorosłych.
We właściwym czasie zostałam przygotowana na spotkanie z Delaunayem. Oczywiście byłam za mała na makijaż, ale lekko przypudrowano mi policzki i wpleciono wstążki w lśniące, świeżo umyte włosy. Przyszedł po mnie sam Jareth Moran, zastępca duejny. Nieco przestraszona, trzymałam go za rękę i dreptałam obok niego. Uśmiechnął się do mnie parę razy.
Spotkanie odbyło się nie na wewnętrznym dziedzińcu, ale w prywatnym saloniku duejny, urządzonym z dyskretnym przepychem i służącym wypoczynkowi oraz prowadzeniu rozmów nie przeznaczonych dla postronnych uszu.
Między dwoma krzesłami leżała poduszka. Jareth puścił moją rękę, gdy weszliśmy, i stanął za plecami duejny. Zerknęłam na dwie siedzące osoby i zajęłam miejsce, klękając abeyante przed nimi. Duejnę znałam, oczywiście; co do Anafiela Delaunaya, dostrzegłam tylko wysoki wzrost, szczupłe ciało i rdzawe odcienie, zanim zastygłam z pochyloną głową.
Przez długą chwilę panowała cisza. Siedziałam na piętach, splótłszy ręce i każdą cząsteczką swojej istoty pragnąc unieść głowę, a jednocześnie nie śmiąc tego uczynić.
– Ładne dziecko – usłyszałam w końcu znudzony głos, głęboki, modulowany tenor, ale bez intonacji, z jaką mówią wyłącznie arystokraci. Teraz to wiem, bo Delaunay nauczył mnie zwracać uwagę na takie rzeczy. Wtedy pomyślałam tylko, że mnie nie lubi. – Opisany przez ciebie incydent jest ciekawy, nie dostrzegam w nim jednak niczego, co mogłoby mnie zaintrygować. Od dwóch lat mam ucznia, Miriam, i nie potrzebuję drugiego.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

76
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.