Wszyscy jesteśmy chyba zgodni, że muzycznie, minione dwanaście miesięcy nie rzuciło nikogo na kolana. Mimo tego, wcale nie było aż tak nudno – wielu uznanych twórców umocniło jeszcze swoje pozycje; z kolei kliku zboczyło trochę z odpowiednich, wcześniej obranych ścieżek. Co ważne, na rynku pojawiło się także sporo ciekawych, debiutujących formacji, które w przyszłości mogą decydować o charakterze światowych, muzycznych scen. Nie obyło się również bez zaskakujących metamorfoz i kolaboracji… Podsumowanie Michała Perzyny:  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
10. P.O.E. „Złodzieje zapalniczek” Równie dobrze mógłbym zacząć to zestawienie od wspomnienia dobrej, baśniowej płyty Jónsiego, zatytułowanej „Go”, ale ostatecznie zwyciężyły w moim odczuciu rodzime brzmienia, które wyszły głównie spod ręki Emade. Brat Fisza razem z Ostrym nagrali naprawdę wartościowy krążek, zawierający w sobie niemal wszystko, co najlepsze na polskim podwórku – świetne, oldschoolowe podkłady oraz niezły rap w wykonaniu Adama. Drugi krążek w dorobku Projektu Ostry Emade to pozycja zdecydowanie warta uwagi i to nie tylko ze strony hiphopowych maniaków.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
9. Kings Of Leon „Come Around Sundown” Piąty, studyjny album Kings Of Leon promował mocny i przebojowy singiel „Radioactive”, potwierdzający, że czwórka Amerykanów ciągle potrafi nagrać energetyczny, pobudzający kawałek. Co ważne, jest w stanie też nagrać dobrą i zróżnicowaną płytę, bo na „Come Around Sundown” niezłych tracków jest znacznie więcej – wymieńmy choćby: „The Face”, „Pyro”, „Beach Side” albo „Birthday”. Całym krążkiem bracia Followillowie odżegnują się jednak nieco od poprzedniego „Only by the Night” i tym razem stawiają na bardziej wysublimowane, dość popowe nawet dźwięki („Back Down South” albo „Mi Amigo”). Co prawda, na „Come Around Sundown” znajdziemy parę mocnych uderzeń i zrywów, ale też kawałki znacznie bardziej kameralne i stonowane – sami twórcy podkreślali, że właśnie tego typu muzykę chcą tworzyć niezależnie od oczekiwań sporej rzeszy fanów, która pojawiła się przy okazji poprzedniego krążka. Dla mnie „Come Around Sundown” to przykład dobrej gitarowej płyty bez przesadnego udziwniania i eksperymentowania, ale za to z duża przyjemnością płynącą ze słuchania.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
8. The Drums „The Drums” W recenzji debiutu Nowojorczyków z grupy The Drums pisałem, że „za oceanem narodziła się nowa gwiazda”. Dzisiaj ówczesne twierdzenie muszę trochę zweryfikować. Bynajmniej nie chodzi o jakość, zawartych na „The Drums” lekkich, gitarowych brzmień, a o popularność zespołu, która przynajmniej w naszym kraju nie pojawiła się wraz z premierą tej dobrej płyty. Dlatego u nas na miano gwiazdy przyjdzie chłopakom z The Drums trochę poczekać, ale już teraz muzycznie są do tego tytułu przygotowani.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
7. Goldfrapp „Head First” „Head First” autorstwa Alison Goldfrapp i Willa Gregory’ego to płyta niewątpliwie inna niż jej poprzedniczki. Stanowi zwrot w stronę melodyjnej muzyki lat 80., którą Brytyjczycy serwują słuchaczom w dość energetycznej i bardzo przystępnej formie – prym wiodą raczej żwawe, lekkie rytmy, połączone z charakterystycznym brzmieniem starych syntezatorów oraz niepowtarzalnym (tutaj ciepłym) śpiewem Alison. Wielu krytyków, chyba słusznie, zauważyło na albumie ślady wpływów takich artystów jak ABBA czy Olivia Newton-John. A i nie da się ukryć, że całość oscyluje w klimacie starego, tanecznego synth popu i wszyscy lubujący się w tego typu dźwiękach, powinni być pod wrażeniem ostatniego projektu duetu Goldfrapp. Trzeba jednak przyznać, że próżno na tym wydawnictwie szukać przesadnie przebojowych, porywających kawałków – mimo tego, wyróżnić można zwłaszcza: „Believer”, „Alive” albo „Shiny And Warm”. Natomiast razem dziewięć utworów daje naprawdę dobrą i wciągającą próbkę klimatu ubiegłych dekad. Inną sprawą pozostają wygórowane oczekiwania wiernych fanów, którzy wielokrotnie podkreślali rozczarowanie towarzyszące „Head First” – dla mnie jednak ten krążek okazał się dużym, pozytywnym zaskoczeniem, a jego stylistyka po dziś dzień pozwala na niewymagający żadnego wysiłku odpoczynek. Odpoczynek przy naprawdę solidnej, odrobinę romantycznej i oldschoolowej muzyce. 6. Hans Zimmer „Inception OST” Hans Zimmer w światku muzyki filmowej to już najwyższa półka. Potwierdził to także przy komponowaniu soundtracku do zeszłorocznej „Incepcji” w reżyserii Christophera Nolana. Z tym ostatnim współpracował zresztą bardzo owocnie już przy „Batman: Początek” i „Mrocznym rycerzu”. Tym razem stworzył jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych roku, nadając, przecież wcale nie byle jakiej, „Incepcji” jeszcze bardziej niepowtarzalnego klimatu. Dlaczego „Inception OST” jest tak dobry? Po pierwsze, idealnie podkreśla charakter filmu i pasuje doskonale do kolejnych scen, odgrywających się w dziele Nolana – przy tym bardzo dobrze buduje narastające napięcie. Po drugie, w oderwaniu od obrazu spisuje się tak samo dobrze – potrafi wprowadzić w wyjątkowy nastrój, ale nie narzuca słuchaczowi/widzowi zbytniej patetyczności – znać rękę prawdziwego mistrza. Jego dwanaście tracków to mieszanka orkiestrowych aranżacji z brzmieniami syntezatorów, ale pojawiają się także gitary i wyraźna perkusja (vide „Mombasa”). Zwieńczeniem zarówno filmu, jak i płyty jest kapitalne „Time”, którego można słuchać wielokrotnie zarówno w izolacji od filmu, jak i samego soundtracku. Nie oznacza to jednak, że Zimmer nie stworzył dzieła spójnego. Wręcz przeciwnie – wszystko stanowi równie intrygującą, mroczną opowieść, jak sama „Incepcja”. Bez wątpienia, omawiany krążek może sprawić mnóstwo przyjemności nie tylko fanatykom muzyki filmowej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
5. Monika Brodka „Granda” Ostatni projekt Moniki Brodki to nowe, muzyczne oblicze wokalistki znanej z programu „Idol”, a także mocny impuls, który powinien pobudzić polską, popową scenę, na której w ostatnim czasie niewiele ciekawego się działo. Pomimo tego, ze na krążku znajdziemy wiele naleciałości (folkowych i innych), to ciągle jest to pop pełną gębą. Ale czy to w ogóle istotne jak zaszufladkujemy czy określimy taką płytę? Najważniejsze, że daje dużo świetnej i świeżej rozrywki.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
4. Kyte „Dead Waves” Zespół Kyte to jedno z większych odkryć minionego roku (przynajmniej w odniesieniu do szerokiej publiczności). Bo mimo już dość długiej obecności na rynku muzycznym samej formacji, „Dead Waves” stanowi jej właściwy debiut, który najpewniej poszerzył znacznie grono miłośników gitarowych brzmień z pogranicza popu i elektroniki, a także przestrzennych aranżacji w stylu Boards Of Canada. Kto nie zna Brytyjczyków, powinien sprawdzić przynajmniej kawałek „Like She Said”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
3. Röyksopp „Senior” Ostatnie wydawnictwo duetu: Svein Berge i Torbjørn Brundtland spotkało się ze zróżnicowanym odbiorem. Pojawiły się nawet głosy o wtórności krążka i przeminięciu już epoki na takie – stonowane, elektroniczne – brzmienia; a także o stworzeniu albumu z jakichś wcześniejszych, produkcyjnych odpadków. Jest to jednak świetne uzupełnienie, a jednocześnie skontrastowanie wcześniejszego „Juniora”, który mimo odmienności był równie dobry. A charakter zawartych na „Seniorze” dźwięków nigdy się nie zestarzeje – przynajmniej dla mnie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
2. Bonobo „Black Sands” Związany z Ninja Tune angielski producent i muzyk – Simon Green od dawna uwodzi fanów chilloutowych, kołyszących dźwięków swoją twórczością. Co najważniejsze, mimo już kilku świetnych krążków na koncie (zwłaszcza poprzedni „Days To Come” z 2006 roku) ciągle potrafi nagrać płytę znakomitą i niepowtarzalną. Bo „Black Sands” to prawdziwy majstersztyk – wszystko ze sobą idealnie współgra, a Bonobo zabiera słuchacza we wspaniałą wycieczkę po delikatnych, downtempowych brzmieniach, na których nie stroni jednak od udziału żywych instrumentów (sam na nich gra) – wystarczy usłyszeć otwierające całość „Prelude”, wypełnione przez spokojne partie skrzypiec. Wśród dwunastu utworów dominuje raczej delikatnie bujająca elektronika, z wyraźnie zarysowanym basem – tworząca filmowo-baśniowy klimat, a lepszego do relaksu nie można sobie chyba wymarzyć. Trzeba jeszcze wspomnieć o wokalnym wsparciu, jakie Simon otrzymuje ze strony Andrei Triany, która zaśpiewała ciepłym głosem na trzech kompozycjach: „Eyesdown”, „The Keeper” oraz „Stay The Same”. Wszystkie trzy to prawdziwe perełki. Zresztą inaczej nie można też określić całego albumu, za który należą się Simonowi wielkie brawa. Dla miłośników przyjemnego downtempo i lounge pozycja obowiązkowa. I oby kolejna płyta Bonobo była równie dobra.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
1. Seabear „We Built A Fire” Dla Islandczyków z formacji Seabear rok 2010 był bardzo pracowity – nagrali znakomitą, drugą w dorobku płytę – „We Built A Fire”, która ukazała się w Polsce 8 listopada, a także odbyli spore tournee po Europie. W tym trzy razy odwiedzili nasz kraj (Poznań, Wrocław, Warszawa) i dzięki klimatycznym występom na żywo na pewno zyskali wielu nowych fanów. W moim odczuciu ostatni krążek septetu z Rejkjaviku to jedna z najlepszych płyt roku w ogóle, a wśród brzmień indiepopowych i indiefolkowych zdecydowany numer jeden. |