23 lutego szwajcarska grupa The Young Gods wystąpiła we wrocławskim klubie Firlej. Po raz czwarty w ciągu ostatnich pięciu lat. Jak brzmi legenda okołoindustrialnych eksperymentów z dodatkowym muzykiem w składzie? Głośniej! Ale niekiedy ciszej.  | ‹The Young Gods (k) 23.02.2011›
|
Podstawowym pytaniem przychodzącym do głowy przed koncertem z aktualnej trasy Szwajcarów było: jak gitarzysta wpłynie na brzmienie formacji? Owszem, i wcześniej zdarzało się sięgać po sześć strun wokaliście Franzowi Treichlerowi, ale grupa była triem, w którym główne role odgrywały śpiew, perkusja i klawisze (a w szczególności sampler). Tymczasem po akustycznej wycieczce w bok – płycie „Knock on Wood” oraz związanych z nią występach – w zespole pozostał wspomagający go wówczas Vincent Hänni i The Young Gods przeobrazili się w kwartet. Jednak o rewolucji trudno mówić. Nowy nabytek najlepiej słychać było w utworach z ostatniego albumu, na którym figurował już jako regularny członek szwajcarskiej ekipy; w starszych kawałkach niekiedy w ogóle nie dawał o sobie znać, jak w bisowym klasyku „Skinflowers”. Często też, na przykład na samym początku koncertu, wspierał klawiszowca Ala Cometa, obsługując wraz z nim elektronikę – nawet w momentach, gdy gitarą zajmował się Treichler, traktując publiczność ostrą, rockową solówką. Bywało też tak – i tu dopatrzeć się można nowości – że rzeczony instrument trzymali w dłoniach i wokalista, i Hänni: pierwszy w wersji akustycznej, drugi elektrycznej. Young Gods na dwie gitary? Czemu nie! Główna konsekwencja poszerzenia składu – choć może to tylko wrażenie wywołane świadomością obecności nowego muzyka – jest prosta: Szwajcarzy brzmią potężniej, gęściej, głośniej. Oczywiście w starych utworach, bo świeże – a zeszłoroczny album „Everybody Knows” promowany był podczas koncertu intensywnie – są jak na ów zespół bardzo spokojne. O tyle szkoda, że to płyta, która dobrze sprawdza się w domowym zaciszu, ale na żywo nie wytrzymuje konkurencji starszych numerów: kluczem do świetności scenicznej odsłony Młodych Bogów były zawsze dwa atrybuty: transowość i żywiołowość, o tę drugą zaś w nowych kawałkach trudno. Tym samym podczas występu energii przybywało i ubywało, nie utrzymywała się na stałym poziomie. To jednak bardziej kwestia doboru utworów niż wykonania – kiedy idzie o to ostatnie, nic się u Szwajcarów nie zmieniło. Treichler nadal skacze i tańczy na scenie, często podnosząc dłoń w charakterystycznym ruchu i przypominając hipnotyzującego audytorium szamana; mówi niewiele – ogranicza się do dziękowania (polskie „dziękuję, na zdrowie”) i przedstawiania kolegów. Jego melodyjny śpiew słabiej niż na krążkach przebija się przez stos dźwięków, a na ten składają się przede wszystkim pulsujący rytm i elektroniczno-samplerowy hałas, często przybierający „kwaśną” postać, hołdującą psychodelii sprzed kilku dekad, lub nabierający bardziej ambientowego kolorytu. Tak czy owak – widać, że na koncertach są Godsi w swoim żywiole; nie odklepują, nawet jeśli grają krótko. Bo podstawowy set, choć starczyło w nim miejsca dla takich hitów jak „Everythere” i „I’m the Drug”, trwał niespełna godzinę. Szczęśliwie, owacyjnie przyjęci Szwajcarzy na bis wychodzili dwukrotnie i dodatkowy zestaw utworów zajął im niewiele mniej niż właściwy koncert. A tam m.in. „Kissing the Sun” i „Skinflowers”, wprowadzające zgromadzonych w euforię. Szkoda tylko, że zabrakło „Gasoline Man”, ale przecież o słabe numery w repertuarze grupy niełatwo.
Od: 23 lutego 2011 Do: 23 lutego 2011 |