Położyłem palec na ustach. Usłyszeliśmy kolejne urywane słowa oraz szept ocierającego się o siebie materiału. Zęby błysnęły mi w dziwacznym uśmiechu. – Wasza mama ma koszmar. Stary, dobry koszmar bez żerującego na emocjach potwora. Zaczekajcie tu chwilę. Wszedłem do sypialni. Delikatnie poszturchałem śniącą narkotycznym snem. Pani Agnieszka kaszlnęła, by zasnąć na drugim boku. Tym razem bez krzyków i jęków. Wróciłem do dzieci. – Chodźmy na dół – powiedziałem. – Mam wrażenie, że burza już przeszła. Zeszliśmy do salonu, któremu nie zdążyłem przyjrzeć się wcześniej. Stare, podniszczone meble pasowały do żółtawej, wyblakłej farby. Jednak dostrzegłem coś, czego nie sposób spotkać w większości domów. Stary, drewniany ganek – zupełnie jak na amerykańskich filmach. Otworzyłem łuszczące się drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Powietrze okazało się niezwykle rześkie i chłodne. Usiadłem na drewnianym krześle, kładąc sayę, japońską pochwę miecza, na kolanach. Zapaliłem papierosa. Dym uniósł się z żarzącej się końcówki Marlboro. Przede mną zachodziła ziemska gwiazda. „Bo po burzy zawsze wychodzi słońce.” Lecz burza tak naprawdę nie dobiegła końca. Bitwa, wygrałem kolejną bitwę. Ale wciąż przegrywamy wojnę. Wyciągnąłem piersiówkę z rumem. Nagle skrzypnęły drzwi. Pojawił się Dawid. Na stoliku obok postawił duży kubek oraz dzbanek z pływającym w środku gęstym różowym napojem. Poczułem przyjemny, owocowy zapach. Sorbet truskawkowy. – Matka was rozpieszcza – rzuciłem z uśmiechem. Zerknąłem na błyszczącą piersiówkę. Ech… Innym razem! Schowałem opakowany blachą alkohol do kurtki. Ile minęło lat, odkąd uwolniłem od koszmarów kogoś o dobrym sercu, a nie jakiegoś pieprzonego gwałciciela lub mordercę? – Pójdę do Alicji – powiedział Dawid nalewając mi napoju. – Siedzi na kanapie. Spojrzałem w błyszczące od euforii oczy chłopca. – Jasne – odparłem i skinąłem głową. Chciałem powiedzieć mu kilka słów otuchy, ale nie potrafiłem ich znaleźć. Dawid zniknął za firanką. Rozsiadłem się wygodnie, na ile było to możliwe. Patrzyłem na tonące za horyzontem słońce. Sorbet smakował znakomicie. Mimo to w głębi serca czułem narastającą, lodowatą kulę niepokoju. Potwór stanowił jedynie rozdział rozkazu. Kod trzy. Banalna, tandetna nazwa. Przeklęty eufemizm. Całe życie modliłem się, aby nigdy nie musiało mnie to spotkać. Zakląłem wściekle w myślach. Trudno wyobrazić sobie cenę za duszę każdego z żołnierzy w tej parszywej wojnie. Ale z pewnością dla diabła nie mogła być warta mniej niż odlana ze złota. Dzieciaki rozmawiały ze sobą podnieconymi głosami. Cieszyła mnie, a jednocześnie przerażała metamorfoza, jaką przeżyła maleńka Alicja. W świecie zamkniętej na własny strach dziewczynki po raz pierwszy od dłuższego czasu pojawiły się promienie prostej, dziecięcej radości. Chociaż moje niespodziewane wejście speszyło ją, wciąż śmiała się cicho, zakrywając usta. Obym się mylił, ale wydawało mi się, że płakała wcześniej ze szczęścia. Wykonałem nieokreślony gest dłonią i z nieszczerym uśmiechem udałem się na górę. Sam. Otworzyłem mroczny pokój. Uderzył mnie zapach niesamowitej słodyczy, smród spalonego knota oraz aromat egzotycznych, nieznanych naszemu światu ziół. Odrażająca twarz samotwora zastygła niby z kamienia. Kopniakiem przekonałem się, że był tak samo twardy. Podszedłem do torby. Schowałem wakizashi, po czym wyjąłem kolejną strzykawkę. Założyłem świeżą, cienką jak włos igłę. Po krótkich poszukiwaniach odnalazłem ampułkę z mętnym, fioletowym płynem. Ściągnąłem niewielką ilość środka. Z kieszeni wyjąłem dwa cukierki. Przez papierek wbiłem stalowy czub w nadzienie. Kolejno zatrułem czekoladki. „Kurwa, kurwa, kurwa…!” Wściekły odrzuciłem strzykawkę. Cukierki wylądowały jednak w kieszeni. Uklęknąłem nad ciałem potwora i gwałtownym gestem wyrwałem z zastygłego gardła świecę Leukotii. Poczułem moc. Emocje zamknięte w runach wyciętych w wosku. Nie potrafiłem, po raz kolejny nie potrafiłem się oprzeć. Wgryzłem się w świecę niczym w najsłodszy na świecie narkotyk. I tak też w istocie było. Po Bóg (diabeł) raczy wiedzieć ilu minutach udało mi się podnieść z podłogi. Zaćpany skradzionymi Alicji uczuciami zszedłem na dół. Tak jak wiele, wiele lat temu ktoś zszedł po mnie. Zaciskałem ręce na kierownicy. Jak śmiałem kiedykolwiek twierdzić, że wiedziałem, co czuli inni żołnierze po wykonaniu kodu trzy? Przeklinając siebie, świat, Zatuza, koszmary i Boga jechałem dziurawą drogą. Spojrzałem w tylne lusterko. Dzieciaki spały przytulone do matki, zmorzone mocnym, anestetycznym snem. I wtedy zobaczyłem ostre, czerwono-pomarańczowe światło. Ich dom, wraz z ciałem demona, ich życiem oraz ewentualnymi fizycznymi dowodami mojej obecności został rozdarty potęgą eksplozji. Pani Agnieszka przetarła ciężkie, opuchnięte powieki. Bolały ją wszystkie kości, jak przed burzą. Mimo to w jej głowie tańczyła lekka, jakby poalkoholowa euforia. Przez wielkie na całą ścianę okno wlewał się blask słońca. Na dworze ćwierkały ptaki. Kobieta zerwała się na nogi. Dywan, meble, okno… To nie był jej dom! – Gdzie dzieci?! Gdzie jestem? – piszczała przerażona. – Gdzie są moje dzieci?! Oszołomiona strachem i resztkami anestetyku miotała się po pokoju. Nagle potknęła się o łóżko. Upadła na podłogę przewracając nocny stolik. Biała, pękata lampa roztrzaskała się. Kiedy pani Agnieszka z sykiem cofnęła skaleczoną odłamkiem dłoń, ujrzała zapisaną prostym, odręcznym pismem kartkę. Podniosła ją do oczu, plamiąc śnieżnobiały papier krwią. Było tam napisane: „Straciłaś swoje stare życie. Nie zrozumiesz, ale stało się tak dla dobra wszystkich. Wyczekuj Army i Netala. Za wiele lat, jeśli zechcą, odwiedzą cię. Bo tak nazywają się od dziś twoje dzieci. Przykro nam, ale jedyne, co możemy zaoferować, to dwa miliony dolarów rekompensaty. Przelewu dokonaliśmy na Twoje konto.” I ani słowa więcej. Siedząca na ziemi kobieta wzięła kilka ciężkich, charczących oddechów. Potem w jej gardle wybuchł rozpaczliwy wrzask. W oddziale z szacunkiem powitano przerażonych Armę i Netala. Nie obyło się bez dziecięcych protestów, dzikiej szamotaniny, negowania obłędu rzeczywistości. Niestety, ich los został zmieniony na zawsze. To my, łowcy koszmarów, wykujemy im teraz nić życia. A wszystko to za sprawą brutalnej, lecz koniecznej tradycji. Ludzie, którzy ujrzeli w swoim życiu straszliwą, obcą potęgę, z którą walczymy każdego dnia, muszą zginąć, stracić pamięć, a najlepiej dla siebie – oszaleć. Ale istnieje jeszcze jedno, najrzadsze rozwiązanie. Dołączyć do nas. Zgodnie z Demonariuszem wygra jedynie święta drużyna trzystu trzydziestu i trzech. Stała liczba wymuszała na nas zastępowanie odchodzących do krainy bez snów nowymi agentami. Niszczyliśmy wtedy stare życie ofiar koszmarów, by dać im nowe. „Umarł agent, niech żyje agent!”, jak mówili złośliwi. Ale trudno się było z nimi nie zgodzić. Bo tylko imiona pozostawały takie same. Nie, nie miałem odwagi obejrzeć nagrania z hotelowej kamery. Opowiedział mi o tym operator będący moim przyjacielem. Wiem, że wkrótce po wybuchu histerii w pokoju pani Agnieszki pojawił się nasz specjalista, psycholog – incognito, oczywiście. Od tamtej pory w licznych krytycznych momentach jej życia ktoś od nas będzie jej pomagał. Ponieważ już do końca życia będzie przebywała pod naszą obserwacją. Straciła dzieci, dom. Wszystko. Wyceniliśmy straty na dwa miliony dolarów. Oczywiście, że mam wyrzuty sumienia. Kiedy nazwiecie nas parszywymi, pierdolonymi wampirami rujnującymi życie niewinnych ludzi, przytaknę. Możecie nas nienawidzić. Będziecie mieli rację, bo w znakomitej większości sami nienawidzimy siebie za to, kim jesteśmy. Lecz tylko my wiemy, przed jak wielkim niebezpieczeństwem was ratujemy. O ile nie przegramy. |