Po oscarowych lotach za film „Slumdog. Milioner z ulicy” Danny Boyle ponownie złapał Akademię Filmową na haczyk, z równie amerykańską w duchu historią o samotnym człowieku zmagającym się z przeciwnościami losu – tym razem jednak reprezentowanymi przez bezlitosne siły natury i biologii. Podobnie jak w przypadku „The Social Network” prawdziwe wydarzenia, które zainspirowały fabułę wydają się niepozorne. I podobnie udało się z nich wycisnąć zaskakująco dobre i dynamiczne rezultaty.  |  | ‹127 godzin›
|
Głównym bohaterem „127 godzin” jest Aron Ralston (James Franco), nieco przesadnie pewny siebie alpinista, szukający ekstremalnych przygód w górach Utah. Reżyser od początku nie dba o żaden efekt zaskoczenia, gdyż niemal każdy, kto słyszał o filmie wie, co też przydarzyło się Ralstonowi. Pokazując pośpieszne przygotowania bohatera do wyprawy kamera zatrzymuje się na chwilę przy kluczowych obiektach, które zostają w domu – przede wszystkim na szwajcarskim scyzoryku i kapiącym kranie, antycypującym nieunikniony i oczekiwany dramat. Przez następny kwadrans uwaga widzów zostaje nieco rozproszona przez bezpretensjonalną przygodę, kiedy Aron przemierza na rowerze pocztówkowe pustynne krajobrazy, spotyka dwie zagubione turystki grane przez Kate Marę i Amber Tamblyn, które zabiera na wycieczkę do podziemnego jeziora, a w końcu wyrusza samotnie w dalszą drogę. Ta początkowa sekwencja to brawurowo wykonana charakterystyka bohatera w działaniu, pokazująca jego umiejętności, odwagę, poczucie humoru, ale także lekkomyślność. Wypadek, który unieruchomił Ralstona na 127 godzin „pomiędzy skałą, a twardym miejscem” wydarza się ot tak, po prostu, zaskakująco i zwyczajnie – „oops!”. Obmyślając koncepcję formy filmu, Danny Boyle prawdopodobnie rozważył dwie skrajności skali. Z jednej strony taktylny, medytacyjny minimalizm, długie, nieruchome ujęcia, pełna powaga. Z drugiej ekstatyczna orgia wizualności, przepuszczona przez popkulturową wrażliwość współczesności. Znając poprzednie filmy reżysera nietrudno się domyślić, która opcja jest mu bliższa. Już w napisach początkowych mamy do czynienia z podzielonym na trzy części ekranem, jakby jednolita powierzchnia nie mogła pomieścić intensywności obrazów. Najbardziej interesujące w filmie jest to, jak Boyle’owi udało się ciekawie i trafnie ukazać doświadczenie współczesnego człowieka, w dużym stopniu przefiltrowane przez technologię będącą przedłużeniem jego ciała, niczym w wizjach MacLuhana czy Baudrillarda. Multiplikacja ekranów, częste zmiany perspektywy od makro zbliżenia do widoków z lotu ptaka, wymyślnie kadrowane obrazy z kamery cyfrowej, kamery aparatu, zdjęcia, cytaty z reklam i popkultury, chwytliwy soundtrack, przyspieszenia i zwolnienia, dynamiczny montaż – film co chwila zabiega o uwagę widza jakimś wizualnym trickiem. Można by to wszystko zbyć jednym z najbardziej niedorzecznych argumentów, czyli „przerostem formy nad treścią”, cokolwiek to znaczy. Jednak w tym przypadku jest to jak najbardziej uzasadnione i zgodne z percepcją głównego bohatera. Życie Arona jest w dużym stopniu uzależnione od technologii, chociaż w pewnym sensie jej niewystarczalność znacząco utrudnia mu przetrwanie. Kluczowym momentem w filmie jest scena, w której Ralston dokonuje przeglądu swojego ekwipunku, wyjmując po kolei cały sprzęt, który ze sobą zabrał: odtwarzacz i słuchawki, ładowarka, pojemnik z wodą, lina, aparat i kamera, latarka, zegarek, karty kredytowe, klucze i wreszcie tępe multinarzędzie, które okaże się jego ratunkiem i przekleństwem jednocześnie. Zegarek pomaga mu określić upływ czasu i racjonowanie zapasów, kamera pomaga mu zachować zdrowy rozsądek i stanowi „towarzysza” do rozmowy. Oczywiście Aron nie uratowałby się, gdyby nie praktyczne podejście i umiejętności, poczucie humoru w trudnej sytuacji i chęć przeżycia za wszelką cenę, jednak rola technologii jest tutaj szczególnie istotna i pozytywnie wyróżniająca „127 godzin” na tle innych survivali. Boyle korzysta także z różnych konwencji i zmian nastroju, żeby z jednej strony podtrzymać zainteresowanie, a z drugiej głębiej wniknąć w sytuację i perspektywę głównego bohatera. Oprócz wielości ujęć i formatów, po mistrzowsku wykonanych przez operatorów Anthony’ego Dod Mantle’a i Enrique Chediaka, reżyser wykorzystuje różne formuły gatunkowo-rodzajowe, jak talk-show, sitcom czy reklama. Kiedy Aron prowadzi ze sobą dialog za pośrednictwem kamery, jest to zrobione niczym w porannej telewizji, z nagranym śmiechem z offu. Kiedy przypomina sobie, że zostawił Gatorade w samochodzie, kamera wędruje całą drogę do bagażnika, a wyobraźnia bohatera eksploduje obrazami z reklam orzeźwiających napojów. Próbie wydostania się z potrzasku za pomocą liny towarzyszy montaż i motywująca muzyka rodem z filmu sportowego. Takie zabiegi formalne są jednakże przeciwstawiane bardziej ‘naturalistycznym’ scenom, podkreślającym cielesność i fizyczność doświadczenia Ralstona. W ten sposób reżyser uzyskuje całą gamę różnorodnych środków, za pomocą których pokazuje w dynamiczny sposób różne aspekty statycznej sytuacji. Filmowi Boyle’a można jednak wytknąć sporo elementów. Tak intensywny potok obrazów niekoniecznie musi zachwycać, potrafi także zmęczyć. Nie wszystkie wizje bohatera są równie interesujące i trafne, jak np. sceny z byłą dziewczyną Arona, odtwarzaną przez Clemence Poesy. Część z nich zbyt mocno zanurza się w kicz, w szczególności nostalgicznie prześwietlone wyobrażenia związane z rodziną. Trudno też przełknąć finałowy patos, z triumfalną muzyką i zdjęciami prawdziwego Ralstona. Mimo tych potknięć, „127 godzin” to ciągle bardzo dobre kino. Z pewnością zwycięsko wypada James Franco, podtrzymujący cały ciężar filmu na swoich barkach. Z dużą lekkością wykorzystuje swój naturalny urok, żeby zdobyć sympatię widowni, wiarygodnie prezentuje się jako wysportowany alpinista, a w momentach powagi daje z siebie wszystko. Dzięki niemu kulminacyjny moment filmu zyskuje potrzebną identyfikację, chociaż scena zostaje rozegrana bardziej przy pomocy dźwięku, niż obrazu. Z perspektywy czasu, światowy zachwyt nad „Slumdogiem” wydaje się mocno przesadzony i nieuzasadniony. Chociaż istnieją pewne podobieństwa, najnowszy film Boyle’a jest zdecydowanie dużo bardziej oryginalny i odważny, niż tamta nieco populistyczna fantazja. To także świetny przykład na to, że przede wszystkim liczy się „jak”, a nie „co”.
Tytuł: 127 godzin Tytuł oryginalny: 127 Hours Rok produkcji: 2010 Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania Data premiery: 18 lutego 2011 Czas projekcji: 94 min. Gatunek: dramat Ekstrakt: 70% |