A jednak od tego czasu podnosił się z martwych kilkakrotnie. Najbardziej spektakularny powrót odnotował na początku lat dziewięćdziesiątych wielkim megaoscarowym hitem Kevina Costnera, „Tańczącym z wilkami” (1990) i o dwa lata późniejszym „Bez przebaczenia”, westernowego specjalisty, Clinta Eastwooda. O ile puryści gatunkowi mieli pełne prawo, aby wybrzydzać na film Costnera za wywracanie mitu pioniera i relacji z „czerwonoskórymi” do góry nogami, o tyle już do filmu Eastwooda, który był westernem w jego klasycznym wydaniu, nie mogli mieć zastrzeżeń. Co więcej, dostrzegli w nim szansę na bardziej trwałe odrodzenie gatunku. Idąc za ciosem, George P. Cosmatos w 1993 nakręcił w doborowej obsadzie (Kilmer, Russell, Mitchum) „Tombstone” a Sam Raimi w 1995 „Szybkich i martwych”. Choć oba filmy wzbudziły pewne zainteresowanie, nie nawiązały do świetnej tradycji gatunku.  | ‹3:10 do Yumy›
|
Początek nowego wieku również nie był łaskawy dla westernu. Z czysto kronikarskiego obowiązku wypada odnotować klika tytułów, które próbowały odnaleźć się w westernowej konwencji, jednak bez znaczącego sukcesu. „Bezprawie” (2003) Costnera, „Zaginione” (2003) Rona Howarda czy „Krew za krew” (2006) Davida Von Anckena miały pewne zadatki, ale nie wykorzystały swojej szansy. Dopiero rok 2007 przyszedł fanom pojedynków w samo południe z odsieczą. W tym to roku James Mangold nakręcił remake znanego westernu, „15:10 do Yumy” Delmera Davesa. Twórca „Spaceru po linie” bardzo rozsądnie zaadaptował klasyczny film do wymogów współczesności. Przede wszystkim wzbogacił swoją wersję o akcję, co odwiecznemu konfliktowi dobra ze złem nadało znacznie większej dynamiki. Russell Crowe jako wyjęty spod prawa Ben Wade i Christian Bale w roli farmera z zasadami, Dana Evansa toczą zacięty pojedynek, w którym stawką jest dobro społeczne i sposób rozumienia prawa. Mangold udowodnił, że western może być gatunkiem interesującym, który i współczesnemu, bardziej wymagającemu widzowi, ma do zaoferowania kawał solidnego kina. Rodzi się jednak pytanie, na ile jest to rzeczywiście western, a na ile kino sensacyjne obleczone jedynie w sztafaż Dzikiego Zachodu.  | ‹Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda›
|
W tym samym roku powstał film, który w odróżnieniu od klasycznego obrazu Mangolda, podążył ścieżką wydeptaną przez Roberta Altmana i innych twórców antywesternu. „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” jest jednym z najlepszych filmów ostatnich lat, któremu, paradoksalnie, łatka westernu może trochę przeszkadzać. Film autorstwa Andrew Dominika jest bowiem westernem tylko w pewnym sensie, podobnie jak „Truposz” Jima Jarmuscha. Oczywiście, dzieje się na Dzikim Zachodzie, opowiada historię jednego z najbardziej legendarnych rewolwerowców, ale oprócz tego to film przekazujący wartości uniwersalne. W tym wypadku chodzi o mechanizm powstawania nieśmiertelnej legendy oraz o rolę symbolu w tworzeniu historii, a także o zazdrość, która potrafi zniszczyć ludzkie życie. Film Dominika obfituje we wszystkie cechy właściwe dla prawdziwego westernu, takie jak pojedynki czy napady na pociągi. Ale oprócz tego daje widzowi coś więcej – możliwość zobaczenia w realistycznej scenerii odmitologizowanych herosów Dzikiego Zachodu, usytuowanych dodatkowo w bardzo wiarygodnych psychologicznie relacjach.  | ‹Appaloosa›
|
Już rok później okazało się, że filmy Dominika i Mangolda to nie koniec westernowego comebacku. „Appaloosa” (w Polsce tylko na DVD) została w Stanach Zjednoczonych przychylnie przyjęta (nawet pojawił się pomysł sequela, ale Mortensen ostatecznie odmówił Harrisowi). Ed Harris w swoim filmie powraca do klasycznych wzorców, w których mężczyźni mówią mało, ale, kiedy już coś powiedzą, ma to swoje ciężkie i najczęściej prorocze znaczenie. Główny bohater, Virgil Cole (Ed Harris) gra tutaj typowego bad good guya, który przybywa, jak każdy szanujący się rewolwerowiec, znikąd, aby zaprowadzić porządek w tytułowym miasteczku nękanym przez złego Bragga (Jeremy Irons). Nie jest zbyt wylewny, ale ma głęboko wpojone poczucie sprawiedliwości, które każe mu bez wahania wyciągnąć rewolwer w obronie słabszych. Choć film Harrisa oparty jest na modelowym schemacie bohatera niosącego pomoc uciśnionym, jego konkluzja pozostaje gorzka. „Appaloosa” przez to, że skrojona idealnie według klasycznego wzorca, który nijak już nie przystaje do współczesnej rzeczywistości, obnaża archaiczność zawartej w nim wizji świata. Okazuje się (który to już raz), że nie ma w niej miejsca dla kobiety, która nie byłaby zdefiniowana przez stereotypy. French (Renée Zellweger) pozostaje dla Cole’a nieodgadnioną tajemnicą. Jak to możliwe, zastanawia się bohater, że ta kobieta ubiera się przyzwoicie, ma nienaganne maniery, nic nie wskazuje na to, żaby była dziwką, a puszcza się na lewo i prawo. W sukurs przyjacielowi przychodzi Hitch (Viggo Mortensen), według którego taka to już natura kobieca pcha ją w ramiona samca, który akurat w tym momencie wydaje jej się być dominującym w stadzie. Co więcej, wydarzenia w filmie potwierdzają trafność tej diagnozy. Okazuje się, że granicą emancypacji kobiet w klasycznym westernie może być co najwyżej postać pani Bovary. Choćby już to, nie wróży gatunkowi szczególnie pomyślnej przyszłości.  | |
Mimo swoich fabularnych uproszczeń i grubymi nićmi szytej psychologii, western stanowi najbardziej gatunkowo zwartą filmową realizację marzenia o nowym świecie, z jednej strony świecie jeszcze nie odkrytym, z drugiej (co niby sprzeczne, ale w fantazji wszystko jest dozwolone) bezpiecznie uporządkowanym i harmonijnym. Mit cudownej mitycznej krainy El Dorado żywy od czasów Kolumba idealnie realizuje się w konwencji westernu. Pośród bezkresnych stepów czeka na nas wielka przygoda zwieńczona szczęśliwym zakończeniem. Wrogowie, którzy tak naprawdę nie są wrogami na serio (Indianie we wczesnych westernach), zawsze są do pokonania, a po ciężkim dniu w chacie przy kominku czeka wierna żona z miską ciepłej strawy. Być może western skończył się (przynajmniej w klasycznej formie) dlatego, że nie jesteśmy już tak naiwnymi marzycielami. A może zdaliśmy sobie sprawę, oglądając któryś już raz kolejną realizację tego marzenia, że jakimś dziwnym trafem przeistoczyło się ono w zawstydzonego, ideologicznie kalekiego potworka? |