W zamyśleniu sączył wino, układając sobie coś w głowie. – Jesteś płanetnikiem? – zapytał Ioel. – No… Jakby to powiedzieć… Poniekąd tak. Tylko że ja przeszedłem przez tęczę wielokrotnie, nie tylko raz. I miałem magiczną moc jeszcze zanim to zrobiłem. Najprościej można mnie określić jako… Podróżnika. Tak mnie nazywano już bardzo, bardzo dawno temu. Już wtedy, gdy stary świat istniał. – Podniósł na chłopaka ciemne oczy. – A ja przeżyłem jego zagładę. Jesteśmy jednymi z nielicznych ocalałych. – „My”? – Zaraz, po kolei. No więc wyobraź sobie, że istniał kiedyś świat, nad którym czuwali bogowie stworzeni przez naszą Panią. Jednak nawet dana bogom wieczność ma swój kres, a oni przynależeli do tego świata – musieli zginąć razem z nim. Na jego zgliszczach wyrósł ten – młody i świeży. A bogowie wrócili tam, skąd przyszli: stopili się w jedno z Panią stworzycielką i nie istnieją już osobno. Wszystkim przeznaczono taki los – prócz ciebie. Pani cię wybrała, oferując ocalenie, życie i pracę w nowym świecie. Ale ty odmówiłeś. – Dlaczego? – zapytał mimo woli Ioel. – To też sobie przypomnisz – Podróżnik podał mu kielich z winem. – Zdaje się, że tej nocy widziałeś już różnych znajomych. – Był taki dziwny chłopiec… – przypomniał sobie Ioel. – Siedział na gałęzi. Miał takie dziwne oczy… – No tak – pokiwał głową mężczyzna. – Kiedyś przyczepił się do ciebie jak pijawka i w końcu się zaprzyjaźniliście. Głównie chciał z tobą plotkować o mnie. Nie zdziwiłbym się, gdybyś spotkał też Lonarie… – Wojowniczkę? – zapytał zaskoczony chłopak. – Chcesz usłyszeć historię o niej? – Podróżnik popatrzył na niego smutno. – To chyba najlepiej pomoże ci zrozumieć… Piękny jest bóg Gwiazda, Yala o promiennym obliczu. On jest przywódcą gwiazd, on dba, by nie zbaczały z torów swych wędrówek. Mieszka w zamku skrzącym się od gwiezdnego pyłu. I otacza go idealna cisza. Przytłaczająca cisza. Lonarie była bardzo zmęczona. Miała złe przeczucia – obawiała się, że nie uda jej się dotrzeć na szczyt góry. Pomału kończył się jej prowiant, a o zwierzynę do upolowania było trudno. Miała za sobą daleką drogę i czuła, że opuszczają ją siły. Pomimo to szła wciąż przed siebie, zacisnąwszy zęby. To była misja, jaką jej wyznaczono. Jedna z prób. Musi sobie poradzić. Kazano jej dotrzeć do pustelnika żyjącego właśnie w tych górach. Przed nią w oddali majaczył szczyt, na którym mieszkał starzec. Znowu nadchodził zmierzch. O tej porze Lonarie niezmiennie ogarniało jeszcze większe przygnębienie. Coraz częściej pozwalała sobie myśleć, że może jej się nie udać. Zatrzymała się na nocleg. Ułożyła się do snu, ale nie nadchodził. Było mroźno. Lonarie chuchnęła w zziębnięte dłonie i westchnęła do czystego, rozgwieżdżonego nieba. Miło byłoby myśleć, że jest tam ktoś, kto mógłby dodać jej otuchy… Bardzo tego teraz potrzebowała. To była trudna wyprawa dla Lonarie. Nic dziwnego. Dziewczynka miała przecież tylko dziesięć lat. Śmiertelnicy nie potrafili patrzeć w twarz Yali, ich wzrok nie mógł znieść jego światłości. A nawet gdyby, i tak by go nie widywali. Bogu Gwieździe zakazano opuszczać siedzibę. Inni bogowie, którzy mieli swobodę w podróżowaniu, niezwykle rzadko go odwiedzali. Yala żył cicho, w zapomnieniu. Dlatego lubił patrzeć w dół, na śmiertelników. Obserwując ich, czuł się trochę mniej samotny. Oni sami nieczęsto się do niego zwracali; Yala miał niewiele świątyń czy kapliczek. Najwięcej na wybrzeżach, gdzie czcili go marynarze. Ale nawet tam nie mógł żadną miarą równać się z Panem i Panią z Mórz pod względem popularności. Czasami odwiedzał go Zrebiy, bóg Ślepego Losu, mający postać chłopca. Jednak jego wizyty nie były aż tak częste, by rozproszyć samotność. Ale teraz Yala nie mylił się – ktoś go wzywał. Bóg zwrócił tchnącą szlachetnym pięknem twarz w stronę zachodnich Świętych Stoków, skąd dochodziło wołanie. Lonarie przetarła oczy. Nie zauważyłam, jak zasnęłam, pomyślała. Przyśniło mi się, że na niebie nagle coś błysnęło, a przede mną ukazał się mężczyzna w srebrnej masce na twarzy. Przetarcie oczu w niczym nie pomogło. Nie pomogło też uszczypnięcie się w wierzch dłoni. Wciąż widziała przed sobą wysokiego mężczyznę o włosach jakby utkanych ze srebrzystego światła i z maską na twarzy. Podszedł do niej. – Kim jesteś? – zapytała. – Jak to, nie wiesz? – Miał łagodny głos. Pokręciła niepewnie głową. – Gdyby to nie było niemożliwe, powiedziałabym, że… że jesteś stamtąd – wskazała niebo. Zamarła na chwilę w bezruchu, patrząc w górę. Brakowało tam jej ulubionej gwiazdy, tej, która świeciła najjaśniej i często mrugała. – Tak, jestem stamtąd – odparł. – Zdaje się, że sama mnie wezwałaś. – Ja? Ja tylko… Ale czy w takim razie… jesteś gwiazdą? – Tak. Mam na imię Yala. Chciałem zaoferować ci moje towarzystwo. Wiem, że nie jest miło być samemu. – No, nie jest miło… – Dziewczynka uśmiechnęła się, przysunęła się bliżej niego. – Ja jestem Lonarie. A dlaczego masz maskę? – Mógłbym cię oślepić, gdybym spojrzał na ciebie bez niej. Moja twarz jest zbyt jasna… – Szkoda… – Lonarie, ty jesteś Dec, prawda? Pokiwała głową. Dec, czyli należąca do ludu wojowników. Wśród nich zarówno chłopcy, jak dziewczynki od wczesnych lat przygotowywani byli do walki. Wychowywano ich bardzo surowo. Misja Lonarie nie była niczym dziwnym. Jeśli nie potrafili przetrwać – ginęli, gdyż tylko najlepsi zasługiwali na miano Deców. Nakazywano im bezwzględne posłuszeństwo i uczono, że mają hamować swe uczucia, by nigdy nie przeszkodziły im w pełnieniu obowiązków. – Co robisz tutaj sama, w tych górach? – To jedna z moich prób – Lonarie sposępniała. – Ale nie wiem, czy dam radę. – Na pewno ci się uda – Yala chciał pocieszająco poklepać ją po ramieniu, ale jego widmowa ręka przeszła na wylot przez jej ciało. – No tak, zapomniałem… – zmartwił się. – Przecież tak naprawdę mnie tu nie ma – wyjaśnił zaskoczonej Dec. – Jak to cię tu nie ma? – Moje ciało pozostało na swym posterunku. Nie wolno mi opuścić mojej siedziby. Lonarie, choć była bardzo młoda, bardzo poruszył smutek w jego głosie, w sposobie, w jaki potrząsnął głową. Jasne włosy rozsypały mu się po ramionach. – Tobie też kazali być samemu. – Tak. – Cieszę się, że do mnie przyszedłeś. Wiesz, bardzo bym chciała przynieść ten list od pustelnika, mama byłaby ze mnie taka dumna… Yala przezornie nie pytał o ojca. Wśród Deców nikomu nie przychodziło do głowy, by ustalać ojcostwo, które często było więcej niż niepewne. Nie uznawali czegoś takiego jak małżeństwo. – …i Hasele i Glorre przestałyby się ze mnie naśmiewać – ciągnęła Lonarie, popadając w rozmarzenie. – To twoje koleżanki, tak? – Uhm… Złośliwe jędze. Ale… m-może miały trochę racji. B-bo jak sobie nie poradzę… Yala widział, że dziewczynka powstrzymuje łzy. Za nic na świecie nie chciałaby, żeby ktoś to zauważył. W końcu była Dec. Nauczono ją, że nie ma prawa płakać. – Jak wyruszałam, to mówiły mi, że one wolałyby umrzeć, niż wrócić z pustymi rękami. Wtedy się z nimi zgodziłam, ale teraz… Yala jeszcze bardziej pożałował, że nie może przytulić tego dziecka, by je pocieszyć i trochę ogrzać. Lonarie zaczynała już szczękać zębami. Był jednak przy niej w swej widmowej postaci i to najwyraźniej pomagało. Pozostał z nią, aż, zmęczona, zasnęła. |