Kiedy byłam bardzo mała, okładałam pięściami przypadkowe kobiety w autobusie i na ulicy, zdaniem mamy, dlatego że ojciec bił ją na moich oczach. Twierdziła, że jako trzylatka byłam świadkiem, jak łamie jej na plecach dużą ramę od obrazu, ale nic takiego nie pamiętałam. Pamiętam za to, jak ojciec dla zabawy zapalał i gasił światło, szydząc z jej choroby psychicznej. Matka, ojciec i ja spaliśmy na wielkim łożu, bo wciąż miałam złe sny i bałam się spać sama. Żeby zasnąć, ojciec zakładał na oczy skrawek materiału wycięty ze starego podkoszulka i uważałam, że wygląda jak bandyta, z kasztanową brodą i kasztanowymi, dość długimi włosami. Rano, jeśli budził się w dobrym humorze, opowiadał mi historie o psotnej małpce, złej żabie i cierpliwym białym słoniu, rodem z portorykańskiej Caroline, gdzie dorastał. Czasem opowiadał też o swoim dzieciństwie. Wspinał się na drzewa kokosowe, oplatając całym ciałem szorstki pień i podciągając się na rękach, po kawałku. Uwielbiał opowiadać historie. Lubił przesadzać i gestykulować. Gotował i sprzątał, twierdząc, że matka nadaje się tylko do nastawiania prania i robienia zakupów w pobliskim sklepie; przywoziła je w czerwonym wózeczku, gdyż nie umiała prowadzić samochodu. Ale zawsze za dużo kupowała i wydawała, więc znowu robił awanturę. Był tak nadpobudliwym człowiekiem, że nigdy nie mogłam pojąć, jakim cudem wytrzymuje w pracy, która wymaga od niego całodziennego siedzenia. Pracował jako jubiler, specjalizujący się w projektowaniu i produkcji biżuterii. Poza tym zajmował się naprawami, a także wycinaniem i szlifowaniem kamieni szlachetnych. W latach osiemdziesiątych jubilerzy nie mieli ergonomicznych miejsc pracy i garbili się cały dzień. Wracał tak pobudzony, że zachowywał się jak pies spuszczony ze smyczy. Czasem tej nadwyżce energii towarzyszył dobry nastrój i tata otwierał heinekena, a następnie przystępował do robienia kolacji. Ze śpiewem wyjmował przyprawy z szuflad i szafek, podsuwając mi później coś do spróbowania, albo dostawałam garnek po gotowaniu ryżu, żeby wyskrobać z dna lekko przypalone, chrupiące ziarenka, które nazywał ryżowym popcornem. W przypływach wesołości często dotykał czubka mojego nosa – był to jego przejaw czułości, gdyż rzadko mnie całował. Mama siedziała w sypialni, słuchając Johna Lennona, ścieżki dźwiękowej do „West Side Story”, „Kropli słońca” albo Simona i Garfunkla. Przychodziła dopiero na kolację. Wiedziała, że jej widok niezawodnie zwarzyłby mu humor. Podobno kiedyś rozbierała się przy oknie, na co tata zaciągnął zasłony ze słowami: „Nie ma się czym chwalić, jesteś tłustą krową i nikt nie chce na ciebie patrzeć”. Ilekroć wracał w złym humorze, biegłam do sypialni do mamy i dawałam głośniej adapter, po czym robiłam z poduszek minifortecę i nakrywałyśmy się kołdrą. Pod tym prowizorycznym namiotem ssałam smoczek (jeszcze w wieku pięciu, sześciu lat), tuląc do twarzy żółtego pluszowego pieska, z uchem naderwanym od mojego ciągłego szarpania. Tata wrzeszczał, że szef go nie docenia albo że rynek źle stoi. Przynajmniej raz w roku szedł na przymusowy urlop, z powodu poświątecznego zastoju w branży. Po jakimś czasie jego tyrady nabierały rozpędu, przechodząc w napady furii, często trwające godzinami. Zachowywał się wówczas jak nawiedzony i bałyśmy się wchodzić mu w drogę. Krzyczał, że jesteśmy jego nieszczęściem i nigdy już nie będzie wolny, że Bóg nie może go wysłać do piekła, bo on już w nim jest, i zastanawiał się, czym zasłużył sobie na takie dwa ciężary: żonę wariatkę i córkę żmiję. Często żałowałam, że nie krzyczy po hiszpańsku, żebyśmy nie rozumiały z tego ani słowa. Kiedy skończyłam siedem lat, mieszkaliśmy jeszcze przy Trzydziestej Drugiej Ulicy i musiałam pokonywać parę przecznic, żeby dojść do basenu na Czterdziestej Piątej. Był mocno chlorowany, na powierzchni unosiły się martwe robaki i miał zaledwie jakiś metr dwadzieścia głębokości. Starsze dzieci nazywały go Szczajsenem. Przyznaję ze wstydem, że sama też przyczyniłam się do powstania tej nazwy, podpływając nonszalancko na błękitny skraj basenu i rozglądając się, czy nikt nie patrzy. Woda była przejrzystym bezmiarem błękitu, który pochłaniał moje ociekające ciało, gdy wpadałam w nią jak pocisk, z dłońmi zwiniętymi w pięści, stopami przyciśniętymi do siebie i nogami wygiętymi niczym długie płetwy. Zamykałam usta, wstrzymując powietrze; ja, syrenka, ja, złota rybka i delfin, ja w stanie nieważkości. Kiedy wystrzeliwałam na powierzchnię, wynurzając głowę, aby zaczerpnąć tchu, z radości aż kręciło mi się w głowie. Po chwili patrzyłam na matkę, która siedziała przepasana na ukos paskiem czarnej torebki, wiszącej w okolicach jej biustu. Czasem, kiedy nudziły mi się własne zabawy, stawałam na środku basenu i rozglądałam się wokół. Wówczas działo się tak, jakby wszyscy otaczający mnie ludzie – grupki dzieci, matki z niemowlętami, maluchy w plastikowych motylkach na rękach, chłopcy nurkujący tuż pod tablicą ZAKAZ NURKOWANIA – wyskakiwali znikąd. Dźwięki rozlegały się równie niespodziewanie: pisk i chlapanie wodą, gwizdki, ptaki i samochody zza zielonego ogrodzenia. W dniu, w którym poznałam Petera, zobaczyłam dwóch roześmianych chłopców, dokazujących z ojcem na drugim końcu basenu. Jeden z nich był bardzo ładny, mniejszy od drugiego, dziewięcio-, może dziesięcioletni i chudy, z przydługą brązową grzywką. Nie tylko ładny: on wręcz emanował szczęściem. Poruszał się zwinnie, a jego oczy i twarz wprost jaśniały blaskiem rzadko spotykanym u chłopca w tym wieku. Jego starszy brat też sprawiał wrażenie szczęśliwego, ale nie aż tak. Ojciec miał obcięte na okrągło płowosiwe włosy, z grzywką rodem z lat sześćdziesiątych, jak bitels. Pełne wargi, długi, spiczasty nos, który może raziłby u kogoś innego, ale nie u niego, i mocno zarysowany, wystający podbródek. Kiedy zwrócił spojrzenie w moją stronę, zobaczyłam, że jego oczy mają żywy, morski odcień. Uśmiechnął się, z twarzą pobrużdżoną zmarszczkami – na czole, przy oczach, dokoła ust. Wiedziałam, że musi mieć swoje lata, miał przecież zmarszczki, siwiejące włosy i obwisły kark, lecz tryskał taką radością i wigorem, że nie wydawał się stary. Nawet nie sprawiał wrażenia dorosłego w sposób, jaki odróżnia dorosłych od dzieci, które wyczuwają ten dystans, podobnie jak psy wiedzą, że nie są ludźmi. I choćby dorosły bawił się lalkami i skakał na skakance, rozdźwięk jest wyczuwalny na każdym kroku. Myślę, że gdyby postawić go w szeregu stu mężczyzn o podobnych rysach i budowie, podeszłabym prosto do niego i zapytała: „Czy możemy się razem bawić?”. Podpłynęłam bliżej i zadałam to pytanie. „Jasne”, odpowiedział i zaraz ochlapał mi twarz, wygłupiając się, jak gdybym była jego dzieckiem. W odpowiedzi ja ochlapałam chłopców, a oni mnie, bo nie mieli nic przeciwko temu, bym przyłączyła się do zabawy mimo dzielącej nas różnicy wieku i płci. W pewnej chwili ładny chłopiec delikatnie przytrzymał mi głowę pod wodą, a gdy się wynurzyłam, w uszach rozbrzmiewał mi tylko własny śmiech. Następnie ojciec chwycił mnie pod pachy i zakręcił młynka, chichocząc niczym wielki dzieciak. Gdy stanął w miejscu, świat zachybotał w posadach; zrobiło mi się biało przed oczami i zobaczyłam go jak przez mgłę. Później, kiedy ratownicy kazali wszystkim wyjść z basenu przed zamknięciem, mężczyzna, który miał na imię Peter, przedstawił nas miłej Latynosce o imieniu Inès, która brodziła w najpłytszym miejscu basenu. Żartował, że Inès musi trzymać się krawędzi, dodając, że boi się rzeczy, którymi nikt inny nie zawraca sobie głowy, jak karuzela czy rower. Inès była na swój sposób niebrzydka, miała senne oczy ze zmarszczkami od słońca, długie kręcone włosy, ciemne u nasady i od połowy zafarbowane na morelowy odcień, oraz łagodną, spłoszoną twarz przepiórki. Nosiła fioletowe sztuczne paznokcie; dwa gdzieś się zapodziały, a na pozostałych namalowano małe, czarne pacyfki. Peter przedstawił wszystkich: starszy chłopiec miał na imię Miguel i wyglądał na jakieś dwanaście, trzynaście lat, a młodszy Ricky był tylko parę lat starszy ode mnie. Pod koniec dnia imiona wyleciały mi z głowy, ale zapamiętałam pierwsze litery imion rodziców: P oraz I. Myślałam tylko o nich i obietnicy, że nas do siebie zaproszą. Ale minęło parę dni i nikt nie zadzwonił, więc o nich zapomniałam. Pewnie zapomniałabym na dobre, gdyby nie mgliste poczucie radości, jakie zostało mi po tamtym incydencie. Jechaliśmy należącym do taty chevy rocznik 79, kiedy mama powiedziała, że dzwonili, a właściwie dzwonił Peter. – Zaprosili nas do swojego domu. Czy to nie miłe? – Tata nie odpowiedział, więc mówiła dalej. – Peter i Inès. I chłopcy, Ricky i Miguel. Miguel i Ricky. Tacy mili chłopcy. I dobrze wychowani, nie jakieś łobuzy. Bardzo miła rodzina. – Do domu? A gdzie mieszkają? – Niedaleko. Mówił, że w Weehawken, na granicy z Union City. Chciałam ci tylko powiedzieć. Zapytać, co o tym myślisz. – O czym? – O wizycie u nich. W piątek, kiedy będziesz w pracy. – Wszystko mi jedno. – Wolałam ci powiedzieć. – Wszystko mi jedno. Nie są chyba żadnymi mordercami, co? – To bardzo miła rodzina. Mili ludzie. Fajna rodzina. – Wszystko jest dla ciebie miłe. Wszyscy są mili. I tacy fajni. – W takim razie postanowione – oznajmiła mama. – W piątek w południe.
Tytuł: Zabawa w miłość Tytuł oryginalny: Tiger, Tiger ISBN: 978-83-7648-650-5 Format: 312s. 140×205mm Cena: 36,– Data wydania: 24 marca 2011 |