powrót; do indeksunastwpna strona

nr 03 (CV)
kwiecień 2011

Sky is the limit
Charles Ferguson ‹Inside Job›
Charles Ferguson dokonał w kinie przewrotu. Opowiedział o kryzysie, który niedawno spadł na cały świat, pokazując mechanizmy masowego, szaleńczego generowania „brudnych” kredytów w Stanach Zjednoczonych. Skomponował swój film z wywiadów, telewizyjnych relacji, oficjalnych komunikatów Białego Domu, przesłuchań komisji senackich i wyników dziennikarskich śledztw. Ale wcale nie powstał z tego dokument. „Inside Job” jest filmem grozy.
ZawartoB;k ekstraktu: 80%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
„- Mam! Wchodzimy na bezczelnego w biały dzień, przystawiamy kasjerom rewolwery do brzuchów, zgarniamy pieniądze, Nuta filuje przy drzwiach…
– Kwinto! Kwinto, kto to jest?
– Nie zwracaj na nich uwagi”.
No niestety, nie da się. Rabunek „na bezczelnego” odbył się na naszych oczach. Masę ludzi orżnięto na naprawdę duże pieniądze, reszta też swoje przejdzie, gdy dostanie kryzysowym rykoszetem. I co? I nic. I dlatego „Inside Job” podnosi włosy na głowie.
Nie wszystko, co się dzieje w gospodarce, można wytłumaczyć człowiekowi pozbawionemu stosownego wykształcenia, wiedzy i biegłości w ekonomii. Fakt. Współczesne instrumenty finansowe są bardzo skomplikowane i złożone. Fakt. Dzięki tymże narzędziom nasza cywilizacja dostała szansę na bezprzykładny rozwój. Fakt. Długą drogę pokonaliśmy od pierwszych weksli wystawianych przez templariuszy w rozsianych po całej Europie komandoriach. Fakt.
Tyle że to wszystko to jedna wielka narośl, plątanina jak u Szpotańskiego: „Rurka od dawna snuł marzenia, aby w centralną sieć dojenia, gdzieś w plątaninie rur i rurek malutki zamontować kurek”. Pod mechanizmami stosowanymi przez banki, giełdy, agencje ratingowe i fundusze inwestycyjne niezmiennie leży parę prostych, jak w pysk strzelił, zasad, które mają to do siebie, że są nieubłagane. Nie dają się złamać, a co najwyżej na jakiś czas nagiąć. Ale z tym to jak z konarem: im mocniej nagięty, tym solidniej potrafi przylutować, gdy już się z uwięzi wyrwie. Nie może istnieć świat, w którym ludzie nie mający właściwie nic, stają się nagle właścicielami kosztownych nieruchomości. Na bardzo krótko da się go stworzyć, ale zawsze czyimś kosztem. Wcześniej czy później ktoś musi zapłacić i niczego nie da ukrywanie tego faktu w skomplikowanym gąszczu bankowych fatałaszków, przenoszenie „nad kreskę” i inne tego rodzaju sztuczki. Świat nie działa w ten sposób.
Reżyser nie odkrywa żadnej Ameryki w tym względzie. Z jego filmu przebijają się do widza prawdy boleśnie proste: nie ma niczego pewnego na tym padole, złodziej może mieć elegancki garnitur, głupol profesorski tytuł i stosowny sznyt, a im większa przewała, tym pewniejsze, że ujdzie na sucho. A jednak kompetencja i spokój, z jakimi reżyser podszedł do tematu, które dobrze widać w licznych, prowadzonych przezeń rozmowach, nadały filmowi impet tarana. Efektem jest plastyczna i klarowna demonstracja tego, jaka była premedytacja i determinacja wąskiej grupy „ekspertów” w dążeniu do – de facto – zawłaszczenia i wyjęcia spod sensownej kontroli kluczowych instytucji finansowych Stanów Zjednoczonych. Melanż głupoty i chciwości sprawił, że wytrącone z bezpiecznego toru banki i agencje ratingowe, w akompaniamencie głośnego propagandowego jazgotu prominentnych przedstawicieli nauk ekonomicznych, zmieniły się w fabrykę „brudnych” kredytów, zegarowej bomby, która już wkrótce miała zatrząsnąć posadami świata.
No i wtedy zaczyna się groza. Po pierwsze widać, że wszystko powyższe stało się, na dobrą sprawę, w świetle jupiterów. Wszystkie osoby odpowiedzialne za rozpędzenie tego destrukcyjnego walca są znane z imienia i nazwiska. Podpisywały się na oficjalnych dokumentach i wielokrotnie wypowiadały się publicznie. I nic. Właściwie nie wyciągnięto wobec nich żadnych konsekwencji. Nawet nie zadrapano lakieru pokrywającego burty ich luksusowych jachtów.
Ale to nie koniec, film nie przestaje walić widza w łeb, chociaż w niczym nie przypomina agitek Michaela Moore’a. Spod dość oczywistej prawdy, że kapitalizm może mieć mroczne oblicze, ferajna z Wall Street jest beznadziejnie i banalnie chciwa, a na najwyższe, bardzo wpływowe stanowiska trafiają ludzie do cna cyniczni, wyziera ponury obraz powszechnej nieodpowiedzialności. Ktoś te kredyty w końcu brał, ktoś bujał w obłokach, kogoś tu naprawdę solidnie potrzepało. Okazja czyni złodzieja. Złodzieje są znani, ale kto dawał im okazję? Ferguson nie jedzie jakoś ostro po „konsumenckim ludzie”, ale mądrej głowie dość dwie słowie między wierszami.
Najbardziej posępny jest jednak wieńczący dzieło obraz, z którego wyziera brak autentycznej alternatywy. Gorzka pigułka dla demokratycznego społeczeństwa. Amerykański wyborca przekonał się – a jeśli się nie przekonał, to końcówka filmu Fergusona nie pozostawi mu złudzeń – że w pewnych sprawach na szczytach władzy obowiązuje przygnębiająca symetria. Jego państwo zaczęło działać przeciw niemu. Instytucje, które miały go chronić, przestały to robić. Wszyscy są usprawiedliwieni. A człowiek, który doszedł do najwyższego urzędu na fali entuzjazmu dla ZMIANY, pozostawił lub wręcz przyklepał nominacje na kluczowe urzędy dla tych samych ludzi, którzy bezpośrednio lub pośrednio doprowadzili do kryzysu nie tylko potężne państwo, ale i część świata. Pozwolono im zachować wolność, kolosalne fortuny i wpływowe, prestiżowe stanowiska. „Yes, we can f… you any way we want!”.
Końcowe kadry filmu Ferguson poświęca na wyartykułowanie ustami Matta Damona bojowego zewu. Lud powinien się sprzeciwić, zaprotestować i dokonać jakiejś zmiany. Zważywszy na fakt, że reżyser tyle co skończył pokazywać, jak bardzo nieistotna jest w pewnych kwestiach wola wyborców, jak można ich okpić i olać, wyjątkowo marnie wyszło mu to zakończenie, bardzo dobrego skądinąd filmu. Dużo lepsze byłoby pozostanie przy pozycji zdystansowanej, przejście do samego końca z nastawieniem sire ira et studio. Wcześniej, w trakcie przeprowadzanych wywiadów, chociaż styka się wtedy nie raz z wyjątkową bezczelnością i arogancją rozmówców, jakoś mu się to udaje, mimo rozmaitych, buńczucznych „Give me your best shot!”.
Pozostaje mi polecić ludowi, żeby sobie ten film obejrzał, przekonał się, co go czeka, i pewnych złudzeń się pozbył. A tak, właśnie – czeka. Tu docieramy bowiem do meritum filmu, który pokazuje, co się stało i jak do pewnych rzeczy mogło dojść, ale opowiada o tym, co nadchodzi. To nieuniknione. Poczucie sprawowania absolutnej kontroli nad państwem jest narkotykiem. Horrendalne sumy do zgarnięcia to nieodparta pokusa. Chętnych nie zabraknie, skoro temu wszystkiemu towarzyszy kompletna bezkarność, a łupy są większe niż skarbiec Montezumy. Wydaje się zatem pewne, że dla możliwości wykonywania rabunkowych szwindli póki co nie ma górnego pułapu i można posunąć bezczelność jeszcze dalej, ku nowym horyzontom i większemu rozmachowi. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że mimo tak porażających w swej wymowie obrazów, jak „Inside Job”, za czas jakiś olbrzym z Lynchowskiego „Twin Peaks” przemówi do nas ponurym tonem: It is happening again….
„Gdzie był Gondor, gdy upadła Zachodnia Bruzda?! Gdzie był Gondor, gdy wróg podchodził nas i osaczał?! Gdzie był… Nie, mój panie Aragornie. Jesteśmy sami”.



Tytuł: Inside Job
Tytuł oryginalny: Inside Job
Reżyseria: Charles Ferguson
Zdjęcia: Kalyanee Mam
Scenariusz (film): Charles Ferguson
Muzyka: Alex Heffes
Rok produkcji: 2010
Kraj produkcji: USA
Dystrybutor (kino): UIP
Data premiery: 11 marca 2011
Czas projekcji: 108 min.
Gatunek: dokumentalny
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Allegro.pl
Ekstrakt: 80%
powrót; do indeksunastwpna strona

118
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.