„Widma minionych nocy”, choć czytać je można jako doskonale samodzielną powieść, wchodzą w skład tzw. „trylogii duchów” – i na tę informację warto zwrócić szczególną uwagę, bo tak naprawdę książka Jamesa P. Blaylocka to nie żaden horror ani nawet nie porządna groza, tylko dość staroświecka „ghost story”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po rozwodzie z żoną Peter Travers postanawia odetchnąć od cywilizacji i przeprowadzić się w kalifornijską głuszę do kanionu Trabuco, gdzie będzie mógł zażywać takich atrakcji jak oświetlanie domku wyłącznie gazem, słuchanie wyjącego za oknami wiatru oraz uważanie na krążące po okolicy pumy. Nie one jednak okażą się największym problemem mężczyzny, a miejscowe duchy, będące pozostałością tragedii sprzed lat. W dodatku była żona oraz syn Petera gdzieś tajemniczo znikają… Przyznać trzeba uczciwie, że otwarcie „Widma…” mają mocne. Intryguje zagadka Amandy oraz Davida, którzy przepadli, pozostawiając na wpół spakowane walizki (mieli jechać na Hawaje, lecz nigdy tam nie dotarli), ciekawość budzi dziwna kobieta w czarnej sukni, która raz po raz pojawia się w kanionie. Opowieść jednak szybko utyka w dłużyznach. Manifestacje sił nadprzyrodzonych są dość monotonne, a zarówno szczegóły wspomnianej tragedii sprzed lat, jak i motywy kierujące duchami nie mają w sobie ani grama oryginalności. Na tym etapie powieść ratują postacie oraz wątki obyczajowe. Blaylock tworzy bohaterów prostych, ale łatwych do polubienia czy też wręcz przeciwnie – do znienawidzenia, potrafi też przekonująco pokazać np. problemy niedogadującego się ze sobą małżeństwa. Nie jestem jednak pewna, czy w powieści będącej teoretycznie „horrorem z duchami” rzeczywiście najstraszniejszy powinien być psychopatyczny salesman, który nigdy nie odpuszcza potencjalnemu klientowi. Ów salesman to zresztą najlepsza postać w książce i – co ciekawe – w zasadzie jedyna negatywna. Wszyscy inni albo od początku są sympatyczni albo w miarę rozwoju akcji takimi się okazują. I tu wychodzi na jaw podstawowy problem – otóż wygląda na to, że James P. Blaylock za bardzo lubi swoich bohaterów, żeby zrobić im poważniejszą krzywdę. W „Widmach…” wszystko to, co mogłoby być przerażające czy choćby przygnębiające, zostaje mocno złagodzone. Szczegółowych przykładów nie podam, żeby nie zostać posądzoną o spojlerowanie, dość jednak powiedzieć, że bywają tu momenty, gdy czytelnik myśli sobie „jest rzeczywiście źle”, po czym autor ni stąd, ni zowąd obraca sytuację o sto osiemdziesiąt stopni. Zawodzi w moim przekonianiu też najważniejszy wątek, czyli cierpienie Petera. Jak na kogoś, kto właśnie stracił żonę (fakt, iż byłą) oraz dziecko, a przy tym doznaje osobliwych halucynacji i widuje duchy, mężczyzna zachowuje się zaskakująco spokojnie. Trudno się nieszczęściem bohatera jakoś szczególnie przejąć, podobnie jak trudno wystraszyć się tej opowieści. I nie brakuje mi bynajmniej tryskającej krwi czy fruwających flaków – pod tym względem wstrzemięźliwość autora uważam za zaletę – lecz czegoś, co pozwoliłoby poczuć w czasie lektury przyjemny dreszczyk grozy. Jako horror „Widma…” sprawdzają się więc średnio, za to jako „ghost story”… Tu już jest lepiej, bo powieść Blaylocka potrafi zauroczyć nastrojem. Opisy dzikiej przyrody kanionu i często wiejącego wiatru są niewątpliwie bardzo malownicze, jest tu także sporo łagodnej melancholii, jaka zazwyczaj towarzyszy opowieściom o dramatach sprzed lat i tragicznym końcu miłości. „Widma…” mogą więc czytelnika zainteresować problemami sympatycznych bohaterów, mogą zaintrygować klimatem, a nawet momentami zasmucić, strach jest tu jednak towarem deficytowym.
Tytuł: Widma minionych nocy Tytuł oryginalny: Night Relics Format: 488s. 125×195mm Cena: 39,90 Data wydania: 8 marca 2011 Ekstrakt: 60% |