Naszym jedynym pocieszeniem było świadomość, że Kaszgarczycy, jeśli jacyś nas jeszcze śledzili, męczyli się co najmniej tak samo. Nareszcie wczesnym rankiem pierwszego dnia września ujrzeliśmy zamek. Podświetlony wschodzącym słońcem, rozpostarty na stromym wzgórzu, dominował majestatycznie nad doliną rzeki Grohulki. Zachodnie zbocze tejże doliny usiane było rumoszem skalnym. Natychmiast skonstatowałem, że stanowiłby on trudną przeszkodę dla atakujących. Zrazu dostrzegliśmy dwie z czterech wieżyc zamku, a także mur pomiędzy nimi, zwieńczony mocno wyszczerbionymi blankami. Jeden ze stoków zamkowego wzgórza wznosił się o wiele łagodniej od pozostałych i właśnie na nim wytyczono główną drogę ku wrotom. Ruszyliśmy w tym kierunku. Przez ostatnie ćwierć mili trasa wiodła grzbietem wału, a może starej, zwietrzałej grani. Dziesięć kroków przed bramą szlak urywał się nagle i stromo. Stojący na czele pochodu pułkownik zamachał książęcym proporcem. On tylko, jako jedyny z oficerów siedział w siodle. Większość konnych użyczyła bowiem wierzchowców naprędce wybranym damom serca. Załoga zamczyska rozpoznała nas natychmiast, jako że mieliśmy już z nią kontakt przez gońców. Most zwodzony opadł z głuchym zgrzytem. Sto pięćdziesiąt przygarbionych, śmierdzących, brudnych straszydeł podreptało gęsiego w objęcia mocarnych murów. I tak oto dotarliśmy do Grohomla, najdumniejszej fortecy na ziemiach rodu Paliwodów. Poranek był chłodny i wilgotny, czyli nihil novi w tym miejscu i czasie. Słońce ledwo zapowiadało swoje nadejście. Zziębnięci strażnicy przekazywali wartę zmiennikom, z radością myśląc już o czarce grzanego wina. Jako cywil, nie marzłem nawet ćwierci tego, co wojskowi, ale i tak codzienny obchód był dla mnie bardzo przykrym obowiązkiem. Pryncypał regularnie zrywał mnie o świcie, gdy śniadanie nie było jeszcze gotowe, a na zewnątrz czyhał złośliwy wietrzyk, gotów wśliznąć się przez najmniejszą szparę i szczypać moje wrażliwe członki. Chcąc nie chcąc, okutany w wełnianą opończę, wlokłem się za pułkownikiem po wąskiej koronie muru. Cztery proste odcinki i cztery baszty na przestrzał. Przez chwilę towarzyszyli mi rotmistrz Przyczajka z chorążym Przyuważką, nierozłączni jak pewne papugi. Lubiłem ich towarzystwo, bo tak tłuści byli i szerocy, że skutecznie osłaniali mnie od wiatru. Co chwilę drogę zagradzały nam ustawione w poprzek działa. Z niektórych zawalidrogów więcej było szkody niż pożytku, ale falkonety – te, to co innego. Wymontowane i przeniesione tu ze szwedzkiego wraka, który wlazł był na mieliznę, okazały się całkiem poręczne. Siedziały krzepko w widlastych podpórkach. Aby rozszerzyć ich pole rażenia, nieboszczyk Sergiusz kazał rozebrać co najmniej połowę zębów w koronie muru. Ścieżka na grzbiecie muru była bardzo śliska i co chwila chwytałem się czegoś, żeby nie stracić równowagi. Na szczęście pachołkowie uprzątnęli już z grubsza bałagan, jaki się porobił po ostatnim kaszgarskim szturmie. Urządziliśmy suczym synom gorącą kąpiel i zostało pełno plam po wrzącej smole czy oleju. U podnóża twierdzy natomiast walały się połamane drabiny. Najeźdźcy ostrzeliwali nas regularnie nawet w dzień Pański, ale ich pociski były coraz mniej skuteczne. Sprowadzili co prawda pod koniec września gigantyczną bombardę, która mogła nam mocno zaszkodzić. Przesadzili jednakowoż z ładunkiem prochu i rozpadła im się ta zabawka razem z lawetą. A teraz, jako że kończyło im się żelazo oraz wszelkie inne metale, razili nas kamiennymi kulami w stalowych obręczach. Albo zwykłymi otoczakami z brzegów Grohulki, przykrawanymi do kulistych kształtów. Ich zasięg i skuteczność były jednak mizerne; mogły co najwyżej porysować solidne mury fortecy. Schyliłem się, by podnieść trójzębną kotwiczkę z kawałkiem sznura na końcu. Używały ich grupy jaksuwarów, małpio zręcznych wojowników-akrobatów. Zuchwalcy ci zarzucali je na mur pod osłoną nocy i błyskawicznie wspinali się na samą górę. Był z nimi nie lada kłopot. Pułkownik Polikarp zatrzymał się nagle i spojrzał na trójhak, który trzymałem w ręku. – Usprytnili się ostatnio, psiejuchy – skomentował z podziwem. – Patrzaj tylko: owijają stalowe części wojłokiem, dzięki czemu nie stukają o kamienie tak donośnie jak kiedyś. I tyle było uwag na ten temat, bo komendant wyprężył się i niuchnął przeciągle, rozwierając szeroko nozdrza. – Co tak cuchnie, drogi Mateuszu? – zapytał, krzywiąc się kwaśno. Niekoniecznie jednak oczekiwał odpowiedzi. Szykował raczej monolog albo seansik głośnego myślenia. – Czyżby zalatywało z krypty, gdzie chowamy poległych? Może z kloaki albo innej latryny? Albo li też od trupów, co zalegają na przedmurzu, tak zaciąga. Dlaczego w ogóle one tam leżą? Przecież pozwoliłem hejlbaszy pozbierać swoich. Po chwili wstrętny odór dotarł i do mnie z podmuchem wiatru. Wyparł tym samym resztki ulotnego zapachu konwalii, ocalonego w zakamarkach mojego płaszcza po spacerze z kasztelanką Helą. – To nie trupy, pryncypale. Jest za zimno, żeby się rozkładały – odparłem. – Ten odór snuje się z naszego podwórka, z celi zatraconych. – Skąd? – zdziwił się pułkownik. – Ze składziku przy kuźni. Podobno wrzucali tam nieuleczalnie chorych. Tak mi szanowny klucznik wyłuszczał. – Może i jest coś na rzeczy – potwierdził pułkownik. – Taką zatęchłą woń wydzielają raczej zleżałe trupy. Nie wiem tylko, po co do tej celi wstawili takie toporne drzwi z okuciami. Mniej w nich drewna niż żelaza. Jak w lochach dla ciężkich zbrodniarzy. Może skarby tam jakieś trzymają? – Eee, nie wydaje mi się. Zaglądałem wiele razy przez górną kratkę, ale tylko w południe cokolwiek widać. Walają się tam jakieś worki. Z jednego wystaje zasuszona ręka, mumia albo inny trupek. – No, nic, zawołamy klucznika i wszystko się wyjaśni – podsumował dowódca. Cicho i niewyraźnie zresztą, co zapowiadało, że za chwilę radykalnie zmieni temat. I stało się tak rzeczywiście. – Patrzaj no, co te szczurojady tam wyprawiają? – wymamrotał pułkownik. Kręcił przy tym lunetą tak energicznie, jakby chciał ją sobie wwiercić w oczodół. – W sumie już od paru dni nic, tylko pucują, polerują i głaszczą. Jakaś inspekcja się zapowiada? Wyjąłem mój własny instrument, żeby ocenić sytuację. Nie śpieszyłem jednak się z komentarzem, czekając aż chlebodawca nieco uważniej ucha nadstawi. Kaszgarczycy rozłożyli się z obozem nie dalej niż milę od podnóża. Liczyłem codziennie ich ośmiokątne jurty. Przynajmniej te, których nie przysłaniała palisada. Dzisiaj było ich pięćdziesiąt, ale z każdym dniem więcej i więcej. Przy założeniu, że w każdej mieszkało dziesięcioro luda, szacowałem liczbę wojsk na jakieś pięć setek. Największy namiot pojawił się ledwie wczoraj. Wyróżniał się nie tylko rozmiarami, ale też wielkim, żółtym półksiężycem u szczytu. – Zauważyłem już wczoraj wieczorem, że przystrajają jurty, a na środku majdanu ustawili buńczuk z lisimi ogonami, czyli godło gwardii książęcej. Może sam wezyr Muzaffar as-Samarkandi tutaj zawita. – Wielki wezyr, powiadasz – mruknął komendant. – A ja myślę, że nawet emir. Ba, największy z emirów. Stawiam talary przeciwko jeżynom, że sam pierworodny chana przybędzie z gospodarską wizytą. Wtem usłyszałem przeciągły świst. Coś szarpnęło kapturem mojego płaszcza, zdzierając go do wysokości potylicy. Zdziwiony odwróciłem głowę i zezując lekko zauważyłem dość pokaźną dziurę w grubej wełnianej materii. – Padnij! – ryknął nagle pułkownik i zanim się spostrzegłem, rzucił się na mnie całym swym dwustufuntowym impetem. Wtedy gruchnęła salwa. Coś brzęknęło i zaraz obaj z pułkownikiem runęliśmy na kamienne płyty. Upadając, zauważyłem kilku wartowników osuwających się na ziemię. – Łoj! – jęknąłem przygnieciony ciałem komendanta. – Ciota jesteś, czy paralityk?! – zbeształ mnie pryncypał. – Nie umiesz szybciej reagować? I tyle było dyskusji, bo zaraz przyklęknął, rozłożył po raz enty teleskopową lunetę i wychylił się poza ząb blanków. – Ale nas podeszli, żmijowe syny! – zaklął szpetnie. Wtedy dopiero zauważyłem ślad po kuli na jego hełmie, a właściwie wielkim husarskim szyszaku. Sam pozbierałem się w trymiga i wyjrzałem z drugiej strony prostokątnego zęba. Szybko zorientowałem się w sytuacji. Otóż kaszgarskie trupy nagle ożyły. Ci, których braliśmy za martwych, teraz budowali prowizoryczne szańce z kamieni. Inni z kolei mierzyli w nas z hakownic, muszkietów i innych samopałów. |