powrót; do indeksunastwpna strona

nr 06 (CVIII)
sierpień 2011

Zapiski o klątwie mniemanej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– To ja stworzę tradycję! – żachnęła się Hela. – Nikt z Paliwodów nie umiał dotąd stawić czoła tym krwawym łajdakom. Ja będę pierwsza. – Ostatnia deklaracja zgrzytnęła mi nadmierną buńczucznością, ale nie oponowałem. – I wiedz, że teraz czuję się silna. Nie tak… fizycznie, ale gdy już wiem, co się wydarzy, to… to taki spokój jest we mnie.
– No, dobrze – bąknąłem koncyliacyjnie. – To pokaż mi tę osobliwą broń, którą wybrałaś na ostateczną rozprawę.
Helena wyskoczyła z łóżka giętko jak sprężynka i podbiegła do szafy. Wyjęła stamtąd dwa miecze.
– Ta broń nazywa się pata i pochodzi z Indii. Mój tatulek lubił gromadzić takie kurioza.
Przyjrzałem się z bliska dziwacznemu orężowi. Zamiast jelca miał gałkę osłaniającą pięść z nadgarstkiem oraz stalowy mankiet zakrywający wierzch ręki aż do łokcia. Najciekawszym rozwiązaniem natomiast wydało mi się ustawienie rękojeści prostopadle do głowni. Wyglądała jak strzemię wobec puśliska – skórzanego rzemienia, na którym jest zawieszone.
– I jak się tego używa? – spytałem zaintrygowany.
– Pokażę ci – oznajmiła Helena i wsunęła ręce w mankiety, po czym wykonała kilka sztychów i szybkich cięć.
– Widzisz? – Spociła się lekko i silniej poczułem jej ulubioną konwaliową perfumę. – Prawie nie sposób go wytrącić. Idealne narzędzie dla słabej istotki o krótkich ramionach. Jak wyglądam?
– Jak modliszka – odparłem z przekąsem, na co ona roześmiała się szczerze. – Pasują ci te miecze idealnie. Niczym naturalne przedłużenie rąk. Co oznacza, że ci Hindusi mają dość cherlawe kończyny.
Bogiem a prawdą nie spodziewałem się, że tak mnie podnieci widok nagiej dziewczyny wymachującej mieczami. Moje przyrodzenie również zareagowało, wyraźnie wybrzuszając pościel.
– O santa croce! – zawołała Hela, zauważywszy to zjawisko. Roześmiała się przy tym filuternie. – Świntuszek!
Potem kochaliśmy się jeszcze raz i raz jeszcze.
11.
Kiedy wyszedłem na świeże powietrze, właśnie kończyła się msza. Odprawił ją Kuźma Kostiariusz, bowiem obsesjonat Andronik nie mógł słowa wymówić ze szpetnie obitą gębą.
Kuźma wyglądał komicznie w swoim kusym szkaplerzu, jaki zwykle nosili nowicjusze. Najpewniej nie miał wszystkich koniecznych święceń kapłańskich, ale któżby się przejmował takimi drobiazgami.
Rycerze modlili się żarliwie przed ostatnim bojem. Policzyłem, że chorąży Przyczajka dziesięć razy pocałował medalik z Matką Boską. Z kolei jego nieodłączny towarzysz, Przyuważka, zawiesił sobie na piersi ryngraf ze świętym Sebastianem. Idąc za tym przykładem każdy prawie ze zbrojnych wyeksponował krucyfiks, różaniec czy nawet zgoła niechrześcijański amulet.
Po nabożeństwie wiara po raz ostatni przeszukała zasoby zbrojowni. Rupieciarni raczej, jako że bałagan w niej panował totalny i nie tylko broń tam przechowywano. Po starannej selekcji każdy wybrał coś dla siebie: a to rękawice, a to nałokietnice, a to nagolenniki. Ciężko było jednak z tej kupy złomu skompletować przepisowy rynsztunek. Mój protektor na ten przykład wygrzebał zaledwie jeden kirys pasujący na jego szeroki tors. Pancerz był czarnego koloru i z lekka podśmierdywał. Pewnie przyczerniano go na gorąco końskim kopytem; wówczas woń spalenizny pozostaje na wieki.
– Wyglądam jak Zawieja Ciemny – zaśmiał się pryncypał, gdy mu zaciągałem ostatnie rzemienie. – Ciasne toto, ale jak mówią, z braku maku dobry i klawesyn.
Na placu czekał mnie niecodzienny widok. Wszystkie konie stały na podwórcu i rżały cichutko. Pachołkowie oblewali je naftą, gorzałką, oliwą i każdą inną łatwopalną substancją, jaką mieli pod ręką. Na końcu sami wysmarowali siebie tudzież kilkunastu jeźdźców i piechurów.
Pułkownik poszedł deliberować zawzięcie z kilkoma oficerami, co chwila zasięgając opinii Petyra Stipanka. Trochę byłem zazdrosny o zażyłość, która zrodziła się między nimi przy omawianiu francuskich koneksji i koligacji. Ponieważ w końcu zaproszono mnie do dyskusji, dowiedziałem się co nieco o rewolucyjnie nowatorskiej taktyce, zaproponowanej przez Stipanka.
Po godzinie, gdy wszyscy byli gotowi i ustawieni w bojowym szyku, Kaszgarczycy wznowili atak. Co chwila ziemia drżała od uderzeń, a mur na moich oczach kruszył się i pękał. Barbarzyńcy musieli sprowadzić naprawdę potężne działa i w dodatku uderzali precyzyjnie w jedno miejsce.
Oddział idących na śmierć liczył trzydziestu jeźdźców i piętnastu piechurów. Oprócz niewiast tylko ja, klucznik i Andronik mieliśmy pozostać na zamku.
Według zaleceń komendanta zaprowadziłem damy do klitki, gdzie znajdował się mechanizm opuszczający most zwodzony. Dotychczas do jego obsługi wykorzystywaliśmy dwa perszerony, zarekwirowane obecnie do walki. Mocarne konie swą pracą wysuwały i chowały wysuwnice, na których zawieszony był most. Wobec wyższej konieczności musieliśmy tym razem wiotkie białogłowy zaprząc do kołowrotu, po tuzinie do każdego zaprzęgu.
Gdy już wrota stały otworem i wszyscy szykowali się do wymarszu, odnalazłem Helenę. Zastygłem z nią w długim, milczącym uścisku. Pułkownik najpierw chrząknął znacząco, a potem szarpnął mnie za skraj kubraka. Skutek tego był niewielki, więc rozdzielono nas siłą. Wydało mi się nagle czymś nie bolesnym nawet, ale absolutnie niedorzecznym, że mam się rozstać z moją bogdanką. Niewytłumaczalny impuls ukłuł mnie w serce i w te pędy pognałem w kierunku uchylonych drzwi do celi straceńców.
– Nie! – wrzasnął pułkownik. – Wracaj tu zaraz!
– Nie, Mateuszu, proszę! – zawtórowała mu Helena.
Nie usłuchałbym wcale tych rozkazów; powstrzymało mnie coś innego. Ogłuszający wizg wdarł się nagle do moich uszu i wielka, płonąca kula runęła na zamek. Uderzyła w dach zaklętej izby, rozbijając go na kawałki i rozpryskując na wszystkie strony odłamki łupkowych dachówek. Potężna siła wyrwała drzwi od środka i powaliła ściany, a mnie przewróciła na ziemię falą gorącego powietrza.
Leżałem przez chwilę, macając twarz. Byłem pewien, że rzęsy i brwi zwęgliły się od gorąca. W chwilę potem Helena podbiegła, by pomóc mi się podnieść. Oboje patrzyliśmy w osłupieniu na płonący budyneczek. Jak urzeczony gapiłem się na palące się kościotrupy, mumie i inne ludzkie szczątki. Cały bajzel zgromadzony tam przez wieki spopielił się w okamgnieniu.
– No, to koniec legendy – westchnąłem zrezygnowany.
– Albo początek nowej – odparła Hela.
12.
Z żalem przyznaję, że większości opisanych poniżej zdarzeń nie widziałem na własne oczy, a jedynie znam je z drugiej ręki. Nie ulega jednak kwestii, że dzielnie chłopcy walczyli.
Najpierw na najszybszych rumakach ruszyli saperzy. Przemknęli wzdłuż palisady, niewiele sobie robiąc z intensywnego ostrzału. Ten pośpieszny rajd miał na celu rozmieszczenie ładunków wybuchowych, wytworzonych według Petyrowego pomysłu i głównie jego nakładem. Każdy z ładunków został uprzednio podpalony. Gdy iskrzące zarzewie, wędrując wzdłuż lontu, docierało do prochu, następowała eksplozja. A w sumie cała seria wybuchów, które poczyniły szerokie wyrwy w ogrodzeniu.
To był niesamowity widok. Widziałem przez lunetę, jak masywne, zaostrzone pale wyrywane są w powietrze niczym wyschnięte patyki. Po tejże akcji saperzy zawrócili, by czynić szkody gdzie indziej.
Z kolei chwilę chwały miała formacja pogorzelców, że tak ich nazwę na użytek tej opowieści. Podpalili się ci śmiałkowie i niczym żywe pochodnie, na płonących koniach siali wśród pohańców chaos, zamęt i przerażenie. Jurta za jurtą stawały w ogniu, szybko spalił się im spichlerz, szpital polowy i skład amunicji. Nad każdym z tych płomiennych jeźdźców, a było ich z tuzin przynajmniej, unosiła się złowieszcza poświata. Przyćmiła je dopiero jaskrawa łuna pożaru, która zawisła nad nieprzyjacielskim obozem.
Część saperów tymczasem zajęła się wysadzaniem machin oblężniczych. Aby rozproszyć obsługujące je załogi, rzucano przedziwne fosforowe race. Sprawdzały się świetnie jako broń zaczepna. Rozpryskiwały się jak jarmarczne fajerwerki, robiły mnóstwo dymu i hałasu, ale mogły też dotkliwie poparzyć.
Druga grupa saperów popruła w kierunku zagrody, gdzie najeźdźcy trzymali konie. Tam nasi rzucili siarkowe granaty. Wydzielały one tak smrodliwy dym, że konie wariowały od niego. W porywach strachu i odrazy czworonogi taranowały płot, łamiąc go w wielu punktach. Niektóre ryzykowały skok, ale te mniej skoczne pogruchotały sobie pęciny o zbyt wysokie poprzeczki.
Po pierwszym przypływie paniki Kaszgarczycy pozbierali się jakoś i nadszedł nieunikniony etap walki wręcz. Każdy z wiarusów swoją miał metodę i ulubiony oręż, ale najczęściej szła w ruch szabla, dwuręczne miecze, halabardy i topory.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

26
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.