Informacje o Harrym Potterze można by przedstawić w formie statystyk: liczba napisanych książek, liczba sprzedanych książek, liczba nakręconych filmów, zyski… Tylko zupełnie nie jest to potrzebne, bo wpływ na współczesną kulturę Pottera każdy widzi. A jeśli ktoś nie kojarzy cyklu przygód czarodzieja choćby z tytułu… to cóż, mugol z niego.  |  | ‹Harry Potter i Insygnia Śmierci. Część II›
|
Ekranizacje to najbardziej niewdzięczne materiały do omawiania. Trudno określić, jak należy je rozpatrywać – w kategorii samodzielnych dzieł, dialogu podejmowanego z dziełem, czy jeszcze czego innego. „Potter” jest tym bardziej niewdzięczny, że mamy do czynienia ze światowym fenomenem, który dawno temu wyrósł z poziomu czytelniczego i urósł do miary socjologicznej. Żeby było jasne – jestem fanem „Pottera”. Wychowałem się na nim poniekąd, choć w moje ręce pierwszy tom trafił w momencie, gdy już byłem po Tolkienie i w trakcie Sapkowskiego. To tak tytułem wstępu. Podejrzewam, że David Yates miał niezły problem z tym, jak się zabrać za ostatnią część sagi. „Harry Potter i Zakon Feniksa” oraz „Książę Półkrwi” zostały chłodno przyjęte ze względu na duże cięcia w treści i zmiany środków ciężkości. Do tego doszła coraz trudniejsza i bardziej ponura fabuła. O ile bowiem „Więzień Azkabanu” Cuarona był swego rodzaju wybrykiem reżyserskim, o tyle w trakcie wydawania serii okazało się, że ponury, miejscami zakrawający na fantasy noir film, był zapowiedzią nadchodzących zmian w świecie podzielonym między czarodziejów i mugoli. Pierwsza część podzielonych „Insygniów Śmierci” była – nie ukrywam – pełna dłużyzn, choć w kategorii filmu drogi jeszcze się broniła. Niemniej jednak blisko dwie i pół godziny seansu wywoływało irytację i poczucie, że można by go skrócić spokojnie o przynajmniej 30 minut i nikt by nic nie stracił. Z drugiej strony jednak film uderzał niektórymi elementami – zwłaszcza scenami w Ministerstwie Magii, które przypominały niebezpiecznie najczarniejsze wizje Orwella. Yatesowi udało się stworzyć świat bez mała preapokaliptyczny, który ukazywał, jak daleko są w stanie się posunąć ludzie w obliczu, wydawałoby się, zagrożenia nie do pokonania. Starsi widzowie pewnie dostrzegli aluzje do systemów totalitarnych z pierwszej połowy XX w. Młodsi patrzyli z przerażeniem, jak świat przeniesiony na ekran przez Chrisa Columbusa stał się groźny i wcale nie taki pociągający jak niegdyś. A jednak „Harry Potter” wciąż cechuje się magnetyzmem. Widać to zwłaszcza w początku drugiej części „Insygniów Śmierci”, gdzie widz zostaje bez pardonu rzucony in medias res. Nie ma przeproś – kto nie widział poprzedniej części, nie wie, co to horkruksy, kim był Zgredek i dlaczego Voldemort nie ma nosa (no, tak de facto to nie pamiętam, żeby Rowling w ogóle to raczyła wytłumaczyć, reżyserzy też raczej nie zamierzali się spowiadać z wizerunku antagonisty wyglądającego jak apogeum czarnego humoru wycelowanego w stronę Michaela Jacksona), po prostu się zgubi i będzie oglądał wciąż, o dziwo, wciągające gigantyczne, pełne fajerwerków widowisko. Wbrew pozorom jest to jednak duży atut ostatniej części filmowej sagi – po stercie mniej lub bardziej koniecznych dłużyzn całość przykuwa nad wyraz do ekranu i wstrząsa widzem. Na ekranie następuje zmierzch bogów. Brutalny i wysmakowany w swoich kadrach oraz kolorystyce. Fabuła bowiem jest już tu tylko konsekwencją, a ostatni film epilogiem – Harry wreszcie wie, jak zabić Voldemorta. Teraz musi jednak tylko tego dokonać, a by to uczynić, wraca do miejsca, gdzie się to wszystko zaczęło – do Hogwartu. Miejsca, w którym dojdzie do ostatecznej bitwy o losy, było nie było, świata. Yates umiejętnie tworzy breuglowsko-boschowski patchwork, w którym mieszają się horror Cuarona, awanturniczy obraz wymieszany z filmem o dojrzewaniu Newella i political fiction poprzednich trzech (filmowych) odsłon. Szkoła Magii i Czarodziejstwa, pokazana przez Columbusa w pierwszych dwóch filmach w sposób miejscami wręcz przesłodzony tym razem pełni rolę ostatniego bastionu walki z Voldemortem i śmierciożercami. A sceny, gdy przez ciemne dziedzińce idą karnie zastępy uczniów obserwowanych z daleka przez dementorów, mimo powtórzeń, robią niesamowite wrażenie. I tu dochodzimy do clou sprawy – minusem gigantycznym są pewne rozciągnięcia scen (dość powiedzieć, że w kinie podczas ostatecznej walki zaczęły się sypać złośliwe komentarze: „Harry, I’m your father”). Reszta jednak jest praktycznie bez zarzutu. Film pokazuje najważniejsze elementy serii – wierność, solidarność w walce o wspólne dobro, budowanie własnej tożsamości w oparciu o relacje z innymi ludźmi – i robi to bez nachalnego dydaktyzmu. Rzadko kiedy widywałem równie autentyczną scenę jak ta z Nevillem przemawiającym do zgromadzonych. Również aktorzy grają jak należy – mało wśród nich „drewna”, dużo natomiast chemii. Chemii, która urosła w jednym momencie do lekko karykaturalnej sceny między Ronem a Hermioną. Niemniej jednak nie są to wady, które doprowadziłyby potencjalnego widza do szału. Z drugiej zaś strony mamy wiele smaczków i humoru cechującego serię, wśród których prym wiedzie narzekanie Rona przy spotkaniu z Ginny i słowa Molly Wesley skierowane w stronę Bellatrix Lestrange: „Not my daughter, you bitch!”. Drobne szczegóły pokazują, że wciąż mamy do czynienia z dziełem J. K. Rowling. Magicznym, ciepłym mimo ponurej tematyki i wciąż eksponującym wymienione wcześniej największe wartości. Jest to tym cenniejsze, że daje szansę filmom (książki mają już ją zapewnioną) na długą żywotność. „Harry Potter i Insygnia Śmierci” są jednak przede wszystkim filmem dla fanów. Innym – niezaznajomionym z poprzednimi odsłonami serii – nie będzie się chciało raczej przebijać przez dość rozwodnioną część pierwszą. Z drugiej jednak strony ci, którzy się przemordowali, docenią kunszt tego, co widzimy na ekranie. Seria została zakończona w godny siebie sposób i, co tu dużo mówić – jestem już ryczącą dwudziestką, ale dopiero teraz mogę powiedzieć, że zakończyło się moje dzieciństwo. Wraz z zakończeniem cyklu filmów o nastoletnim czarodzieju.
Tytuł: Harry Potter i Insygnia Śmierci. Część II Tytuł oryginalny: Harry Potter and the Deathly Hallows: Part II Obsada: Daniel Radcliffe, Emma Watson, Ralph Fiennes, Jamie Campbell Bower, Helena Bonham Carter, Bill Nighy, Alan Rickman, Michael Gambon, John Hurt, Maggie Smith, Bonnie Wright, Rupert Grint, Jason Isaacs, Ciarán Hinds, Tom Felton, David Thewlis, Robbie Coltrane, Toby Regbo, Timothy Spall, Helen McCrory, Jim Broadbent, Evanna Lynch, Julie Walters, Clémence Poésy, Rade Serbedzija, Toby Jones, Dave Legeno, Chris Rankin, Miriam Margolyes, Jessie Cave, Nick Moran, Simon McBurney, Mark Williams, Geraldine Somerville, Adrian RawlinsRok produkcji: 2010 Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania Cykl: Harry Potter Data premiery: 15 lipca 2011 Czas projekcji: 130 min. Gatunek: fantasy, przygodowy Ekstrakt: 100% |