Po omacku ruszyłem w stronę stróżówki, kiedy nagle z prawej strony usłyszałem chichot, a następnie poczułem pchnięcie. Zatoczyłem się na ławkę, rozpaliły się lampy halogenowe na wystawach – przede mną stała Księżniczka, cała w kokardkach, wystrojona jak czekoladowa bombonierka. Z początku nie zwróciłem na nich uwagi. Kilka pierwszych dni w nowej pracy to zresztą zawsze okres przystosowawczy; człowiek musi się przyzwyczaić do nowego uniformu, nienormowanych godzin ćwiartek i połówek etatów, potrzeba czasu na zorientowanie się w przestrzeni – rozkładzie wind i ruchomych schodów, lokalizacji wszystkich toalet i wyjść ewakuacyjnych. W całym tym zamieszaniu, związanym z poznawaniem reszty personelu oraz ciągłym zapominaniem kodów i haseł dostępu, zupełnie przegapiłem ich obecność. Nie świadczy to wcale, że jestem mało spostrzegawczy – po prostu nachalna wszechobecność tłumu wprawia w oszołomienie, setki przechadzających się pomiędzy wystawami ludzi – konsumencka horda pierwotna – zlewają się w końcu w jedną wielokolorową, rozmytą plamę i człowiek zupełnie traci głowę. Poza tym miałem przecież sporo obowiązków. Praca w ochronie tylko z pozoru wygląda na nudną i mało wymagającą fuchę – w rzeczywistości nieraz nachodziły mnie wątpliwości, czy zatrudnienie się na tym stanowisku było dobrym krokiem. Moje dotychczasowe zawodowe dossier stanowi w zasadzie krótki przegląd najróżniejszych pomysłów na życie, jakie próbowałem zrealizować w przeciągu ostatnich dziesięciu lat. Zawsze coś szło nie tak; a to zapodziewałem gdzieś paczki na poczcie, a to zapychałem na amen komin ważnego klienta albo śmiertelnie przekarmiałem rybki w akwarium szefowej. Pracowałem jako dróżnik, dostawca pizzy, kelner i kucharz, account executive za dnia i osiedlowy cieć w nocy; próbowałem nawet swoich sił jako latarnik, choć w tym wypadku decydującym czynnikiem okazała się moja niezdolność do samotnej egzystencji offline. Wyglądało na to, że moim życiem rządzi jakieś okrutne fatum – czego się nie podejmowałem, zawsze kończyło się spektakularną katastrofą. Pokładałem spore nadzieje w myśli, że ta nowa fucha przerwie wybitnie złą passę; po cichu marzyłem, że wreszcie uda mi się zapracować choćby na skrawek emerytury. Nie mogłem nawalić – nie tym razem. Jeśli wyniosłem coś z częstych przetasowań zawodowych, to przede wszystkim jedną życiową mądrość: grunt to szybko znaleźć sobie ziomków. W drugim tygodniu pracy, jak tylko w miarę ogarnąłem się ze sprzętem, krótkofalówkami i całym tym elektronicznym bajzlem, w przerwie obiadowej wpadłem na ciastko do tutejszej kawiarni, lśniącej czystością świątyni plastikowej kawy. Pracowała tam Dziewczyna z Plakatu, sympatyczna, choć trochę zdziczała nastolatka, którą poznałem dzień wcześniej na przerwie papierosowej. To ona pierwsza zwróciła mi na nich uwagę. – Widziałeś nowy zakup Damy z Łasiczką? – rzuciła przez ramię, szamocząc się z maszyną do mielenia kawy. Czarne, aromatyczne ziarna sypały się z jej dłoni, zaścielając podłogę mikroskopijnego zaplecza kawiarni. – Punkt dla niej. Totalnie ejtisowy czad, wykonanie tej torebki kosztowało pewnie życie całej rodziny krokodyli. – Aligatorów, maleńka. To świeża dostawa od Amerykańców, nie dalej jak wczoraj wyładowali z magazynów – poprawił ją Pan Sznyt. Starszy jegomość pracował w butiku z bzdetami oferującym nieprzebraną liczbę naszyjników i bransoletek, bursztynowych ramek do obrazków, szklanych fifek i wiklinowych koszy. Trudno było określić wiek mężczyzny – ubierał się na staroświecką modłę: wyprasowany garnitur, muszka, chusteczka w butonierce – a jednocześnie podawał się za komiksowego eksperta. Pan Sznyt był w pewnym sensie zaprzeczeniem utartej prawdy, że siwa głowa to oznaka mądrości; zamiast ludowymi przysłowiami czy wypracowanymi przez lata aforyzmami, staruszek na lewo i prawo sypał celnymi i o wiele przydatniejszymi one-linerami. Był skarbnicą pop-wiedzy, niezastąpionym źródłem informacji o najcudaczniejszych nerdowych wymysłach. – O kim mówicie? – zapytałem, skonsternowany. Przelewająca się za szybą pstrokata, rozgrzana szałem zakupów masa ludzka napawała mnie lękiem, dezorientowała. – O Damie z Łasiczką. Zaktualizowała swój strój. – Dziewczyna z Plakatu zrezygnowała z dalszej batalii z materią i przysiadła się do stolika. – Na lewo, przy donicy z fikusem. Poprawia makijaż. Minęła chwila nim zogniskowałem rozbiegany wzrok na tyle, żeby dostrzec osobliwą postać. Dama z Łasiczką wydawała się kompletnie zaabsorbowana swoim odbiciem w wystawie sklepowej. Zupełnie nie zwracając uwagi na mijające ją ze wszystkich stron tabuny klientów, na zmianę to wypinała silnie wydekoltowaną pierś, to strzepywała z ramienia nieistniejącą drobinkę kurzu. Stanowiła zaiste niecodzienny widok: miała długie, sięgające ziemi blond włosy, sprawiające wrażenie wyjątkowo drogiej peruki. Była ubrana oryginalnie, wielowarstwowo, choć w oczy rzucały się przede wszystkim metki – dziesiątki metek wyrastających ze swetrów, plisowanych spódniczek, butów na wysokim i grubym obcasie, nawet ze słomkowego kapelusza ozdobionego sztucznymi imitacjami cytrusów. – Ale lala! – zagwizdałem. Dziewczyna z Plakatu teatralnie przewróciła oczami. – Często ją tu widzicie? – Często? – Popatrzyli po sobie i wybuchnęli śmiechem, przez co panu Sznytowi zsunął się nieco z głowy gustowny tupecik. – Ej, no co wy? – Śmieszny jesteś, Marynarz. – Nie wiem czemu otrzymałem takie przezwisko, ale brzmiało równie głupio jak każde inne. – Spadaj lepiej na posterunek, zanim szef zauważy, że się migasz od pracy. Potem skoczymy z resztą na piwo. „Reszta” to byli kumple Dziewczyny z Plakatu: Młokos i Kokos, dwóch kasjerów z marketu na parterze – wierni pracownicy centrum, organicznie niezdolni do jakiegokolwiek innego zajęcia. Mieli pstro w głowie, ale za to znali wartość dobrej imprezy. Szybko się połapałem, że za hasłem „wyskok na piwo” jak cień podąża drugie: „upiorny kac dnia następnego”. Uwijałem się rankiem przy mapie obiektu, starając się wytłumaczyć dwóm natarczywym klientkom drogę do najbliższego jubilera, kiedy kątem oka dostrzegłem dziwną rzecz: niski, korpulentny człowieczek podmywał się w fontannie, eksponując przy tym zatrważająco owłosione pośladki. Najgrzeczniej jak umiałem przeprosiłem gdaczące niewiasty i zbliżyłem się do niego, z fascynacją obserwując wodne akrobacje; ze stoickim spokojem namydlał gąbkę, wygwizdując przy tym wesoły dżingiel. Wyglądało na to, że jako jedyny zwróciłem na niego uwagę – ludzie przechodzili obok fontanny, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem, a tym bardziej nie okazując zdziwienia na widok taplającego się golasa. – Przepraszam pana, ale tutaj nie wolno się kąpać! – Och, naprawdę? – Opasał się ręcznikiem i zeskoczył na ziemię. Wzrostem ledwo sięgał mi do piersi; w ogóle wyglądał dość pokracznie, stojąc na chudych i krzywych nóżkach, pękaty jak beczka i cały ociekający spienioną wodą. – Proszę mi wybaczyć, ale nie zauważyłem nigdzie odpowiedniego znaku. – No tak, zakazu jako takiego to tu nie ma – chrząknąłem. – Tak się po prostu nie robi. – Jakoś mnie pan nie przekonał. Zresztą, znam swoje prawa. Skoro nie wywieszono znaku, to mogę do woli korzystać z bieżącej wody, a panu nic do tego! Strasznie się spociłem, te sieciowe sklepy przesadzają z ogrzewaniem, chwilę się pokręciłem po przebieralni i proszę! – Dopiero teraz zauważyłem, że obok fontanny leżało kilka plastikowych siatek, po brzegi wypchanych ubraniami. Golas pogmerał w jednej i wyciągnął nowiusieńki sweter w paski, po czym bez żenady zaczął się przebierać. – Myśli pan, że da się coś zrobić z tym ogrzewaniem? – Czy ja wiem… – No tak, pan to chyba nowy jest. – Wyplątał się z ubrań i podał mi dłoń. – Pan Gap, miło mi poznać. Dobra robota z tymi rozsuwanymi drzwiami, prawie w ogóle się już nie zacinają! Zawsze powtarzam, że nowa krew to podstawa funkcjonowania dobrego centrum handlowego! A teraz, wybaczy pan, na drugim piętrze są podobno niesamowite obniżki na stroje plażowe, grzech nie skorzystać… Zostawił mnie kompletnie ogłupiałego, błyskawicznie zlewając się z tłumem podążającym w stronę ruchomych schodów. Przetarłem napuchnięte oczy, przeklinając w duchu tequilę Młokosa, i bez zastanowienia pognałem do kawiarni. Potrzebowałem kofeiny. Dziewczyna z Plakatu siedziała przy stoliku, z wyraźnym znudzeniem popijając małymi łyczkami spienione macchiato. – Jezu, wyglądasz jakby ktoś ci joggingował po grobie. Wszystko OK? – Przed minutką spotkałem gościa, który kąpał się w fontannie – wyznałem, nie mogąc się otrząsnąć z oszołomienia. – A potem z nim rozmawiałem. Ochrzanił mnie i poszedł swoją drogą, jakby nic się nie stało. – Och, no tak. Prędzej czy później musiałeś się na niego natknąć. – Na kogo? Znasz tego kolesia? – Oj tak, to stary zrzęda Gap, choć kiedyś nazywał się inaczej… Pan Benetton, o ile pamiętam, tyle że przechrzcił się po tym jak wycofali z oferty kartę stałego klienta. – Dostrzegła chyba rysujący się na mojej twarzy wyraz uprzejmego niezrozumienia, bo uśmiechnęła się przepraszająco, prezentując przy tym arsenał multikolorowych gumek od aparatu zębowego. – Kawy? Niech zgadnę: duża czarna? |