powrót; do indeksunastwpna strona

nr 06 (CVIII)
sierpień 2011

Zapiski o klątwie mniemanej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Moja Helena też niezgorzej sobie radziła. Wirowała jak fryga, siekąc indyjskimi klingami niczym bogini Kali. Mknęła jak tornado, gęsto znacząc trupami swój szlak. Nie znałem dzierlatki od tej strony i tym większa żałość mnie ścisnęła, że tyle talentów zabierze ze sobą do grobu.
Najeźdźcy wciąż mieli wielką przewagę liczebną. By jej sprostać, dwudziestu husarzy ustawiło się w defensywnym okręgu. Wierzchowce dzielnie ich wspierały, gryząc i wierzgając. Mimo to Kaszgarczycy zdołali rozbić ten zwarty szyk i wkrótce bitwa rozproszyła się na kilka lokalnych potyczek i pojedynków.
Obserwowałem tę krwawą jatkę przez parę godzin i byłem coraz bardziej zdziwiony determinacją barbarzyńców. Jakoś nie przerażała ich nadludzka odporność Polikarpowych wojowników. Niezrażeni Azjaci posyłali wciąż nowe hufce. Muszę niechętnie przyznać, że tchórzostwa nijak nie można im było zarzucić.
13.
Kiedy zaczęła się druga doba zajadłych starć, spałem już znużony bezustanną obserwacją. Wstyd mi było z tego powodu, ale po prawdzie niewiele bym wypatrzył. Centrum zmagań, o ile jeszcze takowe istniało, przesunęło się daleko poza zasięg mojego wzroku. Tymczasem po pobojowisku zaczęły się kręcić podejrzane indywidua. Najpewniej jacyś miejscowi szabrownicy czy wręcz hieny cmentarne. Z pewnością jednak ani kaszgarskie, ani Polikarpowe wojsko to nie było.
Gdy przyglądałem się im przez świetną lunetę podarowaną przez pułkownika, zawołał mnie klucznik Udałow.
– Mateuszu, są goście do ciebie.
– Że co? – zdziwiłem się. Zbiegłem pośpiesznie z muru i podążyłem za klucznikiem.
Zszedłem za nim aż do krypty pod kapliczką.
– Gdzie mnie ciągniesz, drogi Mychajło? – zaniepokoiłem się nie na żarty.
Klucznik wskazywał drogę, przyświecając pochodnią, a ja ostrożnie dreptałem za nim.
– Pokażę ci nasze tajne przejście – odparł klucznik. Dałbym sobie głowę uciąć, że uśmiechał się przy tym. Nie mogłem się o tym upewnić, bo szedł przodem. Ale staruch już wcześniej uwielbiał mnie zaskakiwać i wprawiać w konsternację.
– Więc jest jakieś tajne przejście? Rychło w czas mi o tym mówisz – zganiłem go oschle.
– Po pierwsze, obowiązywała mnie tajemnica zawodowa. Po drugie, nie pytałeś – zachichotał Udałow jak dzieweczka. Zupełnie niestosownie do swego wieku i powagi chwili. – To stara sztuczka. Wkłada się wielką beczkę w mur i obudowuje kamieniami. A potem wystarczy trochę przystroić i zamaskować z zewnątrz.
Wówczas dopiero rozpoznałem w sklepieniu typową krzywiznę klepek. Klucznik postukał trochę, coś podważył i wyszliśmy poza mur. Po raz pierwszy od ponad trzech miesięcy znalazłem się poza zamkiem.
Po chwili wszedłem w szpaler mężczyzn odzianych w portki, lniane koszule i skórzane serdaki. Była ich setka przynajmniej. Na głowach mieli zabawne, okrągłe czapeczki. Dokładnie jak ci, których jeszcze przed chwilą brałem za szabrowników. Zdjęli czapki jak na komendę w geście pozdrowienia.
– Jezdemy wolne, miejscowe chłopy – zagadał najstarszy z przybyszów. – Mnie nazywajo harnaś Ziuk. A tyś pewnikiem Mateus.
– We własnej osobie.
– Nie bede za długo godoł. Widzis, jak sie pany z bandziorami bijo, nam nic do tego. Ino ze, młodziasku, twój pułkownik tak se dzielnie pocyno, ze uradzilim mu pomóc. Puść nas do arsenału, wybierzem se jakoweś rusnicki i inne pistoleta, bo samymi ciupaskami wiela nie nawojujem.
– Nie wiem, czy mogę wam zaufać – odparłem z wahaniem. – Mam niewiasty pod opieką i naraziłbym je, wpuszczając was przez to sekretne przejście.
– Takie ono sekretne, jak cycek mojej krasuli – palnął jeden górali, a reszta na to ryknęła śmiechem.
Naradziłem się z klucznikiem na osobności i w końcu poprowadziłem zuchów do zbrojowni. Długo tam gmerali, zanim wybrali, co chcieli. Najbardziej spodobały im się garłacze – ulubiona zabawka zbójnika Rumcajsa. Tyle że w przeciwieństwie do słynnego banity, obficie zaopatrzyli się też w proch i kule. Nie wierzyli jakoś w skuteczność żołędziowych pocisków.
• • •
Następne dwa dni spędziłem zżerany przez nerwy i niepokój. Łaziłem po murze, obgryzając paznokcie i wypatrując się w horyzont. Nie dostrzegłem wokół żywej duszy. No, może oprócz zwierząt. One są wprawdzie żywe, ale duszy nie mają. Nad trupami barbarzyńców zaczęły już krążyć czarne ptaszyska. Bywało, że gdzieniegdzie przebiegł lis, a nawet grubszy drapieżnik.
Wokół zamku rozciągało się smętne pogorzelisko. Wciąż tliły się zwęglone szkielety trebuszetów. Dopalały się też kikuty solidnej niegdyś palisady. Swąd spalonych zwłok docierał aż do moich nozdrzy.
Jakiś konny wynurzył się nagle z przerzedzonych chaszczy kolcolistu. Dosiadał rączego, siwego araba i sam powiewał płaszczem w podobnym kolorze. Zaraz za nim wybiegł drobny bułanek, osiodłany, ale bez jeźdźca.
Wkrótce rozpoznałem Jaśka juhasa, członka góralskiej delegacji, która nawiedziła mnie wcześniej. Pomachał mi ręką z dala na znak, że chce ze mną mówić. Zszedł na ziemię u wylotu tajnej furtki. Odwaliłem od wewnątrz płaski głaz, który zakrywał wejście i zaprosiłem chłopaka w obręb murów.
– Ni mo casu. Pułkownik mie posyło – wyrzucił Jaś, przejęty i zasapany. – Siadaj na koń i rusamy. Pokaze ci, gdzie on lezy.
– No, a co z moimi podopiecznymi? – zaoponowałem.
– Juześ zwolniony z tej słuzby – wyjaśnił Jaśko. – Królewski garnizon tu nadchodzi. Ścierwojady dostali baty i wsendy ruchawki sie zacynajo. Oj, bedzie sie działo!
Nie zważając na ponaglenia dziarskiego juhasa, poszedłem pożegnać się z niewiastami. Trwało to dłużej, niż sądziłem. Niektóre płakały, ściskając mnie i głaszcząc po głowie. I ja się wzruszyłem widząc ich łzy.
Gdy tylko Mychajło zatrzasnął klapę, ruszyliśmy co koń wyskoczy. Pognaliśmy na zachód ku torfowiskom. Wąska dróżka wiodła przez sosnowy las, który po godzinie zaczął się przerzedzać. Spotkaliśmy po drodze wóz wypełniony zwłokami. Zatrzymałem się, by rzucić okiem na ładunek, ale nie rozpoznałem nikogo z grohomelskiej załogi. Co było nawet logiczne, bo teoretycznie wszyscy powinni być jeszcze żywi.
Coraz częściej widzieliśmy bezchmurne niebo, w tle strzelistych koron. Wyskoczyliśmy w końcu na polanę usianą zmasakrowanymi ciałami. Wydawało mi się, że były wśród nich grohomelskie zuchy.
– Hej, Jaśko, skoro już po bitwie, nie wartałoby naszych gdzieś w godniejsze miejsce przenieść? – zapytałem, rozglądając się uważnie.
– Prawda. I jo tyz sie dziwuje – odpowiedział Jasiek. – Widzis, Mateusku, cosik tym oficerom odbiło i nie chco, zeby ich rusać przed śmiercio. A mozna by ich w ciepełku pomieścić, śród dobrych dusycek. Ale nic, sam se o tym pogadas z pułkownikiem. To juz blisko. Bedzie jakie…
Głośny strzał przerwał Jaśkową przemowę. Odbił się dziwnie suchym, trzeszczącym echem. Chłopak oklapł w siodle, spuścił głowę i osunął się bezwładnie na ziemię. Jeszcze zanim ściągnąłem cugle, mój konik rozrył miękką ziemię, hamując gwałtownie. Wonczas usłyszałem przeciągły świst. Masywna włócznia śmignęła gdzieś z boku i przebiła szyję wierzchowca. Zarżał przeciągle upadając, a ja zdążyłem tylko wysunąć nogę ze strzemienia, by nie przygniótł jej bokiem.
Nie powstałem z klęczek, żeby się nie odsłaniać, ale z drugiej strony potrzebowałem rozpoznać, skąd nadchodzi zagrożenie.
Na drugim krańcu polany, nie dalej niż czterdzieści kroków ode mnie, stał kaszgarski niedobitek. Przez chwilę patrzył na mnie i ruszył w moją stronę szybkim krokiem. Wyciągnął szablę i wydał dziki bojowy okrzyk.
Z początku wpadłem w panikę. Rozejrzałem się za jakąś bronią i ku swojej uldze zauważyłem martwego piechura, nie dalej niż pięć kroków dalej. Podbiegłem do niego i wyszarpnąłem mu broń z ręki. Był to solidny turecki pałasz. Zaraz obok znalazłem też tarczę, a właściwie puklerz z wikliny wzmocnionej płatami blachy.
Więc bezpośrednie starcie mnie nie minie – pomyślałem melancholijnie. Dokona się zatem sprawiedliwość, bo tak po prawdzie, to chrztu bojowego jeszcze nie przeszedłem.
Tu muszę wyjawić, że nie byłem całkiem na bakier ze sztuką fechtunku. Nie tak, jakby na to wskazywały sztywne ruchy i delikatne dłonie. W czasie studiów dorabiałem sobie jako, powiedzmy, chłopiec do bicia. Moim zadaniem było markowanie ciosów, a tym większą gażę dostawałem, im większą pomysłowość i zapał umiałem z siebie wykrzesać. Pułkownik także zabierał mnie na ćwiczenia, nazywając asystentem czy nawet partnerem. Bezlitośnie okładał mnie rapierem, buzdyganem, a nawet toporem, a moją rolą było jedynie parować ciosy tarczą. Serdecznie nie znosiłem tych zajęć, bo zostawały mi potem siniaki od palców aż po łokcie.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

27
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.