Od premiery nowej płyty tego niewątpliwie utalentowanego Amerykanina minęło niewiele czasu. Czy poruszenie, jakie wywołał w ostatnich tygodniach, jest bezpośrednim odzwierciedleniem kapitalnych brzmień? Sprawdzimy, słuchając krążka „Bon Iver”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tytuł albumu wydanego w drugiej połowie czerwca wskazywałby, że mamy do czynienia z debiutem. Tymczasem Justin Vernon, skrywający się pod pseudonimem Bon Iver, ma już na koncie „For Emma, Forever Ago” – wydawnictwo zrealizowane co prawda własnymi siłami i wypełnione akustycznymi dźwiękami, ale opublikowane z sukcesami w 2008 roku. Co ciekawe, zebrany na nim materiał powstawał w całkowitym odosobnieniu, kiedy to muzyk tworzył przez trzy miesiące w myśliwskim domku w Wisconsin. Efektem tej pracy był zbiór przejmujących, melancholijnych i prostych gitarowych piosenek, które nieskomplikowane były także w warstwie tekstowej – traktowały bezpośrednio o tym, co w danej chwili bolało artystę. A bolało przede wszystkim stęsknione serce. Podobnie indie-folkowy (lekko rockowy) jest również „Bon Iver”, ale nie jest już tak ascetyczny i surowy jak oficjalny debiut. Tym razem Vernon zaprosił do współpracy innych muzyków, tym samym zamieniając swój autorski projekt w zespół. Poszerzone instrumentarium, większa sekcja rytmiczna i dęta, postawienie także na delikatne klawisze oraz syntezatory jawi się jako zdrada wobec „prymitywnego” krążka „For Emma, Forever Ago”. Albo może jako powrót do normalności po odchorowaniu wspominanej przeszłości? Te egzystencjalne rozważania odchodzą na dalszy plan, kiedy tylko poznamy zawartość nowej płyty, a zwłaszcza jej otwarcie – „Perth”. To dla mnie zachwycająca kompozycja, która stanowi zaproszenie do wspólnego spaceru przez dziesięciotrackowy, liryczny album. Jej „wietrzny” wstęp, początkowa senna gitara (elektryczna), powoli dołączająca perkusja, a w końcu także elementy dęte, dość żywe zwieńczenie oraz wyjątkowy, wysoki głos Vernona (w towarzystwie chórków) stanowią naprawdę kapitalne połączenie. Różnorodnym, bo czasem też „matowym” i niskim głosem śpiewane jest kolejne „Minnesota, WI”, którego brzmienie jest znacznie bardziej drapieżne i szorstkie. Następne „Holocene” to już jednak piękna i liryczna ballada, a takich można było przed premierą spodziewać się całe mnóstwo. Tą samą drogą idzie kolejne „Towers” – wyróżniające się jednak dość rytmiczną melodią i chwytliwym tekstem. Kolejnym „odchyleniem” można chyba nazwać elektronicznie rozmyte „Hinnom, TX” – recytowane i nieustannie migoczące. Skromnymi klawiszami i smyczkami wita natomiast spokojne „Wash.”, a później znalazło się jeszcze miejsce dla instrumentalnego przerywnika w postaci „Lisbon, OH”. Inne, bo jakoś nadmiernie zwrócone w popową stronę jest zamykające album „Beth / Rest” – z klawiszami, saksofonem, gitarami i zawodzącym śpiewem – nie wiem, czy nie najsłabsze na krążku. „Bon Iver” to dziwna, a zarazem przejmująca płyta. Zdecydowanie też odmienna od swojej (bardziej melodyjnej i mniej złożonej) poprzedniczki, co może nie spodobać się niektórym oddanym „For Emma, Forever Ago” słuchaczom. Jednak jeśli ktoś jest otwarty na smutną (ale nie ckliwą), melancholijną, ale też trochę eksperymentatorską lub nie zawsze łatwo przystępną muzykę, powinien na dłużej przy tym krążku przystanąć. Tym bardziej, że znajdzie na nim również wiele doskonale (i zmiennie) śpiewanych fragmentów. A może głównie dlatego.
Tytuł: Bon Iver Wydawca: Jagjaguwar Nośnik: CD Data wydania: 21 czerwca 2011 Czas trwania: 39:21 Utwory CD1 1) Perth : 4:22 2) Minnesota, WI : 3:52 3) Holocene : 5:36 4) Towers : 3:08 5) Michicant : 3:41 6) Hinnom, TX : 2:45 7) Wash. : 4:58 8) Calgary : 4:10 9) Lisbon, OH : 1:33 10) Beth / Rest : 5:16 Ekstrakt: 80% |