– Ależ synu drogi, doprawdy nie straszyła cię babcia wodnikiem Żaholcem? – Że co? Ależ to przecież… – Albo Dulahanem, jeźdźcem bez głowy – wpadł mi w słowo klucznik z kolei. – A baśń o ząbich i ich królu Draguli nie obiła ci się o uszy? A saga o Józku z bagien czy ta o szalonym kanoniku? – Wszystko rzecz jasna poprzekręcane i podbarwione – dodał Andronik. – No i dzięki nam już dzisiaj wiesz, skąd się to wszystko wzięło. Klepnąłem się w czoło jak artysta, doznający nagłej iluminacji. Postanowiłem spędzić najbliższe dni na spisywaniu lokalnych legend i podań, by ocalić je dla potomności. – A dorzucę jeszcze rys bardziej osobisty – wtrącił klucznik, jakby czytając w moich myślach. – Jak już wspomniałem, Hajnosik powalił dębowe drzwi na ziemię razem z zawiasami, gołe odrzwia tylko zostawiając. Trzeba było rzecz naprawić. Nie było to łatwe bynajmniej, bo od środka nikt nam nie mógł asysty zapewnić. Udało się w końcu, ale kosztem drobnego wypadku. Otóż prawa noga powinęła mi się i pośliznęła poza próg aż po kolano. Zrobiłem wonczas pokraczny szpagat, od którego do dziś mam ból w pachwinie. Ale gorsze jest to. Klucznik uniósł wysoko połę chałata i zobaczyłem, że w skórzanym bucie, wysokim do pół łydki, tkwi drewniana proteza. – W ciągu pięciu dni noga uschła mi do połowy. – O Bożeż ty mój – wyszeptałem. – Ale przecież ty chodzisz zupełnie zwyczajnie! Jak to możliwe, że niczego nie zauważyłem? – No to masz swój dzień zadziwień, młody człowieku! – roześmiał się ubawiony klucznik i poklepał mnie po ramieniu. Pułkownik też się uśmiechnął, od czego jego krągłe zazwyczaj oblicze zrobiło się kwadratowe. W żaden sposób nie mogłem z niego odczytać, czy sam komendant wiedział o klucznikowym kalectwie. – Jedna cyfra uporczywie się przewija w waszych opowieściach – rzucił pułkownik w zadumie. – Powiedzcie mi waćpanowie, czy zawsze przeklęci umierali piątego dnia od chwili przekroczenia progu tej celi? Obaj staruszkowie zgodnie wzruszyli ramionami. – To osobliwe, że na to zwróciłeś uwagę, dobrodzieju. – Mychajło rozłożył ręce w geście bezradności i spojrzał na jałmużnika, jakby szukał u niego porady. – Nie mogę tego potwierdzić, ale coś może tu być na rzeczy. – I nie da się tego nijak sprawdzić? – Można by przejrzeć rejestry sądowe – podsunął Andronik. – Jeśli tu takowe są przechowywane… – Albo księgi buchalteryjne! – podchwycił Mychajło z entuzjazmem. – O! I cóż z nich wydedukujemy? – zainteresował się pułkownik. – Wiele mądrości się tam kryje. Był na przykład w naszych okolicach zwyczaj, by skazańców karmić codziennie rosołem z białego kapłona. Był to drób o wiele droższy niż jakikolwiek inny i nie kupowano takich luksusów na zapas, wiedząc że skazaniec nazajutrz będzie już trupem. Albo nie mając pewności, że pozostanie wśród żywych. Górale zajeżdżali tu codziennie ze świeżymi wiktuałami, więc można się było nie obawiać ruptury w zapasach. A zatem wystarczy przejrzeć listę zakupów dzień po dniu. Pięć kapłonów znaczy pięć dni. – I wszystko jasne – podsumował komendant. – Mateuszu, zechciej pójść z Mychajłą i przewertować te księgi. A ja tymczasem wrzucę truchło z powrotem i zatrzasnę te złowieszcze wrota. Podążyłem za klucznikiem i zaszyłem się z nim na parę godzin w kancelarii. Wszystko się zgadzało. Pięć dni jak w mordę strzelił, w każdym jednym udokumentowanym przypadku. Wyszliśmy na dwór, gdy świeca się już dopalała. Czekała tam na mnie urocza Helena i od razu podbiegła, ogrzewając moje serce czułym uściskiem. Nie mogłem jednak spędzić z nią wiele czasu tego wieczora, jako że miałem czym prędzej zdać sprawę pułkownikowi z moich poszukiwań. Nie mogłem się doczekać przypadającej nazajutrz niedzieli. Ktoś szarpnął mnie za ramię. Senne marzenie pierzchło natychmiast, spłoszone tą brutalnością. Pozostała mi tylko tęsknota za czymś miłym i przytulnym. Otworzyłem niechętnie oczy. Stary wiarus Przyczajka stał przy mnie pochylony i patrzył mi w oczy. – Dzień dobry – pozdrowił mnie. – Pułkownik chce cię widzieć, czeka na dziedzińcu. Umyłem się pobieżnie w zimnej wodzie i poczłapałem naburmuszony na zewnątrz. Miałem nadzieję, że choć w dzień Pański pośpię sobie więcej. Zwykle budziłem się dopiero na sumę, odprawianą przez Andronika w zamkowej kapliczce. W każdą niedzielę mnich odprawiał mszę dwa razy, bo wąska nawa nie mogła pomieścić wszystkich wiernych na raz. Na środku placu stał pryncypał i rozmawiał z Petyrem Stipankiem. Stipanek, wynalazca z bożej łaski, uchodził za wielkiego specjalistę w dziedzinie techniki, a zwłaszcza rusznikarstwa. Gdy z nim pierwszy raz słowo zamieniłem, większym mi się wydał chwalipiętą niż fachowcem. To od zagranicznych wojaży w głowie mu się przewróciło. Wyjechał był do Francji jako zwykły kowal, a gdy wrócił, kazał się tytułować inżenierem. Ponieważ to Stipanka winiłem apriorycznie za moje przedwczesne przebudzenie, szukałem pretekstu do paru uszczypliwych komentarzy pod jego adresem. Miałem na przykład nadzieję, że zacznie okraszać swe wywody francuskimi wtrętami. A francuszczyzna śmiesznie kontrastowała z jego wsiowym zaśpiewem. – … amunicji zbraknie nam wprzódy – usłyszałem dobiegający z daleka głos Stipanka. – Kule ułożone są w piramidki. Z wierzchu wszytko lśni się i oko cieszy. Sęk w tym, co od mnogich lat nikt nie sprawdzał tego, co przed wzrokiem ukryte. A jakem to błyszczące z wierzchu zdjął, to wylazło niedbalstwo, co woła o pomstę do niebios. Ukazało się, że żelazne kule przeżarło rdzą i niektóre rozłażą się w rękach, wciórności! Petyr przerwał, kiedy byłem parę kroków od nich. – Dzień dobry, Mateuszu – powitał mnie pułkownik. – Nie traćmy czasu, zaraz ci wszystko wytłumaczę. Nie dane mi było dojść do słowa, więc podreptałem posłusznie za pułkownikiem i Stipankiem w kierunku południowej, najniższej baszty. Wspięliśmy się następnie na sam szczyt po spiralnie skręconych schodach. Rok wcześniej świętej pamięci Sergiusz Paliwoda kazał zainstalować wielkie działo na szczycie tejże wieży. – Spójrz, Mateuszu – powiedział pułkownik, podając mi lunetę. Drugą ręką natomiast wskazał kierunek, gdzie mam patrzeć. Dojrzałem w oddali postać w czarnym płaszczu, siedzącą na skale nad brzegiem strumienia. Mężczyzna był zasłonięty do połowy pleców. Domyśliłem się, że siedzi we wgłębieniu i że dzierży wędzisko. Łowił zatem ryby. – Wiesz, kto to jest? – spytał pryncypał. – Jakiś ciura, kuchcik czy posługacz – palnąłem bez zastanowienia. – Nie widzę z daleka, skąd mam wiedzieć? – To jest Hurdybej we własnej osobie. – O, a jak to odgadłeś, komendancie? – zdumiałem się. – Ja, nawet gdybym znał go osobiście, z tej odległości nijak bym go nie rozpoznał. – Mam swoje sposoby – stwierdził pułkownik tajemniczo. – Hurdybej dla niepoznaki wdział chałat wisakbaszy. Rotmistrza, znaczy. Ale kilku szpicli się koło niego nieustannie kręci, a jeden konny meldunki mu złożył. A inna sprawa, że jeśli chciał pohasać incognito, powinien był wyznaczyć sobowtóra do odwrócenia uwagi. I ubrać go w czerwony płaszcz. Wyjaśnię ci później pewne sprawy – podsumował pułkownik protekcjonalnie. – A teraz niech Petyr przedstawi swój pomysł. Petko zrobił kwaśną minę. Było mu nie w smak, że musi składać raporty przede mną, który nie byłem ani oficerem, ani w ogóle wojskowym. – Wot mamy tu stupudową kolubrynę… – zaczął znudzonym głosem. – A tam zaraz kolubrynę – przerwałem mu. – Notszlanga to jest co najwyżej i waży osiemdziesiąt pudów. Nie tyle chciałem się popisać wiedzą, co raczej wyładować na bufonie, sprawcy mojego niewyspania. – Bez docinków mi tutaj, młodziaszkowie – skarcił nas pryncypał. – Mamy tu poważną decyzję do rozważenia i chcę, byśmy działali w zgodzie. Stipanek spojrzał na mnie jak na ignoranta. – Rzecz jawi się następująco – podjął. – Mamy tutej trzyćwierćkolubrynę o zasięgu kroków ośmiuset. Tamoj zaś w dali, u brzega Grohulki, emir Hurdybej akurat łowi ryby. Przysiadł od nas nie dalej niż na siedem setek i pięćdziesiąt kroków. Podtrzymuję, iż możemy skorzystać z tej okoliczności i ustrzelić pohańca za pomocą tegoż właśnie działa. |