Trebuszety, jakie znałem, miały do trzydziestu stóp wysokości, ale okazy przywleczone przez Kaszgarczyków były wyraźnie większe. Może sami je zbudowali gdzieś nieopodal? Bo transport takiej pokracznej konstrukcji musiałby być uciążliwy i wymagałby logistycznych przygotowań. Pewne wyobrażenie o ich nowej taktyce zyskaliśmy następnego dnia rano. Agresorzy zgromadzili całą kolekcję miotaczy: balisty, mangonele, onagry, katapulty i inne dziwadła, których nigdy wcześniej na oczy nie widziałem. Naliczyłem ich w sumie dwadzieścia. Póki co nie zasypywali nas bynajmniej ciężkimi głazami. Jako pociski służyły im beczułki z białym płynem w środku. Przeważnie rozbijały się one na murze, znacząc go plamami i zaciekami. Myślałem z początku, że to jakaś trucizna albo inna żrąca substancja. Dopiero pułkownik podsunął koncept, że po prostu ustawiają sobie celowniki. Jeśli tak było w istocie, to szło im coraz lepiej – niektóre baryłki spadały na dziedziniec. Komendant kazał mi zawołać wszystkich starszych szarżą rębajłów na naradę do kaplicy. – Drodzy moi waszmościowie – zagaił komendant. – Nadchodzą dla nas ciężkie chwile. Jeszcze westchniecie, że to co działo się na zamku do tej pory, było betką i sielanką. Wszyscyście widzieli maszynerię, jaką sprowadziły te pogańskie pastuchy. Nie myślcie, że jest ona niegroźna. Oceniam, że przynajmniej dziesięć machin może nas dosięgnąć bez trudu. – Przecie to wszystko zabawki – skrzywił się rotmistrz Przyuważka. – Dziesięciu chłopa trza do obsługi, korzyść marna, wysiłek wielgi. I pewno popróchniałe to wszystko i stare. – Niekoniecznie stare. I na pewno mają parę zalet – zripostował pułkownik. – W przeciwieństwie do dział, trebusze mogą wystrzeliwać pociski parabolicznym łukiem. Inaczej niż działa, nie muszą stygnąć. Mogą nam zatem psie syny często i gęsto wrzucać wszelkie łajno na dziedziniec. Ciężko nam będzie odpłacić pięknym za nadobne, bo z amunicji tylko szmelc nam pozostał. No i Petyrowe wynalazki. Tęgi Przyuważka nie tracił rezonu i znów jako pierwszy skomentował nową sytuację. – W takim razie musim się przygotować. Wywlec beczki z deszczówką do gaszenia pożarów i odsunąć właz do starej cysterny. Teraz służy za szczalnię, ale możem tam przecie składować wszelki śmieć, niekoniecznie ino fekalny. – Woda się do niczego nie nada, jeśli ogniem greckim nas potraktują – zastrzegł chorąży Przyczajka. – Worki z piaskiem raczej z piwnic wynieśmy. – Dobrze, tak właśnie zrobimy – oświadczył pułkownik. – W ciągu godziny wydam rozkazy. A tymczasem spróbujemy im jednak trochę zaszkodzić. Odpalimy z wężownic i kolubryny, może którąś machinę uda się dosięgnąć. Trzydziestego listopada o poranku nieprzyjacielskie machiny bluznęły żywym ogniem. Ciągnąc za sobą warkocz dymu, płonące kule przecinały niebo i z ogłuszającym wizgiem opadały na dziedziniec. Niektóre z nich rozbryzgiwały się na tysiące iskier, inne rozlewały się po bruku w kałuże ognia. Pozostałe nie płonęły wcale, tylko wydzielały gęsty, gryzący dym. Większość załogi rzuciła się do gaszenia pożaru, ale mnie pułkownik wysłał na patrol. Ktoś przecież musiał pilnować, czy wrogowie nie rzucają piechoty na obwarowania, korzystając z powszechnego chaosu. Ale pryncypał chyba powątpiewał też w moją zdolność do pracy w drużynie. Czarnorude kłęby osnuwały zamek z każdej strony. Mury dosłownie ociekały ogniem i wszelki szturm byłby nieskuteczny w tych okolicznościach. Ja sam z trudem wytrzymywałem żar i brak powietrza. Stawało się jasne, że najeźdźcy chcą nas uwędzić i wydusić. Jakiś rozchełstany chłopak wybiegł nagle z obłoku czerwonego dymu. W prawej ręce trzymał płonącą pochodnię, lewą zaś zatykał usta. Po chwili rozpoznałem Petyra. Zatrzymał się na mój widok. Oczy miał przekrwione, ale wydawał się ożywiony. – Pójdź ze mną – rzucił chrapliwie, chwytając mnie za ramię. – Pułkownik cię przyzywa. – Gdzie? – Do zbrojowni. To bardzo ważne i nie stawiaj się na ten raz. Wszystko objaśnię ci na dole. Dałem się porwać i po chwili obaj byliśmy w ciemnym baraku, zwanym na wyrost zbrojownią lub arsenałem. – Patrzaj – krzyknął Petyr, wskazując stojące pod ścianą bele błyszczącej materii. – A, no właśnie! – podjąłem temat. – Miałem cię kiedyś zapytać, co to za dziwny jedwab. – To nie jedwab, to azbestos. – Że co? – Lepiej sprawę ujmując, to chryzotyl – objaśnił Petyr, rozsuwając błyszczące srebrnobiałe bele na boki. – To jest osobliwy włókniasty minerał ze Złotych Gór. Jak się go urobi w moździerzu, można zeń tkać materiał diablo odporny na żar i ogień. Ale mam tu też insze cudo. Nadziej to na siebie. To rzekłszy, podał mi srebrzysty kaftan uszyty z podobnej błyszczącej materii. Po chwili do zbrojowni wpadli żołnierze. Byli już poinstruowani, skoro bez zbędnej gadaniny porwali ustawione pod ścianą bele i wypadli na dziedziniec. Ja też chwyciłem parę sztuk zrolowanej tkaniny, po czym wybiegłem ich śladem. Wszędzie panował koszmarny rumor. Stukot butów, komendy, przekleństwa, rżenie przerażonych koni w stajni, wszystko to zlewało się w ogłuszającą kakofonię dźwięków. Pomagałem rozwijać ognioodporne płachty i rzucać je tam, gdzie ogień był największy. Notabene, metoda istotnie okazała się zadziwiająco skuteczna. Wtem mimo hałasu usłyszałem rozdzierający pisk, dochodzący ze wschodniej wieży. Urządziliśmy tam szpital polowy i damskie sypialnie na wyższych piętrach. Wbiegłem na górę, wciąż unosząc belę azbestosowej tkaniny na ramieniu. Jednym kopnięciem wyważyłem drzwi, zza których dochodziły pokasływania i okrzyki przerażenia. Drzwi płonęły od wewnątrz. W komnacie pełno też było dymu, buchającego ze stosu koców, gobelinów i kilimów, które – jak się domyśliłem – miały zdusić ogień. Plan powiódł się częściowo, bo w niektórych miejscach niebieskawe jęzory zdołały się przebić przez kupę zwęglonych strzępów. Spod spodu zaś wypływała gęsta, asfaltopodobna ciecz. Śmiertelnie przerażone kobiety wcisnęły się we wszelkie kąty i zakamarki komnaty. Poza dwiema, które trzymały miednicę i przymierzały się, by wylać jej zawartość na źródło ognia. – Niee! – wrzasnąłem. Ostatnia to była chwila, by powstrzymać nierozsądny czyn. Natychmiast sam wkroczyłem do akcji; rozwinąłem błyszczącą matę i przykryłem nią źródło pożogi. Ogień zniknął natychmiast, dym za to bardzo powoli uchodził przez otwór futryny, odsłaniając zbitą gromadkę umorusanych sylwetek. Gdy wreszcie wywietrzał, stwierdziłem, że pocisk musiał wpaść przez okno, pozostawione z niedomkniętą okiennicą. – To jest grecka mieszanka – wytłumaczyłem zaskoczonym paniom. – Zawiera niegaszone wapno, więc woda tylko rozjątrza ogień. – Nie lać wody, do kurwy nędzy! – doleciało nagle z dziedzińca. Była to najpewniej komenda pułkownika. Bardzo donośna, skoro przedarła się przez wszechobecny szum. Uśmiechnąłem się, rad, że moje słowa uzyskały tak nieoczekiwane potwierdzenie. Skłoniłem się szarmancko i wybiegłem na podwórzec. Ataki jakby ustały i pożar też ugaszono, więc począłem rozmyślać, jakby tu – niby od niechcenia – wspomnieć o mojej bohaterskiej interwencji. Nie zdążyłem. Coś zafurkotało i jakiś oślizły ochłap chlasnął mnie po twarzy. Z obrzydzeniem odkleiłem od policzka długi, cuchnący obiekt. – To… to kiszka! – wykrztusiłem, oglądając ten organ na rozwartej dłoni. – Powiedziałbym nawet, że kawałek człowieczego jelita – podchwycił pułkownik, podchodząc do mnie szybkim krokiem. Cisnąłem paskudztwo na ziemię i starannie wytarłem twarz. Niestety, była to ledwie zapowiedź kolejnej przewrotnej inicjatywy barbarzyńców. Po chwili zaczęły na nas zewsząd spadać ludzkie szczątki: głowy, kończyny, wnętrzności. Nie minęły i dwa pacierze, a cały podwórzec był nimi usłany. Najpierw wojacy uchylali się przed tym gradem szczątków. Gdy ustał, podnieśli każdą głowę z osobną, by sprawdzić, czy nie jest im znajoma. Wielu rozpoznało w ten sposób swe italskie faworyty, z którymi łączył ich kiedyś flirt, miłostka albo nawet silniejsza forma upodobania. Nie chcieli ich wrzucać do nieczynnej cysterny. Owinęli je w białe całuny i z twarzami skrzywionymi bólem oraz gniewem złożyli je w krypcie obok ciał towarzyszy broni. Pierwszy grudniowy poranek przywitał mnie ciszą. Oblegającym chwilowo skończyły się łatwopalne mieszanki. Wiele machin zdołaliśmy też uszkodzić, więc Kaszgarczycy zajmowali się naprawą sprzętu. Dobrze się składało, bo nasz też wymagał konserwatorskich zabiegów. A i amunicja, która nam pozostała, niewiele była warta i o dawnej skuteczności mogliśmy tylko pomarzyć. |