powrót; do indeksunastwpna strona

nr 07 (CIX)
wrzesień 2011

Bis repetitum non placet
Troy Nixey ‹Nie bój się ciemności›
Witamy w piekle dzieciństwa. Zapiąć pasy i przygotować się na najgorszy koszmar, jaki mogłeś sobie tylko wyobrazić… Stop. Wróć. Guillermo del Toro tak reklamuje swój film. Problem polega na tym, że jest jeszcze jeden drobny przypis: „zrób to, jeśli jesteś dzieckiem. Jeśli jesteś dorosły – kup sobie popcorn i się wyluzuj”.
ZawartoB;k ekstraktu: 50%
‹Nie bój się ciemności›
‹Nie bój się ciemności›
„Nie bój się ciemności” miał być kolejnym hiszpańskim horrorem, a, jak wiadomo, hiszpańskie horrory to jakość sama w sobie. Wyrastają one bardzo często z kategorii klasycznego filmu grozy i wkraczają na nowe, nieodkryte dotychczas terytoria. Ewentualnie te terytoria są mało zagospodarowane, bądź też ujęte w sposób mało konwencjonalny. Takie przynajmniej można mieć podejście idąc do kina na kolejny film sygnowany przez kogoś z Półwyspu Iberyjskiego. Bo, bądźmy szczerzy, to, że pieniądze wydano na to w Stanach, to, że oficjalnym reżyserem jest ktoś inny niż del Toro, to jednak nazwisko tego drugiego góruje nad całością i sygnuje obraz. Del Toro pochodzi, co prawda, z Meksyku, jednak jego filmy od długiego czasu były umiejscawiane w kategorii iberyjskich, ewentualnie iberoamerykańskich. Sprawę komplikuje dodatkowo fakt, iż reżysera kompletnie nie znamy… no i w ten sposób ocenie podlega jednak przede wszystkim twórca „Labiryntu Fauna” i „Kręgosłupa diabła”. W związku z tym wymagania automatycznie plasują się bardzo wysoko.
A tu… nic. „Nie bój się ciemności” jest bowiem filmem, który z horrorem ma co najwyżej stare domostwo zamieszkane przez lokatorów, którzy niekoniecznie chcą się wynieść i wstęp, który jest na tyle cliché, że chyba już bardziej nie można. Właśnie to drobne francuskie słówko determinuje cały obraz. Po prostu – to już było. Ale po kolei:
Do domu na Rhode Island, zamieszkiwanego niegdyś przez fenomenalnego malarza (który, kanonicznie, przepadł bez wieści parę dni po tym, jak stracił w niewyjaśnionych okolicznościach syna) trafia para: on jest konserwatorem zabytków-rozwodnikiem, ona – dekoratorką i architektem wnętrz. Kilka dni później trafia do nich jeszcze jego córka, owoc poprzedniego małżeństwa, faszerowana antydepresantami (ze względu na to, że jak stwierdził on – matka daje leki nawet psom). Cała trójka ma, najoględniej rzecz ujmując, przerąbane jak drwal w syberyjskiej tajdze, bo w domu siedzi gromada bliżej niedookreślonych stworków mających apetyt na zęby i kości dziewczynki. I, bynajmniej, nie odkrywam tutaj jakiejś tajemnicy, bo del Toro sam nas informuje o szczegółach fabuły już na samym początku. Widz jest zatem skazany po prostu na obserwację toku wydarzeń… która raczej nie zachwyca. Wszystko jest do bólu przewidywalne. Koniec, kropka.
Czy ten film jest zatem aż tak beznadziejny, jak można odnieść wrażenie z powyższego akapitu? I tak, i nie. To, że fabuła to sztampa, nie da się ukryć. Reżyser jednak genialnie operuje (jak zwykle zresztą) całym arsenałem środków – począwszy od przepięknej, nastrojowej muzyki, przez fenomenalne ujęcia, skończywszy na onirycznym klimacie, rodem z Krain Snów Lovecrafta. Atutem – bez wątpienia największym – tego filmu jest właśnie atmosfera. Del Toro po trochu czerpie ze swoich wcześniejszych dokonań (samotność dziecka w tłumie z „Kręgosłupa diabła” i „Labiryntu Fauna"; miejsce będące punktem przenikania się rzeczywistości – tej prawdziwej, jak i wyobrażonej – à la „Sierociniec”), po trochu z innych, kanonicznych już, dokonań realizmu magicznego i rewizjonizmu w fantastyce, w tym Gaimana (przez cały film towarzyszyło mi uczucie oglądania czegoś inspirowanego „Sandmanem”). Najbardziej jednak uderza gorzka analiza problemu wiary w nadprzyrodzone, jaką można było spotkać w „Wiedźmikołaju” Pratchetta. „Nie bój się ciemności” to przede wszystkim atmosfera – a ta jest, nie ma co ukrywać, zbudowana fenomenalnie. Jak zwykle zresztą u tego twórcy.
Jest jeszcze jeden problem, który nieodparcie mi się nasuwał w trakcie seansu. Chodzi o sam tytuł – „Nie bój się ciemności” niejako z automatu wywoływał porównanie z innym horrorem – „Ciemność”. O niebo lepszym, bądźmy szczerzy. Del Toro faktycznie sprawia, że ciemności nie da się bać. Cały czas zastanawiam się jednak, co by było, gdyby mrok z „Ciemności” połączyć z tym filmem. Prawdopodobnie wyszłoby coś niszczącego człowiekowi psychikę, bo tam właśnie ciemność została pokazana nie jako karykaturalna gromada wróżek-zębuszek, ale coś przedwiecznego, co nie ma uczuć ani emocji i tylko czeka, aby dostać swoje. Tego właśnie zabrakło w omawianym obrazie – strachu. Ale może ten film nie miał być straszny? Tym bardziej, że jest on remakiem mało znanego telewizyjnego horroru z lat siedemdziesiątych o tym tytule. Z drugiej strony – remake remakiem, ale i one potrafią być dobre w całości, a nie tylko w niektórych elementach.
Pytanie, czy wymienione wcześniej zalety wystarczą, żeby „Nie bój się ciemności” określić mianem dobrego filmu. Bóg jeden raczy wiedzieć – z jednej strony fabuła trochę niesmaczy, z drugiej zaś – wszystko inne dzielnie stara się ją rekompensować. Na pewno del Toro miał lepsze filmy w swoim dorobku. Na pewno po obejrzeniu konkurencyjnego obrazu wymagania wzrosną.
Na pewno jednak jest to film, który wciąż potrafi zauroczyć. To jednak trochę za mało…



Tytuł: Nie bój się ciemności
Tytuł oryginalny: Don′t Be Afraid of the Dark
Reżyseria: Troy Nixey
Rok produkcji: 2010
Kraj produkcji: Australia, USA
Dystrybutor: Best Film
Data premiery: 26 sierpnia 2011
Gatunek: horror
Wyszukaj w: Wysylkowa.pl
Wyszukaj w:
Wyszukaj w: Allegro.pl
Ekstrakt: 50%
powrót; do indeksunastwpna strona

66
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.