Drugi tom Martinowskiej „Pieśni Lodu i Ognia” opisuje wojnę, która rozgorzała w Westeros po śmierci króla Roberta i Eddarda Starka. Choć intryg, spisków i zaskakujących zwrotów akcji nie brakuje, to jednak lektura „Starcia królów” niesie ze sobą sporą dawkę nudy.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przedzieranie się przez dotychczas wydane tomy „Pieśni Lodu i Ognia” traktuję jako odświeżenie sobie głównych wątków w ramach przygotowań do lektury „Tańca ze smokami”. Niesie to za sobą zarówno pozytywne zaskoczenia i odkrywanie nowych, ciekawych elementów, jak i rozczarowania. Największym z nich jest element, który uznałem za zaletę „Gry o tron”. Spowalnianie akcji w „Starciu królów” pozbawione jest tego samego uroku, co w tomie pierwszym i w zbyt wielu miejscach oznacza dla czytelnika przeniesienie z interesującego i wciągającego kawałka fabuły (tu wiodą motywy takich bohaterów jak Tyrion, Daenerys i, do pewnego stopnia, Jon) do zdecydowanie bardziej monotonnego (Catelyn, Sansa i Bran). Pozbywszy się w tomie poprzednim Neda, Martin wprowadza na scenę dwójkę nowych postaci, którym towarzyszy narracja. Pośrednio służy to do przedstawienia innych okolic świata przedstawionego, a pośrednio do zobrazowania, jaki efekt na resztę Westeros miała śmierć Roberta. Pierwszą nową postacią jest Theon Greyjoy, były przyjaciel Roba Starka, który powraca na Żelazne Wyspy ze specjalnym poselstwem do swojego własnego ojca. Jak się prędko okazuje, jego powrót nie jest do końca tym, o czym mógł marzyć, a plany Balona Greyjoya są znacznie bardziej dalekosiężne niż zwykły sojusz ze Starkami. W przypadku Theona, jak i wielu postaci drugoplanowych, ujawnia się tendencja karykaturalnego wręcz przedstawiania „tych złych” przez Martina. 1) Choć sam Theon jest bardziej irytujący niż zły, to od samego początku Martin tworzy z niego niezwykle antypatyczną postać. Ani nie sposób się do niego przywiązać, ani nim przejmować. Tego samego nie da się powiedzieć o Davosie, przemytniku i żeglarzu na służbie króla Stannisa. Choć cieszący się osobistym zaufaniem brata Roberta, Davos nie ma w sobie nic z wysoko postawionego rycerza czy szlachcica – jest zwykłym żeglarzem i oddanym sługą swojego króla, co czyni z niego dość nietypową postać w zdominowanym przez intrygi świecie Westeros. W finałowych scenach jego dalszy los staje pod znakiem zapytania. Nowi bohaterowie nie przyćmiewają starych, lecz ich wątki stanowią o wiele ciekawszy dodatek do świata przedstawionego niż podróże Catelyn, dworskie perypetie Sansy czy odkrywanie prawdy na swój temat przez Brana (motyw zasługuje na uwagę, ale jego przedstawienie już nie). Nawet wędrówka Deanerys (tutaj ograniczona do zwiedzania jednego z napotkanych miast i prób zdobycia armii) przestaje tak fascynować jak w tomie poprzednim. Faktem jest, że fabuła rusza z kopyta (przynajmniej w Westeros), a punkt kulminacyjny, przedstawiony z trzech różnych perspektyw, jest ponownie znakomitym zwieńczeniem budowanego przez całą powieść napięcia. Sami bohaterowie w widoczny sposób się zmieniają: Arya nabiera pewności siebie i sprytu, Tyrion staje się jeszcze bardziej przebiegły i bezwzględny, a Sansa na dobre porzuca wiarę w romantyczne wyobrażenia na temat rycerzy (sporą zasługę ma w tym Sandor Clegane). Znów też okazuje się, że niektóre postaci drugoplanowe prezentują się o niebo lepiej od głównych bohaterów. Nawet jeśli ulubieniec publiczności, Lord Petyr Baelish (dla przyjaciół Littlefinger), schodzi na nieco dalszy plan, wysłany w niezwykle istotną misję ratowania królestwa, nie odbiera mu to uroku – stwierdzenie, jakim podsumował swój stopień zażyłości z Catelyn i jej siostrą jest jednym z lepszych onelinereów tego tomu. Ciekawą postacią jawi się Brienne, kobieta-wojownik, brzydka jak nieszczęście i do szaleństwa zakochana w królu Renlym, która później wstępuje na służbę u Catelyn Stark, zaś dwójka „żabojadów” (mieszkańców bagien i trzęsawisk strzegących południowej granicy dziedziny Starków), Jojen i Meera Reed, czynią z wątku Brana coś więcej niż zwykłe zmaganie się z kalectwem. Bronn staje się jeszcze bardziej bezczelny niż dotychczas, a osobista gwardia Tyriona składająca się z dzikusów potrafi ubawić do łez nawet w sytuacji, w której wróg czyha u bram, szczury uchodzą za jeden z przysmaków miejskiej biedoty, a utrzymanie mieszkańców w ryzach staje się coraz trudniejsze. Rozkład królestwa w skali makro (na pewnym, choć krótkim, etapie Westeros miało aż pięciu królów: Stannisa, Renly’ego, Greyjoya, Starka i młodocianego Joffreya) przekłada się na jego rozkład w skali mikro: zamieszki i kłopoty z żywnością w stolicy, walki i pustoszenie ziem należących do lenników rodziny Tully czy rozboje grasujących na północy band to tylko niektóre z przykładów. Zostało to przedstawione w przekonujący i sensowny sposób, podobnie jak rozpad elitarnej królewskiej gwardii, do której pod koniec tomu dostają się zwykli najemnicy. Jak na Martina przystało, trup ściele się gęsto, krew leje się strumieniami, a gwałty i wyrafinowane morderstwa nie są niczym szczególnym. Pod względem realizmu nie sposób powiedzieć o powieści złego słowa, a wplatane w paru miejscach motywy magiczne dodają tylko kolorytu i aż proszą się o szersze wyjaśnienie. „Starcie królów” jako powieść prezentuje się dobrze, ale nie zachwyca już tak bardzo jak „Gra o tron”. Zastanawiam się, czy Martin celowo uczynił jednych bohaterów bardziej interesującymi od pozostałych, a jeśli tak – to dlaczego męczy nas obecnością tych drugich? Zdecydowanie zbyt dużo czasu postaci „Starcia królów” poświęcają na rozmyślania, podróże czy dywagacje, a zbyt mało na podejmowanie jakichkolwiek działań. 1) Jak pewnie zauważyliście, podobnie rzecz się ma w telewizyjnej serii, gdzie od samego początku bohaterowie zostali zaprezentowani tak, by wzbudzać naszą sympatię lub antypatię.
Tytuł: Starcie królów Tytuł oryginalny: A Clash of Kings ISBN-10: 83-7150-789-5 Format: 928s. 125×183mm Cena: 45,– Data wydania: 23 sierpnia 2000 Ekstrakt: 70% |