Marek tak uczepił się tej koncepcji, że o niczym innym nie mówił. Na szczęście, bo chcąc nie chcąc zaczęła mi się udzielać Markowa paranoja, pod koniec studiów wyjechałem na roczne stypendium do Hiszpanii. A kiedy wróciłem, Marek już „nie kontaktował”. Wziął dziekankę i całymi dniami przesiadywał w czytelniach różnych wydziałów. Jego zainteresowania i lektury zdawały się zupełnie przypadkowe (fizyka, matematyka, chemia, biologia, astrofizyka i medycyna), jednak musiał dostrzegać w nich jakiś porządek. Zresztą, był przecież przekonany, że pozna „Język” i przemówi do Boga. Zacząłem go wtedy uważać – tak jak inni – za świra. Padało w stosunku do niego określenie „geniusz”, ale wszyscy postawili już na nim przysłowiowy krzyżyk. Tego przekonania nie był w stanie zmienić nawet fakt, że zaczął korespondować ze znakomitościami ze świata nauki. Co tu dużo mówić – stał się „zwyczajnym” wariatem.
Znowu wyjrzałem za okno. Widzę, że zapadająca ciemność zwróciła już uwagę ludzi. Niektórzy zatrzymali się i patrzą w niebo. Ktoś dzwoni zdenerwowany, ktoś inny zawrócił i być może wraca do domu. Widzę, że zareagowały również media. A wracając do tematu: Miałem już dość Marka. Zdawałem sobie sprawę, że potrzebuje mnie, bo jestem jego jedynym przyjacielem, ale nie byłem w stanie dłużej dzielić i rozumieć jego pasji czy też paranoi. Czułem się nią przygnieciony i osaczony. Zresztą poznałem moją obecną żonę i miałem inne zajęcia, niż wysłuchiwanie opowieści o języku świata. Byłem jednak obecny przy pewnym przełomie w jego życiu. Po jakimś czasie Marek odwrócił się od matematyki i fizyki, uznając, że są one tylko modelami rzeczywistości i niczym więcej. Nie wiadomo nawet, czy ich język jest czytelny dla „kogoś” innego niż my sami. Dlatego – jak mówił Marek – powinniśmy wczytać się w istniejący już język, a nie tworzyć nowy.
Widzę, że na ulicach zaczyna panować panika. Telewizja nieźle się do niej przyczynia – widok spowitych ciemnością różnych szerokości geograficznych świata, które powinny być o tej godzinie zalane słońcem, naprawdę robi duże wrażenie. Zresztą, myślę, że ludzie przeczuwali, że zanosi się na coś naprawdę bardzo złego. Zaraz po pojawieniu się zmutowanych zwierząt, w Ameryce Północnej i Europie zaczęła się szerzyć nieznana choroba. Początkowo były to pojedyncze przypadki, lecz z czasem przerodziła się wręcz w epidemię. Dobrze, że nie muszę tego dokładnie opisywać, bo sami widzieliście to w TV – niegojące się i ropiejące rany, napuchnięte ciała, powykręcane kończyny. I najgorsze – widok chorych dzieci… W ciągu dwóch tygodni, licząc od pojawienia się objawów, następowała śmierć. Dziennikarze mówili o tajnych eksperymentach genetycznych, a duchowni i nawiedzeni o boskiej karze. Ale wszyscy – za przeproszeniem – g… wiedzą.
Marek uznał, że językiem, który należy poznać, jest „język życia” – kod genetyczny. Innymi słowy, wszystkie gatunki w przyrodzie – rośliny, zwierzęta i ludzie – są artykulacjami tego języka, komunikatami. W konsekwencji życie na Ziemi jest jednym wielkim przekazem, książką, poematem czy też sprawozdaniem z nudnej metafizycznej narady lub czymkolwiek innym. Jesteśmy rozmową bóstw, literami w metafizycznej księdze. Wystarczy poznać jej język, podsłuchać, wprowadzić własne zdania, a być może zostaniemy wysłuchani. A może nawet zbawieni. Marek z właściwą sobie pasją zgłębił tajniki genetyki na tyle, że po nawiązaniu kontaktów naukowych, dostał stypendium i wyjechał do Stanów. Nasze kontakty urwały się. Dostawałem od czasu do czasu wieści od niego i cieszyłem się, bo wyglądało na to, że zaczął wreszcie funkcjonować jak normalny człowiek. Zrobił doktorat, dostał pracę w laboratorium naukowym, a przy okazji wykładał na tamtejszych uniwersytetach. Ale podświadomie czułem, że tak naprawdę się nie zmienił. I być może domyślacie się już, co się stało… Marek nie próżnował. Korzystając ze stypendium, na tyle pogłębił swą wiedzę i umiejętności, że rozpoczął pracę w jednym z największych koncernów chemicznych na świecie. Dosyć szybko zajął wysokie stanowisko i być może osiągnąłby naprawdę wiele, gdyby… Nie wiem dlaczego, ale jakiś czas temu przesłał mi wiadomość, w której zapowiadał wielkie „wydarzenie”. Przyszło mi wtedy na myśl, żeby zawiadomić władze. Ale oczywiście nie zrobiłem tego. Bo cóż można byłoby mu zarzucić?
Trudno mi teraz pisać, bo zaczynają się dziać naprawdę fascynujące rzeczy. Ale z drugiej strony nie potrafię oderwać się od klawiatury. Panuje ciemność (nie wiem, po co to piszę, bo przecież sami już to dostrzegliście), na niebie nie widać ani jednej gwiazdy. Palą się jedynie latarnie, światła w mieszkaniach i reflektory samochodów. Ciemność co chwila rozświetlają pojawiające się znikąd kule ognia, przywodzące na myśl komety. Biegną przez całe niebo, by zginąć za horyzontem. Ale za chwilę pojawiają się nowe. Panika nasila się nie tylko na ulicy, ale i w TV – niektóre kanały przestały nadawać program, a inne emitują bez żadnych komentarzy sam obraz nieba. Są też i takie, w których dzisiejszy „festyn” nabiera w pełni rumieńców – krzyczący dziennikarze, pastorzy i księża wzywający do pokuty, potrącający się w panice ludzie. Powiem z wrodzonej przekory, że naprawdę warto było dożyć tej chwili. Widzę, że na niektórych kanałach TV zaczynają wreszcie kojarzyć „tajemniczą” chorobę z tym, co się obecnie dzieje na całym świecie. Co do mnie, to domyślałem się tego już od pewnego czasu. Zresztą, miałem przesłanki: Marek przesłał mi wiadomość, w której przyznał się – mówiąc prozaicznie i bez upiększeń – że skaził bardzo popularny półprodukt, wykorzystywany w przemyśle spożywczym, stworzonym przez siebie mutagenem, powodującym ową tajemniczą chorobę. Chciał podjąć rozmowę z Bogiem… W telewizji pojawiają się w miarę sensowne teorie na temat tego, co się obecnie dzieje, ale męczą mnie tylko te teksty o sądzie ostatecznym, grzechach i tym podobnych bzdurach. Z drugiej strony jest w tym sporo racji, bo jakiś sąd ma tu jednak miejsce. Zwróćcie uwagę, że sąd to w sensie logicznym znaczenie zdania, a w sensie gramatycznym – sens zdania oznajmującego. Sąd oznacza również rezultat procesu myślowego, w którym podmiot stwierdza bądź neguje stan rzeczy. W konsekwencji sąd ostateczny to stwierdzenie bądź zanegowanie przez Boga stanu rzeczy wypowiedzianego przez jego stworzenie. Bóg potwierdzi bądź zaneguje sens wypowiedzianego przez nas zdania. Szkoda tylko, że wypowiedzianego akurat przez Marka. No cóż, pozostaje nam jedynie życzyć powodzenia… |