Płaskonosy znów spojrzał na nich krytycznie. – Dobra, ale skąd wiecie, że to są właśnie ci dwaj? Wierzycie im na słowo? Will skinął w kierunku Hadriana. – Popatrz na jego miecze. Człowiek z jednym mieczem może umieć się nim posługiwać, ale równie dobrze i nie. Z dwoma mieczami raczej nie ma pojęcia o sztuce walki, ale chce, żebyś myślał inaczej. Ale ktoś z trzema mieczami… To spory ciężar i nikt nie dźwiga z sobą tyle żelastwa, jeśli nie zarabia nim na życie. Hadrian zgrabnym ruchem dobył dwa miecze przypięte po swoich bokach. Obrócił rękojeść jednego w dłoni. – Muszę dać do wymiany uchwyt. Znów zaczyna się strzępić. – Spojrzał na Willa. – Możemy zaczynać? Zdaje mi się, że zamierzaliście nas obrabować. Rabusie spojrzeli niepewnie po sobie. – Will? – spytała dziewczyna wciąż z naciągniętym łukiem w dłoniach, ale teraz wyglądająca na znacznie mniej pewną siebie. – Usuńmy krzaki z drogi i dajmy im przejechać – postanowił Will. – Na pewno? – spytał Hadrian. – Ten miły jegomość z przetrąconym nosem wydaje się zdecydowany chwycić za miecz. – W porządku – zgodził się płaskonosy, spojrzawszy na klingi Hadriana, kiedy wypolerowana stal błysnęła w świetle księżyca. – Skoro jesteście pewni. Wszyscy rabusie skinęli głowami i Hadrian schował broń. Will wbił swój miecz w ziemię i idąc pospiesznie do tarasującej drogę zapory z gałęzi, przywołał skinieniem pozostałych. – Źle się do tego zabieracie – oznajmił głośno Royce. Złodzieje się zatrzymali i podnieśli z niepokojem głowy. – Nie chodzi o uprzątnięcie krzaków, tylko napad. Wybraliście ładne miejsce, przyznaję. Ale powinniście nas zajść z obu stron. – I, Williamie… bo masz na imię William, prawda? – spytał Hadrian. Mężczyzna skrzywił się i przytaknął. – Williamie, większość ludzi jest praworęczna, więc należy zachodzić ich z lewej strony. To postawiłoby nas w niekorzystnym położeniu, bo musielibyśmy uderzać w niewygodnej pozycji. A łucznicy powinni być z prawej strony. – I dlaczego tylko jeden łuk? – spytał Royce. – Mogłaby trafić tylko jednego z nas. – Nawet tego by nie mogła – zaprzeczył Hadrian. – Zauważyłeś, jak długo trzymała napiętą cięciwę? Albo jest niewiarygodnie silna – w co wątpię – albo to łuk własnej roboty, z lichego drewna i strzała z niego nie poleci nawet na metr. Robiła to tylko na pokaz. Wątpię, czy kiedykolwiek wypuściła z niego strzałę. – Właśnie że tak – odparła. – Świetnie strzelam. Hadrian pokręcił głową, patrząc na nią z uśmiechem. – Trzymałaś palec wskazujący na wierzchu promienia, słonko. Gdybyś puściła strzałę, lotki otarłyby ci się o niego i trafiłabyś wszędzie, tylko nie tam, gdzie celowałaś. Royce skinął głową. – Kupcie kusze. Następnym razem nie wychodźcie z ukrycia i wbijcie po kilka bełtów w pierś każdej z ofiar. Ta cała gadanina to głupota. – Royce! – skarcił go Hadrian. – No co? Zawsze powtarzasz, że powinienem być milszy dla ludzi. Staram się być pomocny. – Nie słuchajcie go. Jeżeli chcecie rady, to budujcie lepsze przeszkody. – Tak, następnym razem zatarasujcie drogę drzewem – potwierdził Royce i wskazując ręką gałęzie, dodał: – To jest żałosne. I na litość Maribora, zasłońcie twarze. Warric to niezbyt duże królestwo i ludzie mogą was zapamiętać. Być może Ballentyne nie pofatyguje się, żeby was ścigać za kilka drobnych rozbojów na gościńcu, ale pewnego dnia wejdziecie do gospody i ktoś wam wbije nóż w plecy. Byłeś w Szkarłatnej Ręce, prawda? – zwrócił się Royce do Williama. Ten drgnął zaskoczony i puścił gałąź, którą właśnie odciągał. – Nikt o tym nie wspominał – powiedział. – Nie było potrzeby. W Ręce każdy członek gildii musi obowiązkowo zrobić sobie ten głupi tatuaż na szyi. – Royce zwrócił się do Hadriana: – Mają przez to wyglądać na twardzieli, ale jedyny skutek jest taki, że łatwo rozpoznać w nich złodziei. Malowanie każdemu czerwonej ręki na szyi to głupota, jeśli się nad tym głębiej zastanowić. – To ma być wytatuowana ręka? – zdziwił się Hadrian. – Myślałem, że to czerwony kogucik. Ale skoro już o tym mowa, ręka ma większy sens. Royce spojrzał z powrotem na Willa i przechylił głowę na jedną stronę. – Faktycznie przypomina kogucika. Will zakrył dłonią szyję. Po usunięciu ostatniego krzaka spytał: – Kim wy naprawdę jesteście? Co to właściwie jest Riyria? W Ręce nigdy mi nie powiedzieli. Kazali tylko trzymać się z daleka. – Nie jesteśmy nikim niezwykłym – odparł Hadrian. – Ot, dwóch podróżnych rozkoszujących się przejażdżką w chłodny jesienny wieczór. – Ale mówiąc poważnie – dodał Royce – musicie nas posłuchać, jeśli zamierzacie dalej się tym zajmować. My skorzystamy z waszej rady. – Jakiej rady? Royce spiął lekko konia i ruszył naprzód drogą. – Zamierzamy złożyć wizytę hrabiemu Chadwick, ale nie martwcie się, nie wspomnimy o was. Archibald Ballentyne trzymał w rękach klucz do wielkiego świata – piętnaście skradzionych listów. Każdy pergamin zapisany był z wielką starannością drobnym, ładnym pismem. Patrząc na nie, odnosił wrażenie, że dla ich autora słowa miały głęboki sens i przekazywały piękną prawdę. Archibald zaś uważał treść za bzdury, ale zgadzał się, że listy miały niezmierną wartość. Wziął łyk koniaku, przymknął oczy i się uśmiechnął. – Milordzie? Spojrzał chmurnie na zbrojnego. – O co chodzi, Bruce? – Przyjechał markiz. Na usta Archibalda wrócił uśmiech. Starannie złożył listy, obwiązał je niebieską wstążką i włożył do sejfu. Zamknął ciężkie żelazne drzwiczki, przekręcił klucz w zamku i dla pewności szarpnął dwukrotnie za uchwyt. Następnie ruszył na dół, aby przywitać gościa. W holu dostrzegł z daleka Wiktora Lanaklina. Przystanął i obserwował, jak stary człowiek chodzi tam i z powrotem. Sprawiało mu to satysfakcję. Choć markiz posiadał wyższy tytuł, nigdy mu nie imponował. Może kiedyś był dumnym, przerażającym czy nawet mężnym człowiekiem, ale ten czas dawno minął i przymioty te zastąpiły siwe włosy i przygarbione plecy. – Czy mogę zaproponować coś do picia waszej lordowskiej mości? – zapytał markiza nieśmiały majordomus, skłoniwszy się ceremonialnie. – Nie, ale możesz przyprowadzić swojego hrabiego – odparł władczym tonem markiz. – A może mam go sam poszukać? Majordomus aż się skulił. – Jestem pewien, że mój pan wkrótce tu przyjdzie, sir – odpowiedział na to i wyszedł pospiesznie przez drzwi po drugiej stronie holu. – Markizie! – zawołał Archibald uprzejmie, podchodząc do gościa. – Tak się cieszę, że przyjechałeś… I to tak szybko. – Wydajesz się zdziwiony – rzekł Wiktor ostrym tonem, po czym potrząsnął pięścią, w której trzymał zmięty pergamin, i dodał: – Przysyłasz mi taką wiadomość i sądzisz, że będę zwlekał? Archie, żądam, abyś mi wyjaśnił, co się dzieje. Archibald ukrył pogardę, jaką wywołał u niego przydomek z dzieciństwa. Wymyśliła go nieżyjąca już matka i nigdy jej tego nie wybaczy. W młodości tak się do niego zwracali wszyscy, od rycerzy po służących, i zawsze dotykało go takie spoufalenie się. Kiedy otrzymał godność hrabiego, ustanowił w Chadwick prawo, zgodnie z którym każdy, kto użyje tego przydomka, zostanie ukarany chłostą. Nie miał jednak takiej władzy, aby wyegzekwować je na markizie, i był pewny, że Wiktor celowo użył tego określenia. – Spróbuj się uspokoić, Wiktorze. – Przestań mnie uspokajać! – Głos markiza odbił się echem od kamiennych ścian. Podszedł bardzo blisko do hrabiego i spojrzał mu groźnie w oczy. – Napisałeś, że chodzi o przyszłość mojej córki Alendy, i wspomniałeś o dowodzie. Muszę wiedzieć, czy coś jej grozi, czy nie. – Niewątpliwie tak – odparł hrabia spokojnie – ale nie bezpośrednio. Nikt nie planuje porwania jej ani zabicia, jeżeli tego się obawiasz. – To po co przysłałeś mi tę wiadomość? Przez ciebie kazałem gnać stangretowi na złamanie karku. Jeżeli nie było ku temu powodu, pożałujesz… |