powrót; do indeksunastwpna strona

nr 08 (CX)
październik 2011

Dobrymi intencjami to piekło brukują – część 1
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Azzir machnęła zamaszystą parafkę pod listą i uśmiechnęła się niezdarnie do strażnika.
– To wszystko? – spytała.
– Tak. Jeszcze tylko dwieście dukatów i kończymy sprawę.
– Co? Znaczy się… Hę? – zamrugała, a jej ręce lekko zadrżały.
– Na tyle wyceniam moje milczenie. Uważasz, że to za dużo? – warknął, a jego orcze oczy zwęziły się niebezpiecznie. – Może w Magistracie potraktują mnie lepiej, jak im powiem, kogo dziś przywiozła Aurara.
– Nie… – wyjąkała, odsypując zaproponowaną kwotę. – Skądże… Po co te nerwy…
Strażnik uśmiechnął się triumfalnie, chowając łapówkę. Potem zasalutował i rzekł:
– Miłego dnia!
Azzir fuknęła, mrucząc cichutko pod nosem: „Goń się, pokurczu”.
Gdy została wreszcie sam na sam ze swoją spochmurniałą załogą, odetchnęła. Mieli wracać do Valtany, lecz…
– Panowie – odezwała się oficjalnie. – Nie wiem jak wy, ale ja muszę się napić. Wybierzcie jakąś spelunę miłą marynarskiemu sercu, bo czuję, że trzeba się rozweselić. No i oczywiście stawiam wszystkim, jak leci!
Zimna Aurara zatrzęsła się od przeciągłego, rozgorączkowanego rechotu. Morskie wilki, spragnione wina, kobiet i śpiewu, jęły się wzajemnie przekrzykiwać, potrząsając ochoczo czułkami, łuskami i czym tam ich jeszcze obdarzyła natura.
III
Coś kłębiło się w śmietniku i nieznośnymi, upartymi hałasami zakłócało ciszę nocną.
Spomiędzy stert rozwalających się odpadków, gnijących obierków i innego świństwa dobiegały przedziwne i nieziemskie odgłosy: przerażające bulgotanie, gardłowy skrzekot, a nade wszystko – niespodziewane ryki, przywodzące na myśl pijackie torsje. Sprawca zamieszania ukrył się pod śmierdzącą kołdrą śmieci i rozrabiał od paru godzin. Wreszcie mieszkańcy posłali po straż miejską. Licho wie, co w tym bagnie siedziało. Może jaki ghul?
Bo to wiadomo, co się wylęgło z brudu i smrodu?
Tak więc, gdy szacowni obywatele Silva Rerum wycofali się do domów (by potem całe wydarzenie obserwować z okien), do akcji wkroczyli Łyko i Liwia. Stróże porządku nadeszli w samą porę: hałas narastał, przechodząc w przeciągły chichot i pełne werwy okrzyki. Czubek śmieciowej góry drżał, jakby zaraz miał runąć.
Łyko, szczupły mężczyzna po czterdziestce, wysunął miecz. Z pleców ściągnął tarczę, wprawnym ruchem zakładając ją na przedramię. Dał znak swojej partnerce, by przygotowała się do ataku.
Liwia chwyciła oburącz włócznię i potrząsnęła nią dla animuszu.
Dziewczyna była może i młoda, ale niezwykle dzielna, silna i uparta. Jak coś sobie postanowiła, to dążyła do tego za wszelką cenę. Została strażniczką, pomimo ogromnego sprzeciwu matki. Opanowała trudną sztukę walki bronią drzewcową. A nade wszystko pozostała cudowną, miłą i dobrze ułożoną panienką. Oczywiście poza godzinami pracy.
– Dźgnę go parę razy, a ty bądź gotowa… – szepnął Łyko. – Uważaj tylko na siebie, bo…
– Dobra, dobra, tata – przerwała mu Liwia, poprawiając opadający szyszak. – Dawaj już, no, bo tu pośniemy.
– Dzieci… – mruknął.
Skradali się po cichutku, ostrożnie stawiając kroki.
Odór był coraz bardziej obezwładniający i strażnicy walczyli nie tylko z lekkim strachem, ale i z mdłościami. Tajemniczy rozrabiaka rozszalał się na dobre, przemawiając w obcej mowie.
– Ble ble gegle begle, ble ble bleeeeee… – rozniosło się dookoła, a okienni gapie pochowali się w domowych zaciszach.
Cholera! A jeżeli to jakiś mag?! Co wtedy?, pomyślała Liwia i spojrzała na ojca. Widać ten kłopotał się tym samym, bo po czole spływał mu pot. Działo się tak jedynie w przypadku spotkań z czarodziejami.
Byli już zupełnie blisko, zaledwie parę centymetrów od największej sterty odpadków.
Łyko uniósł miecz, celując w miejsce, gdzie najgłośniej rozbrzmiewały potworne dźwięki. Liwia stanęła za rodzicem i przygotowała się do ataku.
– Żybrzybbb, yyyy… ble ble ble??? – rozległo się pytanie.
Odpowiedzią były kłujące ostrza straży. Nieproszony gość umilkł, a potem zapiszczał jak mały kot. Zaczął kotłować się tak, że gnijące paskudztwo rozfrunęło na boki.
– Dalej, dalej, tata! – krzyknęła Liwia. – Bij, zabij!!!
– Ha! Haaaa! – odrzekł Łyko i nagle zamarł.
Spomiędzy śmieci dotarło do niego markotne, bolesne:
– Auć… To bbbboliii…..
Strażnicy popatrzyli na siebie w osłupieniu. Chwilę później odgarniali walające się okropieństwo, używając do tego tarczy i miecza Łyki. I wreszcie dokopali się do celu.
– A niech mnie – skwitował stróż prawa.
– No. – Liwia skinęła głową. – Mnie też.
Na brudnym, próchniejącym łóżku, pod zwałami obrzydlistwa, leżał młody mężczyzna. Był tak pijany, że nie przejął się licznymi zadrapaniami i nakłuciami. Jeszcze teraz ściskał w ręku pustą butelkę wódki, a cuchnęło od niego nie mniej niż ze śmietnika, w którym postanowił przenocować.
– Czy ty to widzisz, czy już mi się całkiem myli? – spytał Łyko.
– Nie myli ci się. Zupełnie nie.
Wygląd pijaczyny zaskoczył ich. Liwia wyliczyła w myślach: Czarne włosy, kwadratowa twarz, głęboko osadzone oczy, kolczyki w uszach, szrama na policzku, kilkudniowy zarost i wysportowana sylwetka, przyodziana w podróżny strój…. To po prostu niemożliwe.
– Zaraza… – mruknął Łyko, próbując go podnieść. – Ależ on ciężki. Pomóż mi, córa.
– Się robi.
Z trudem chwycili go za ręce i wygrzebali ze śmietniska. Zawisł na ich ramionach jak pacynka, gulgocząc pod nosem.
– Do więzienia z nim – sapnął strażnik, gnąc się pod ciężarem nieznajomego.
– Będzie miał nieliche towarzystwo – stęknęła Liwia, tarmosząc pijaka za rękaw obrzyganej koszuli.
– A jakże.
To powiedziawszy, zamilkli, by całą uwagę i siłę skupić na przeniesieniu mężczyzny do celi.
Jedno im nie dawało spokoju.
Jak to możliwe, by w mieście pojawiły się osoby, których ani ubiór, ani wygląd, ani nawet blizny i siniaki w ogóle się od siebie nie różniły?
Rodzeństwo?
Jeżeli tak, to Łyko miał nadzieję, że wszyscy bracia znaleźli się już w areszcie.
Czary?
No cóż… Jeżeli to były czary, to strażnik chętnie skorzystałby z zaległego urlopu.
Całe wieki nie był na rybach.
• • •
– Głowa mi pęka, jakbym chlał przez ostatni tydzień.
– Mam to samo. Właściwie to chyba plącze mi się język…
– A ja jestem pijany, choć od paru miesięcy nie miałem gorzały w ustach.
– Cisza!
– Co „cisza”?
– Co to?
– Co?
– No, to!
– Nie słyszę…
– A ja tak. Kroki!
– Aha. Coraz bliżej.
– W rzeczy samej, kroki. Głośniejsze.
– Oj, trochę się boję.
– Zamknijcie się wszyscy, do stu tysięcy diabłów. A ty, idioto, jakbyś sam się tu dobrowolnie nie pchał, to nie musiałbyś trząść portkami ze strachu.
– Chciałem tylko pomóc…
– No mówię, że idiota…
Nagle ciężkie drzwi zgrzytnęły, a w wejściu pojawiło się dwóch stróżów więziennych. Potężnie zbudowane ogry ciągnęły kogoś za ręce.
– Macie towarzystwo – powiedział jeden. – Kolejny do kompletu.
– A więcej nie znaczy lepiej – dodał drugi.
Po chwili cisnęli ciało w głąb celi i wyszli, zatrzaskując drzwi. Pojmany tąpnął o skalną ścianę, zamamrotał coś w rodzaju „ble ble ble” i zamilkł, osuwając się bez czucia na podłogę.
– Kto to? – zapytał jeden z więźniów.
– Bo ja wiem? Ale jedzie od niego na kilometr.
– Tyś kilometr na oczy widział, imbecylu. Zapalcie kaganki i poświećcie mu nad gębą. Zobaczmy, z kim przyszło nam dzielić komnatę. Zresztą, panowie, jedzie od nas wszystkich.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.