– To ty mnie posłuchaj! De Satre i Yvonne już więcej nie przyjdą. Jestem pewien. Ona… ona jakiś czas temu mówiła, że ją zabiją. A ja, dureń, udawałem, że nie słyszę, że mnie to nie obchodzi. Zabiją ją! Nie mów mi, do diabła, że to jeszcze młódka, trzeba było ją widzieć, gdy to mówiła! Zresztą, nie zrozumiesz tego, nie poznałeś jej – Chopin postarał się opanować głos, odetchnął głęboko, boleśnie. – Proszę cię jak przyjaciel przyjaciela, Ferenc. Muszę wiedzieć. Muszę poznać prawdę. Inaczej już nigdy nie zasnę spokojnie… nie z takim brzemieniem. Zapanowało milczenie. Z którejś z większych ulic, najpewniej z Boulevard Montmartre, dochodził śmiech, krzyki, muzyka. Był początek czerwca, Paryż witał pierwszą falę letnich upałów winem i śpiewem. – Jest jeden człowiek – powiedział Liszt tak cicho, że Potocka ledwie rozumiała słowa. – Mieszka w Dzielnicy Łacińskiej, nad antykwariatem przy Rue de la Montagne-Sainte-Geneviève. Jeśli ktokolwiek jest w stanie ci pomóc, to on. – Dziękuję, Ferenc. Odwdzięczę ci się. – Sram na twoją wdzięczność – żachnął się Węgier. – Jesteś głupim, pokręconym Polakiem, który prosi się o kłopoty. Idź tam, skoro musisz. Tylko, do cholery, wróć w jednym kawałku, bo jak coś ci się stanie, to cię znajdę i zabiję. Buty zastukały na bruku, Liszt najwyraźniej wracał do restauracji. Potocka na ułamek sekundy znieruchomiała, po czym skoczyła do środka i czym prędzej weszła do alkowy. Z biblioteki wyszedłem koło czwartej, zadowolony, że z pomocą tłumacza znalazłem relację młodej Potockiej. Później zahaczyłem o małą knajpkę, gdzie zjadłem obiad i wysłałem mojemu pracodawcy obiecany list. Wypiłem jeszcze dwie lampki wina, przeszukując rozmaite internetowe katalogi starodruków i rękopisów. Niestety, ile razy trafiłem na coś, co mogłoby się przydać, okazywało się, że strona jest nieaktualna albo akurat w przebudowie. Pech. Czułem, że jestem blisko rozwiązania całej zagadki i poskładania poszczególnych elementów opowieści w całość. Brakowało niewiele, bardzo niewiele, ale coś cały czas mi mówiło, że nie wiem wszystkiego, że jest w tym jakieś drugie dno, które mi umyka i nie daje się uchwycić. W końcu spakowałem laptopa i ruszyłem z powrotem do domu. W efekcie wróciłem do siebie koło ósmej. Telefon zadzwonił, gdy miałem iść pod prysznic. Spojrzałem na wyświetlacz. To była Zoé. – Cześć – powiedziała. – Nie przeszkadzam? – Nie – odparłem, uśmiechając się mimo woli. Jesteś beznadziejny, Adrien. Jak pies merdający na widok pana, od którego może dostać wyłącznie kopniaka w pysk. – Co dobrego? – Wydarzyło się coś dziwnego. Myślałam o tej korespondencji, którą mi pokazywałeś. Poszperałam trochę w bazie Interpolu i znalazłam coś, co mogłoby cię zainteresować. To był zbiór kilku listów Liszta, tego kompozytora, który przyjaźnił się z Chopinem, prawda? Z tego samego okresu. Wydrukowałam kilka. – Świetnie – odparłem. To tylko gra, mówiłem sobie. Nie daj się znowu w to wciągnąć. Drugiego zawodu nie przeżyjesz. – Nie rozumiem tylko, co w tym dziwnego. – Kiedy próbowałam wydrukować resztę dzisiaj rano, cały zbiór zniknął. Bez śladu. Jakby go nigdy nie było. – Awaria serwera? – Adrien, mówimy o Interpolu. Tu nie ma miejsca na coś takiego jak awaria serwera. Chwila ciszy, natłok myśli. Wspomnienie jej uśmiechu, tego jak kiedyś, dawno temu smakowały jej pocałunki. I jak bardzo bolał widok jej i tego Argentyńczyka… Boże, nie każ mi przez to znowu przechodzić. – Adrien? Jesteś tam? Ciekawość zwyciężyła. – Tak – odparłem. – Masz je u siebie? Mogę wpaść je obejrzeć? – Pewnie. Ja… – urwała nagle. Słyszałem w słuchawce jakiś głos, bardzo cichy, stonowany. – Zoé? – Boże, Adrien – powiedziała to w taki sposób, że serce mi stanęło na ułamek sekundy. – Włącz telewizor. Kanał trzeci. Sięgnąłem po pilota, ekran błysnął. Leciały wiadomości, głosowi reportera towarzyszył widok budynku z jedną częścią rozerwaną wybuchem. Wszędzie pełno było gruzu, dymu, gdzieniegdzie pokazywały się języki ognia. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, co to za budynek. Biblioteka Polska. Zrobiłem głośniej, ale byłem tak otępiały, że docierały do mnie tylko pojedyncze słowa: bomba, nieznani sprawcy, koło godziny siódmej, brak ofiar śmiertelnych. – Jezu Chryste – wyszeptałem do słuchawki. – Byłem tam dzisiaj. Parę godzin temu. – To potworne – zgodziła się Zoé. – Nie mam pojęcia, co się dzieje. Paryż oszalał. Dopiero co mówili o tym zabójstwie. Poczułem dziwne ukłucie. Intuicja. Pieprzona intuicja. – Jakim zabójstwie? – spytałem, choć wolałem nie wiedzieć. Do diabła, byłem przekonany, że znam odpowiedź. – Zabito dziś jakiegoś byłego wykładowcę akademickiego. Inwalidę, wyobrażasz sobie? Co taki komu zawinił? Z trudem przełknąłem ślinę. W gardle miałem tłustą grudę, zbierało mi się na wymioty. – Czy to był Voorhoof? – zapytałem. – Vincent Voorhoof? Odpowiedziało mi milczenie, długie, rozpaczliwe. – Skąd… – Byłem u niego. Wczoraj. Czy to jakiś makabryczny żart? O co tu chodzi? Czemu Voorhoof, czemu biblioteka? Dlatego, że odwiedziłem oba te miejsca? Dlatego, że mieli informacje o… Przypomniałem sobie o dziesiątkach nieaktualnych stron internetowych, o tym, że wyparowały nawet materiały Interpolu. Do diabła, materiały z biblioteki, wcześniej spotkanie u Voorhoofa, a jeszcze wcześniej… Panika chwyciła mnie za gardło i kopnęła w żołądek. Zoé! – Zoé, posłuchaj! – krzyknąłem do słuchawki. – Musisz… – Poczekaj, ktoś dzwoni do drzwi. – Nie! Nie słuchała mnie. Minęło kilka chwil, w czasie których wrzeszczałem do słuchawki jak opętany, ale nie było odpowiedzi. W końcu usłyszałem jakiś trzask i połączenie zostało przerwane. Boże, prosiłem. Tylko nie Zoé. Tylko nie ona. To nie może się tak skończyć. Wybiegłem z domu. Claude Brun ledwo położył się do łóżka, kiedy ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Mężczyzna podszedł do okna i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Przed wejściem stał człowiek w kapeluszu i płaszczu, z laską. Kilkanaście kroków dalej zatrzymała się dorożka. Poza tym alejki były puste. Czyli to nie obława, uspokoił się Brun. Wsunął nogi w kapcie i zszedł na dół.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Czego dusza pragnie? – spytał, otwierając drzwi. – Informacji – odparł mężczyzna stojący w progu. Był blady, przejęty. Potrząsnął kiesą, zabrzęczały monety. – Proszę. Weszli do przedpokoju. Brun chciał wprowadzić gościa głębiej, ale ten się nie zgodził. Spieszyło mu się, było to widać jak na dłoni. – O jaką informację chodzi? – O Lożę Innych Sfer. O hrabiego de Satre i dziewczynę imieniem Yvonne, która z nim bywa. Wiesz coś o nich? – Ja coś wiem o każdym. Ale to niebezpieczne tematy – pokręcił głową Brun. – Duże ryzyko, duże pieniądze. Przybysz odliczył pięćset franków i wręczył je Claude’owi. – Mów – polecił. – Co planuje de Satre? Po co mu dziewczyna? – Do rytuału – odparł bez zastanowienia Brun. – Loża Innych Sfer to maniacy, bogacze bawiący się w czarną magię. I jak większość tego typu ludzi, zupełnie oszaleli na punkcie nieśmiertelności. – Co to za rytuał? – Nie znam szczegółów. Coś tam słyszałem o życiu rodzącym się ze światła i dźwięków, o muzyce stworzenia, jak oni to nazywają. Podejrzewam, że nie obędzie się bez ofiary. Przybysz nie pytał, o jakiej ofierze mowa. Nie musiał. – Kiedy to się ma stać? Brun wybałuszył na niego oczy. – Pan naprawdę nic nie wiesz – powiedział, ciągnąc mężczyznę do okna. Pokazał mu lśniącą na niebie tarczę księżyca. – Teraz. Właśnie teraz. Ostatnia pełnia przed letnim przesileniem. Najkrótsza pełnia w roku, ale też najjaśniejsza. Mówiłem: światło i muzyka. – To jakiś obłęd – wyszeptał przybysz. Trząsł się cały, jakby trawiła go gorączka. – Masz jakieś pojęcie, gdzie to ma się wydarzyć? Brun podał adres. Mężczyzna natychmiast ruszył do drzwi, ale informator złapał go za ramię i uśmiechnął się chytrze. |