Azzir machnęła zamaszystą parafkę pod listą i uśmiechnęła się niezdarnie do strażnika. – To wszystko? – spytała. – Tak. Jeszcze tylko dwieście dukatów i kończymy sprawę. – Co? Znaczy się… Hę? – zamrugała, a jej ręce lekko zadrżały. – Na tyle wyceniam moje milczenie. Uważasz, że to za dużo? – warknął, a jego orcze oczy zwęziły się niebezpiecznie. – Może w Magistracie potraktują mnie lepiej, jak im powiem, kogo dziś przywiozła Aurara. – Nie… – wyjąkała, odsypując zaproponowaną kwotę. – Skądże… Po co te nerwy… Strażnik uśmiechnął się triumfalnie, chowając łapówkę. Potem zasalutował i rzekł: – Miłego dnia! Azzir fuknęła, mrucząc cichutko pod nosem: „Goń się, pokurczu”. Gdy została wreszcie sam na sam ze swoją spochmurniałą załogą, odetchnęła. Mieli wracać do Valtany, lecz… – Panowie – odezwała się oficjalnie. – Nie wiem jak wy, ale ja muszę się napić. Wybierzcie jakąś spelunę miłą marynarskiemu sercu, bo czuję, że trzeba się rozweselić. No i oczywiście stawiam wszystkim, jak leci! Zimna Aurara zatrzęsła się od przeciągłego, rozgorączkowanego rechotu. Morskie wilki, spragnione wina, kobiet i śpiewu, jęły się wzajemnie przekrzykiwać, potrząsając ochoczo czułkami, łuskami i czym tam ich jeszcze obdarzyła natura. Coś kłębiło się w śmietniku i nieznośnymi, upartymi hałasami zakłócało ciszę nocną. Spomiędzy stert rozwalających się odpadków, gnijących obierków i innego świństwa dobiegały przedziwne i nieziemskie odgłosy: przerażające bulgotanie, gardłowy skrzekot, a nade wszystko – niespodziewane ryki, przywodzące na myśl pijackie torsje. Sprawca zamieszania ukrył się pod śmierdzącą kołdrą śmieci i rozrabiał od paru godzin. Wreszcie mieszkańcy posłali po straż miejską. Licho wie, co w tym bagnie siedziało. Może jaki ghul? Bo to wiadomo, co się wylęgło z brudu i smrodu? Tak więc, gdy szacowni obywatele Silva Rerum wycofali się do domów (by potem całe wydarzenie obserwować z okien), do akcji wkroczyli Łyko i Liwia. Stróże porządku nadeszli w samą porę: hałas narastał, przechodząc w przeciągły chichot i pełne werwy okrzyki. Czubek śmieciowej góry drżał, jakby zaraz miał runąć. Łyko, szczupły mężczyzna po czterdziestce, wysunął miecz. Z pleców ściągnął tarczę, wprawnym ruchem zakładając ją na przedramię. Dał znak swojej partnerce, by przygotowała się do ataku. Liwia chwyciła oburącz włócznię i potrząsnęła nią dla animuszu. Dziewczyna była może i młoda, ale niezwykle dzielna, silna i uparta. Jak coś sobie postanowiła, to dążyła do tego za wszelką cenę. Została strażniczką, pomimo ogromnego sprzeciwu matki. Opanowała trudną sztukę walki bronią drzewcową. A nade wszystko pozostała cudowną, miłą i dobrze ułożoną panienką. Oczywiście poza godzinami pracy. – Dźgnę go parę razy, a ty bądź gotowa… – szepnął Łyko. – Uważaj tylko na siebie, bo… – Dobra, dobra, tata – przerwała mu Liwia, poprawiając opadający szyszak. – Dawaj już, no, bo tu pośniemy. – Dzieci… – mruknął. Skradali się po cichutku, ostrożnie stawiając kroki. Odór był coraz bardziej obezwładniający i strażnicy walczyli nie tylko z lekkim strachem, ale i z mdłościami. Tajemniczy rozrabiaka rozszalał się na dobre, przemawiając w obcej mowie. – Ble ble gegle begle, ble ble bleeeeee… – rozniosło się dookoła, a okienni gapie pochowali się w domowych zaciszach. Cholera! A jeżeli to jakiś mag?! Co wtedy?, pomyślała Liwia i spojrzała na ojca. Widać ten kłopotał się tym samym, bo po czole spływał mu pot. Działo się tak jedynie w przypadku spotkań z czarodziejami. Byli już zupełnie blisko, zaledwie parę centymetrów od największej sterty odpadków. Łyko uniósł miecz, celując w miejsce, gdzie najgłośniej rozbrzmiewały potworne dźwięki. Liwia stanęła za rodzicem i przygotowała się do ataku. – Żybrzybbb, yyyy… ble ble ble??? – rozległo się pytanie. Odpowiedzią były kłujące ostrza straży. Nieproszony gość umilkł, a potem zapiszczał jak mały kot. Zaczął kotłować się tak, że gnijące paskudztwo rozfrunęło na boki. – Dalej, dalej, tata! – krzyknęła Liwia. – Bij, zabij!!! – Ha! Haaaa! – odrzekł Łyko i nagle zamarł. Spomiędzy śmieci dotarło do niego markotne, bolesne: – Auć… To bbbboliii….. Strażnicy popatrzyli na siebie w osłupieniu. Chwilę później odgarniali walające się okropieństwo, używając do tego tarczy i miecza Łyki. I wreszcie dokopali się do celu. – A niech mnie – skwitował stróż prawa. – No. – Liwia skinęła głową. – Mnie też. Na brudnym, próchniejącym łóżku, pod zwałami obrzydlistwa, leżał młody mężczyzna. Był tak pijany, że nie przejął się licznymi zadrapaniami i nakłuciami. Jeszcze teraz ściskał w ręku pustą butelkę wódki, a cuchnęło od niego nie mniej niż ze śmietnika, w którym postanowił przenocować. – Czy ty to widzisz, czy już mi się całkiem myli? – spytał Łyko. – Nie myli ci się. Zupełnie nie. Wygląd pijaczyny zaskoczył ich. Liwia wyliczyła w myślach: Czarne włosy, kwadratowa twarz, głęboko osadzone oczy, kolczyki w uszach, szrama na policzku, kilkudniowy zarost i wysportowana sylwetka, przyodziana w podróżny strój…. To po prostu niemożliwe. – Zaraza… – mruknął Łyko, próbując go podnieść. – Ależ on ciężki. Pomóż mi, córa. – Się robi. Z trudem chwycili go za ręce i wygrzebali ze śmietniska. Zawisł na ich ramionach jak pacynka, gulgocząc pod nosem. – Do więzienia z nim – sapnął strażnik, gnąc się pod ciężarem nieznajomego. – Będzie miał nieliche towarzystwo – stęknęła Liwia, tarmosząc pijaka za rękaw obrzyganej koszuli. – A jakże. To powiedziawszy, zamilkli, by całą uwagę i siłę skupić na przeniesieniu mężczyzny do celi. Jedno im nie dawało spokoju. Jak to możliwe, by w mieście pojawiły się osoby, których ani ubiór, ani wygląd, ani nawet blizny i siniaki w ogóle się od siebie nie różniły? Rodzeństwo? Jeżeli tak, to Łyko miał nadzieję, że wszyscy bracia znaleźli się już w areszcie. Czary? No cóż… Jeżeli to były czary, to strażnik chętnie skorzystałby z zaległego urlopu. Całe wieki nie był na rybach. – Głowa mi pęka, jakbym chlał przez ostatni tydzień. – Mam to samo. Właściwie to chyba plącze mi się język… – A ja jestem pijany, choć od paru miesięcy nie miałem gorzały w ustach. – Cisza! – Co „cisza”? – Co to? – Co? – No, to! – Nie słyszę… – A ja tak. Kroki! – Aha. Coraz bliżej. – W rzeczy samej, kroki. Głośniejsze. – Oj, trochę się boję. – Zamknijcie się wszyscy, do stu tysięcy diabłów. A ty, idioto, jakbyś sam się tu dobrowolnie nie pchał, to nie musiałbyś trząść portkami ze strachu. – Chciałem tylko pomóc… – No mówię, że idiota… Nagle ciężkie drzwi zgrzytnęły, a w wejściu pojawiło się dwóch stróżów więziennych. Potężnie zbudowane ogry ciągnęły kogoś za ręce. – Macie towarzystwo – powiedział jeden. – Kolejny do kompletu. – A więcej nie znaczy lepiej – dodał drugi. Po chwili cisnęli ciało w głąb celi i wyszli, zatrzaskując drzwi. Pojmany tąpnął o skalną ścianę, zamamrotał coś w rodzaju „ble ble ble” i zamilkł, osuwając się bez czucia na podłogę. – Kto to? – zapytał jeden z więźniów. – Bo ja wiem? Ale jedzie od niego na kilometr. – Tyś kilometr na oczy widział, imbecylu. Zapalcie kaganki i poświećcie mu nad gębą. Zobaczmy, z kim przyszło nam dzielić komnatę. Zresztą, panowie, jedzie od nas wszystkich. |