powrót; do indeksunastwpna strona

nr 08 (CX)
październik 2011

W cudzej ziemi
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Pierwszy zrozumiał to, rzecz jasna, Stojący Kruk.
– Jesteśmy w krainie snów – powiedział któregoś dnia.
Prawie nie jedliśmy. Stojący Kruk wyrzucił nawet swoją torbę, aby nie przeszkadzała mu w marszu. No i w ogóle nie spaliśmy. Nie było dnia ani nocy, nie było życia ani śmierci. Podążaliśmy za Dużymi.
Podczas wędrówki nie myśli się, nie rozważa. Idzie się, nogi wykonują posłusznie swoją pracę, członki działają bez udziału mózgu. Podczas wędrówki przez Krainę Dużych, albo Daleką Północ, jak ją nazywano, owo wrażenie było jeszcze bardziej dojmujące. Nie czuliśmy się częścią natury, po prostu byliśmy nią. Wiatr, przesuwające się pod kamiennym niebem chmury, krzyk jastrzębia – wszystko to było częścią nas. Wiedziałem, że gdybym zapragnął, gdybym skoczył, uleciałbym jak ptak, jak w snach, podczas których nic nas nie ogranicza. A jednak nadal byliśmy sobą: Stojący Kruk i ja, Biegnący Przodem (tak mnie wtedy nazywano), dwóch mężczyzn pośrodku krainy snów.
Wtedy dotarliśmy na miejsce.
– Jak wygląda Lód? – chce wiedzieć córka mojego syna. – Czy jest jak ten, który skuwa zimą brzegi jeziora? Albo jak śnieg?
– Nie. Jest zupełnie inny. Przypomina trochę błękit oczu twojego ojca, ale tylko trochę.
Dziewczynka zamyka oczy, próbując sobie wyobrazić, a ja mówię dalej:
– Najpierw czujesz chłodny powiew na twarzy. Odgarnia twoje włosy, jakby chciał ci się lepiej przyjrzeć. Nie jest nieprzyjemny, raczej orzeźwiający, ożywczy. Kiedy zaczynasz się zbliżać, przenika cię do kości, jak nagły ból. Nadciąga falami.
Oczywiście, wcześniej są jeszcze potoki. Młode, dziarsko rwące przez łąki jak stado dzikich koni. Potoki mają ten sam kolor co Lód i są bardzo zimne. Wtedy, chociaż właściwie nie czuliśmy pragnienia, obaj piliśmy z nich wodę, aż cierpły zęby.
Stado wynajdywało mielizny i brody, i szło dalej na północ, wiedzione instynktem albo własną, niepojętą dla nas wolą. Właściwie mogliśmy już zawrócić – nikt nie zapuszczał się tak daleko i Duzi byli bezpieczni.
– Nie zrobiliście tego – stwierdza dziewczynka z pewnością charakterystyczną dla dzieci i głupców.
Kręcę głową. Nie, nie zawróciliśmy. Zresztą, nie byłoby wówczas opowieści.
Milknę na chwilę i wracam do obierania bobu. Obok przechodzi żona mojego syna. Jego kobiety mnie nie lubią – jestem stary i niepotrzebny, opowiadam kłamstwa dzieciom, tak że nie chcą być posłuszne. Żony mojego syna mają rację. W klanie nie było starców, a raczej: zniedołężniałych starców. Kiedy ktoś stawał się ciężarem albo nie potrafił polować, odchodził. Ja skubię bób.
– Co się stało z mamutami? – pyta mała.
Już otwieram usta, żeby odpowiedzieć, kiedy dostrzegam syna nadciągającego z bydłem. Słychać radosne szczekanie psów i jęki wołów. Syn idzie ubrany w szarą tunikę i czapkę na głowie. Nigdy nie nauczyłem się nosić takich ubrań; tylko skóra innych zwierząt może rozgrzać moje kości.
– Zmykaj – mówię cicho. – Wieczorem.
Córka mego syna zrywa się z kucek i biegnie do chaty, ogłaszając nadejście ojca, zupełnie jakby tamten powracał nie z pastwiska, tylko ze szczęśliwych dla klanu łowów. Ale on nie umie nawet trzymać prawidłowo oszczepu, a ugania się wyłącznie za cudzymi kobietami.
Zaczyna mnie boleć noga, spadek po dawnym polowaniu. Dobrze, że nie było ich więcej.
* * *
Wieczorem mój syn sprasza sąsiadów (albo oni jego, choć zazwyczaj on jednak, jako najmajętniejszy) na ucztę. Jedzą pszenne placki z miodem i ziołami, czasem trochę mięsa. I piją.
Próbowałem kiedyś tego ich wina, ale to prawdziwe paskudztwo. Jest cierpkie i powoduje, że człowiekowi zaczyna kręcić się w głowie, a on sam gada od rzeczy. Zupełnie jak ci stuknięci szamani. Czasami syn i jego przyjaciele piją wywar z maków, a potem twierdzą że widzieli demony albo duchy zmarłych. Nie wierzę w to. Ich opowieści są zawsze mętne i pełne niejasności. Nigdy nie byłem wiedzącym, ale miałem w swoim życiu parę – powiedzmy – profetycznych chwil i doskonale wiem, że są one proste i jasne, a nie pełne majaków.
– Chodź, zaśpiewaj nam jedną z pieśni wojennych – wołają czasami sąsiedzi mego syna, kiedy sobie popiją.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Wciskają mi do rąk bębenek albo fletnię i każą grać. Prędzej mi język przyschnie do podniebienia, niż będę im śpiewał pieśni wojenne, mówię sobie. Ale prawda jest taka, że robię to, zwłaszcza kiedy szczególnie nastają. Gram melodie, których nie powinno się wykonywać w tej krainie, śpiewam pieśni, które nie powinny być wykonywane poza czasem polowań. A oni klaszczą w dłonie i ochrypłymi z przepicia głosami próbują naśladować. Słysząc te pijackie ryki, to kwiczenie sytych wieprzy, przypominam sobie blask minionych ognisk pod północnym niebem, zaginione śpiewy, rytm bębnów. Czuję ból – dlaczego?
Dzisiaj zaprosili własnego pieśniarza. Cieszę się, przynajmniej nie będę musiał spędzać czasu między nimi, słuchając opowieści o cielących się krowach albo metalowych naszyjnikach, które sprowadzili sobie z miasta. Wychodzę na łąkę za chatą i siadam pod szarą topolą. Ostatnio coraz częściej myślę o śmierci.
– Myślałem, że już śpisz.
Dziewczynka powoli kręci głową i siada obok mnie. Kładzie się na moim łonie; widzę jej wielkie, ciekawe świata oczy. Odbłysk Lodu, czy to tylko moja wyobraźnia?
– Miałeś opowiedzieć co stało się z mamutami – żąda. – Czy nikt nie zrobił im krzywdy?
Gładzę jej włosy, bardziej odruchowo niż z czułości. Słychać szum wiatru w gałęziach drzewa, a z tyłu, od strony chaty, przytłumione głosy biesiadujących. Pod ich wpływem próbuję przypomnieć sobie ryki Dużych, donośne wołania niosące się przez łąki i lasy Północy, ale w głowie mam tylko pustkę. Nie pamiętam już tamtego świata.
– Nie powiedziałem ci jeszcze jednego – szepcę do córki mego syna, a ona słucha. – Jak myślisz, skąd nasz wiedzący był pewien, że spotkaliśmy ostatnie stado, dlaczego byliśmy pewni, że Duzi idą ku Lodowi?
I zaraz odpowiadam, nie dając jej czasu na zastanowienie.
– Otóż, Oni mówili.
– Mówili? – Zrywa się i patrzy na mnie z niedowierzaniem. – Jak ty i ja albo pan ojciec?
To oczywiste kłamstwo, jednak inaczej nie zrozumie. Nie chce mi się jednak wyjaśniać wszystkich tych subtelności, które dla wieśniaka są niepojęte jak fizyka kwantowa. Rozumieliśmy mowę Dużych, podobnie jak niedźwiedzi, ptaków na niebie, pór roku albo braci-w-łowach, wilków. Nie było w tym niczego dziwnego.
– To po co one szły do Lodu, dziadku?
Tego nie wiedzieliśmy. Przynajmniej, do czasu.
– Kiedy zbliżyliśmy się do Lodu, tak że górował nad nami, zrobiło się strasznie zimno – opowiadam. – Nasze ciała cierpiały od chłodu, a my nie mieliśmy czym ich okryć. Wtedy postanowiliśmy zawrócić.
Myśleliśmy, że Duże tutaj się zatrzymają albo wejdą na Lód, na którąś ze zdradliwych dla ludzi ścieżek. Tak się jednak nie stało. Duże, owszem, zatrzymały się przed Lodem, jakby czekając, aż je dogonimy. Po czym jeden za drugim zaczęły wchodzić w Lód.
– Do jamy?
Nie było żadnej jamy czy jaskini. Był Lód. Duże wchodziły weń tak, jak wchodzi się pod wodospad albo zanurza w tafli jeziora. Niknęły po kolei w błękicie, aż pozostaliśmy zupełnie sami, drżąc z zimna.
– Co się z nimi stało?
– Nie wiem. Baliśmy się podążyć za nimi, przeczuwając, że ta droga okazałaby się dla nas zbyt niebezpieczna. Zawróciliśmy.
Ostatnie stado po wielkiej wędrówce trwającej niezliczoną ilość faz księżyca wróciło do krainy snów albo też razem z nią opuściło świat żywych, zmierzając gdzieś, gdzie człowiek nigdy nie był. Stojący Kruk powiedział później, że Duzi odeszli, bo dostrzegli zmiany na świecie. Nie mogli istnieć obok gospodarki rolniczo-pasterskiej, nadciągającej wielkimi krokami epoki brązu czy lotów kosmicznych.
Razem z Dużymi odeszła kraina snów, zamknęła się dla łowców i zwierząt. Przez jakiś czas próbowaliśmy żyć po staremu, lecz prędko okazało się to niemożliwe. Któregoś dnia twój ojciec, który opuścił nas dużo wcześniej z innych powodów, przyszedł do mnie z miską wypełnioną soczewicą. Dał mi ją i powiedział coś w tym stylu:
– Na Południu możesz wieść normalny, spokojny żywot. One już nigdy nie wrócą, a żyć trzeba.
Więc wziąłem od niego miskę i zjadłem soczewicę. Chociaż ludzie z klanu mówili, że Duzi kiedyś wrócą, a Stojący Kruk obiecał sobie, że będzie wypatrywał tego dnia, ja postanowiłem udać się z twoim ojcem na Południe.
Dziewczynka zasnęła. Na wszelki wypadek mówię jeszcze: Pewnego dnia powrócą, po czym milknę. Koniec opowieści, koniec łgarstwa podtrzymującego życie. Na Północy takich bajek nigdy nie można by opowiedzieć, tam słowa mają moc twórczą, nie są pustymi dźwiękami, w które można wierzyć albo nie. No, ale nawet tutaj wątpię, by ktokolwiek uwierzył.
* * *
Zaniósłszy małą z powrotem do chaty, wracam pod szumiącą topolę. Znowu myślę o śmierci; trudno się od tego uwolnić. Czy można odejść tak po prostu, jak mój ojciec? Zamykam oczy. Ojciec nigdy nie powiedział, jak się umiera. Ale z drugiej strony, tak samo było z polowaniami czy rozmnażaniem – robiło się to i już. Nikt nas tego nie uczył.
Opieram się o drzewo, by było wygodniej, i patrzę w gwiazdy. Tak naprawdę to wyglądają tak samo jak te na Północy, nie ma różnicy. Zresztą, nigdy specjalnie nie interesowałem się gwiazdami. Podobno w mieście pojawili się ludzie, którzy z ich ruchu odczytują przyszłość świata, tak twierdzą. Mówią, że to oczy bogów wpatrujące się na w nas z nieba. Za moich czasów były to skupiska energii, związane siłą grawitacji, w których dochodziło do reakcji atomowych. No, ale teraz w modzie jest głupota, im większa tym lepiej.
– Zabiliśmy to stado – mówię do cichej topoli. Szepczę do jej dziupli, wciskam słowa pod korę. – Co do nogi. Dwanaście klanów zebrało się na tych łowach. Podpaliliśmy łąki i spuścili wilki. To były wielkie, bezsensowne łowy, które nikomu nie przyniosły radości.
Milknę na chwilę, mimo wszystko przejęty własnymi słowami. Na szczęście słucha mnie tylko ta topola, nieme drzewo, którego nie obchodzi moja prawda. Dlatego łatwiej jest mówić. W okolicy nie ma nikogo innego, tylko wiatr, topola i ja.
– Nad rzeką, przy zakolu – kontynuuję – wnosiła się stroma skarpa. Tam zagnaliśmy całe stado, krzycząc i wymachując pochodniami. Runęły w dół.
Ciągle narzekam na syna i jego sposób życia; nasz wiedzący wszystko to przewidział. To znaczy, koniec epoki kamienia i nastanie nowych czasów. Nawet to rolnictwo, zamieniające wolnego człowieka w potulne, głupie bydlę.
– To się źle skończy – mówił Stojący Kruk podczas zebrania klanów. – Jesteśmy jak człowiek z piłą motorową podcinający gałąź, na której siedzi. Złotą gałąź, panowie.
Nie słuchaliśmy go. Jeden Stojący Kruk miał trochę oleju w głowie, reszta chciała się po prostu porządnie nażreć. Kogo obchodziły ekologiczne gadki, kiedy w perspektywie była wielka uczta i koniec przymierania głodem przez kolejne miesiące? Wiele można mówić o neolicie, ale przynajmniej człowiek nie chodzi całymi dniami z pustym brzuchem. Jedzenie jest codziennie, a nie tylko co jakiś czas. Może nie tak smaczne jak mięso Dużych, ale pewniejsze. Czasami żałuję, że w ogóle wziąłem je do ust.
Nie było żadnego Raju, jak opowiadają mamieni narkotycznymi snami szamani. Zwłaszcza tego z urodzajną Matką Ziemią i pierwszym rolnikiem, który nie musiał się o nic troszczyć, bo mu samo rosło. Dlatego opowiadam kłamstwo o Dużych, żeby ludzie mieli jeszcze jakąś nadzieję w tym nowym, strasznym świecie.
Pewnie umrę na jakiegoś raka, zapalenie płuc albo inne świństwo, które weszło na świat razem z wątpliwymi dobrodziejstwami gospodarki agrarnej; teraz już nikt nie umiera normalnie. Ludzie opowiadają sobie, że choroby siedziały w jakiejś skrzyni, z której ktoś przypadkowo je wypuścił i coś w tym jest, bo w czasach łowów nie znaliśmy takich rzeczy. To pewnie od jedzenia chleba, człowiek przez to staje się cholernie słaby. Nie ma siły nawet na wstawanie rano, nie mówiąc już o normalnym życiu, zęby się psują, wiotczeją mięśnie.
Myślę o Stojącym Kruku, czy w końcu zrozumiał, co naprawdę się stało. Jego ostatnim pomysłem było rzucić się w Lód. W ten sposób chciał przechować siebie do czasu wielkiego powrotu Dużych. W przeciwieństwie do reszty klanu wierzył, że Oni rzeczywiście kiedyś powrócą z krainy Lodu, przyniosą ze sobą cudowną epokę, w której wszyscy byliśmy dziećmi. Może kiedyś archeolodzy odgrzebią Stojącego Kruka, przejrzą mu zęby i umieszczą za szklaną szybą w muzeum. Będzie mógł sobie wtedy dobrze obejrzeć to wszystko, do czego doprowadziliśmy. Ja na szczęście tego nie doczekam.
powrót; do indeksunastwpna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.