Zdjęli kurtki i koszule, pistolety odłożyli na bok. Wzdrygając się z obrzydzenia i przerażenia, wsunęli dłonie w ciecz i zaczęli szukać. Mieszanina było zimna, przeraźliwie zimna, i Chopin nie mógł pozbyć się wrażenia, że kadź nie ma dna. Kręciło im się w głowach, zbierało na wymioty, ale szukali dalej. Tak długo jak nic nie znaleźli, tak długo istniała nadzieja. – Chyba nic tu nie ma – zaryzykował Liszt i w tym samym momencie Chopin odskoczył od kadzi, padł na kolana i zwymiotował. Kiedy skończył, nitki śliny zmieszanej z żółcią zwisały mu z ust. – Tam jest czyjaś dłoń – wykrztusił. Trząsł się cały i łzy ciekły mu z oczu. Miał wrażenie, że nigdy już nie opanuje drżenia rąk. Chwilę później zrobili jeszcze jedno podejście. Liszt znalazł dłoń i wzdrygnął się, ale chwycił ją mocno. Szarpnął, walcząc z wnętrznościami fikającymi kozły i pokarmem podchodzącym do gardła. Z pomocą Chopina wydobyli ciało na posadzkę. Ciało mężczyzny, którego nigdy wcześniej nie widzieli. Obróciłem się powoli. Nie miałem wątpliwości, że czeka mnie ten sam los co Voorhoofa. Właściwie nie czułem żalu. Szkoda mi było tylko Zoé i wszystkich chwil, które mogliśmy spędzić razem, a straciliśmy przez rozdrapywanie starych ran. A jednak, kiedy ujrzałem mojego pracodawcę, nie mogłem opanować zdumienia. Była nim dziewczyna, może szesnastoletnia, przeciętna i niezapadająca w pamięć. Jedynym co przykuwało wzrok były jej oczy – o barwie ciemnego orzecha – oraz aparat składający się ze słuchawek, maleńkiego mikrofonu i opatrzonej głośnikiem puszeczki wielkości pudełka zapałek. – Yvonne. – To ja – odpowiedziała męskim głosem. Nacisnęła przycisk koło głośniczka i zsunęła aparat z uszu. Później powtórzyła już swoim dziewczęcym sopranem: – To ja. Zaniemówiłem. To, co widziałem, wymykało się mojemu rozumieniu, przekraczało granice wyobraźni. Na szczęście to ona odezwała się pierwsza. – Nie spodziewał się mnie pan, monsieur Bisset? Proszę wybaczyć tę maskaradę. Czyżby jednak pańska przenikliwość pana zawiodła? Znalazł pan za mało źródeł? Czy może nie mógł pan uwierzyć w to, co czyta? – Nie sądziłem, że… że to mogło się powieść. Myślałem, że de Satre pragnął nieśmiertelności dla siebie… – Nie byli kompletnymi głupcami – zaprzeczyła Yvonne. – Wie pan, co powiedział George Mallory, kiedy pytano go, czemu wspina się na Mount Everest? Ponieważ on istnieje. De Satre i pozostali działali podobnie: źródła, które studiowali twierdziły, że nieśmiertelność jest na wyciągnięcie ręki i podawały, jak ją osiągnąć. Sądzę, że podobnie jak pan, nie do końca w to wierzyli, a jednak postanowili nie ryzykować. Wiedzieli, co potencjalny sukces może oznaczać. Nie była piękna, a jednak nie mogłem oderwać od niej oczu. Wszystko przez to spojrzenie – wzrok człowieka, który widział za dużo i miał widzieć znacznie więcej. Czysta melancholia. Ani śladu złości. – Wydaje mi się, że nie do końca rozumiem – powiedziałem, starając się zyskać na czasie. – Wiele osób marzy o życiu wiecznym. – Tylko szaleniec może marzyć o czymś takim – pokręciła głową. – Proszę sobie wyobrazić życie bez ryzyka. Bez strachu o jutro. Bez miłości, czułości, bliskości, bo każdy po kilku latach traktuje pana jak odmieńca, dziwoląga. Moje życie to egzystencja wyrzutka, pozbawiona sensu i ładu. – Nie może pani umrzeć? – Nie. Nie starzeję się, nie krwawię, nie ranią mnie kule, nie można zmiażdżyć moich kości. De Satre i jego ludzie osiągnęli swój cel: moje ciało znalazło się na granicy dwóch sfer. Jest tutaj, ale nie tylko tutaj. Trudno to zrozumieć, a jeszcze trudniej wytłumaczyć. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, a z głośników sypały się nuty Chopinowskiego nokturnu. – Czasami w snach widzę tę drugą sferę, ten świat, gdzie utknęła druga część mnie – wyznała. – To kraina pustki i szarości, płaska i pozbawiona życia. Nigdy się stamtąd nie wydostanę. A co za tym idzie, będę żyła wiecznie. Choć tylko ktoś z wyjątkowo spaczonym poczuciem humoru mógłby nazwać to życiem. – Czemu w takim razie się pani na to zgodziła? Nie protestowała pani, nie próbowała uciec. – Byłam młoda i głupia. Moja matka ciężko chorowała, reszta rodzeństwa to jeszcze były dzieci. Żyliśmy w biedzie. Z myślą o nich sprzedałam wszystko, co miałam do sprzedania: swoje życie i szczęście. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że plan de Satre’a się powiedzie. Kiedy w końcu zaczęłam o tym myśleć, dotarły do mnie możliwe konsekwencje. Byłam przerażona. – Na moment umilkła i przebierała palcami lewej dłoni po biodrze, jakby wygrywała kolejne frazy nokturnu. – Miałam nadzieję, że on okaże się człowiekiem. Że się przejmie i będzie chciał mi pomóc. Jej słowa i wymalowany na twarzy smutek sprawiły, że zacząłem jej współczuć. Z każdą chwilą lepiej uzmysławiałem sobie okrucieństwo de Satre’a. Lepiej rozumiałem jej żal i ból. Przypomniałem sobie jednak o zamordowanym Vincencie Voorhoofie. Przypomniałem sobie o Zoé siedzącej za moimi plecami, skrępowanej i przerażonej. Spojrzałem w kierunku drzwi, a później na dziewczynę. Może i była nieśmiertelna, ale drobna i słaba, nie bardzo mogłaby mi się przeciwstawić. Pochwyciła mój wzrok. – Jest tam dwóch ludzi, którzy za pieniądze zrobią dla mnie wszystko – powiedziała. – Czemu zabiła pani Voorhoofa? – Z tego samego powodu, dla którego moi ludzie podłożyli bombę w Bibliotece Polskiej, dla którego właśnie płonie pańskie mieszkanie, a niedługo spłonie i to. Pewna wiedza nie powinna nigdy trafić w ludzkie ręce. Nie mogę sobie pomóc, ale mogę zrobić, co w mojej mocy, żeby nikt nie poszedł w moje ślady. Sam pan powiedział, że wiele osób marzy o życiu wiecznym. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, co ono naprawdę oznacza. Nawet pan, który zaczyna rozumieć, nie może mieć pojęcia, jakie to uczucie błagać o koniec świata. Ja błagam każdego dnia. Do mieszkania weszli dwaj ludzie Yvonne: byki o postawie byłych wojskowych i twarzach istot pozbawionych sumienia. Na znak dziewczyny jeden z nich wyciągnął z kieszeni szmatę nasączoną benzyną i zapalniczkę. Drugi ruszył w stronę Zoé. Stanąłem mu na drodze, ale równie dobrze mógłbym stanąć na drodze czołgu. Nie spostrzegłem nawet kiedy zarobiłem w zęby, okręciłem się na pięcie i padłem na podłogę. Minęło z pół minuty, zanim się pozbierałem. Nieoczekiwanie na ramieniu poczułem uścisk Zoé i w końcu się podniosłem. Biedna Zoé. Cała była roztrzęsiona, łzy spływały jej po policzkach i lgnęła do mnie, jakby mój dotyk mógł ją uratować. – Dziękuję, monsieur Bisset – powiedziała Yvonne. – Dzięki panu jestem znacznie bliżej mojego celu. Śladów po rytuale sfer jest coraz mniej. Może za kilkadziesiąt lat będę mogła odetchnąć z ulgą. Może wtedy odnajdę spokój. – Skinęła na mężczyznę z zapalniczką. Szmata błyskawicznie zajęła się ogniem. Gdyby spadła na podłogę, pożar rozgorzałby w mgnieniu oka. – To już wszystko. Możecie iść – powiedziała, patrząc na nas. – Możemy iść? – zgłupiałem. – A to, co wiemy? – Myślę, że będzie pan uważnie strzegł tej wiedzy. Prawda? Skinąłem głową. Nie chciało mi się w to wierzyć. Zoé wpiła się palcami w moje ramię i płakała. Pociągnąłem ją w kierunku drzwi, powoli, niepewnie, nie do końca ufając nagłemu uśmiechowi losu. Zatrzymałem się dopiero, kiedy od klatki schodowej dzieliło nas kilka śmiesznych metrów. – Nie chodzi tylko o to, prawda? – spytałem. – Musi być coś jeszcze. Inaczej by pani nie ryzykowała. Nie po tym wszystkim. Yvonne popatrzyła mi w oczy, ale zaraz spuściła głowę. Nie byłem pewny, czy odpowie. Nie byłem pewny, czy nie popełniłem błędu i nie powinniśmy zacząć uciekać co sił. – Kochałam go – powiedziała w końcu. – Byłam zwykłą głupią szesnastolatką zadurzoną w nauczycielu. A on nie przyszedł. Nie pomógł mi. – Przyszedł. Po prostu się spóźnił. – No właśnie. Pan się nie spóźnił. Pan wiedział, na kim mu zależy. Zerknąłem na nią po raz ostatni, po czym wraz z Zoé wyszliśmy z mieszkania. Kiedy opuściliśmy budynek, z okien buchały płomienie i dym. Przyglądaliśmy się im przez krótką chwilę, by wreszcie ruszyć przed siebie. Nie wiedzieliśmy, gdzie zaprowadzą nas nogi, nie mieliśmy dokąd pójść, ale otaczała nas ciepła paryska noc i nie liczyło się wiele więcej, ponieważ mieliśmy siebie. Nareszcie znowu mieliśmy siebie. (Fragment listu Delfiny Potockiej do Ferenca Liszta – Paryż, 3 lipca 1835) Jeśli zaś chodzi o Chopina, to nie w porę, przyjacielu, opuściłeś Paryż! Może i, jak mówiłeś, Szwajcaria kusi pięknem i spokojem, lecz tu twój druh cierpi prawdziwe męki. Gorączka trawi go niemal cały czas, a wystarczy na moment spuścić go z oka, by uciekł z domu i snuł się po paryskich ulicach niby duch czy zmora: blady, zgnębiony, zdesperowany. Gdy go spytać, czego mu trzeba, kręci tylko bezradnie głową i powtarza, że musi ją znaleźć. Kogo? Tego już nie chce bądź nie może zdradzić. W nielicznych chwilach, gdy czuje się lepiej, komponuje jak szalony. Och, powinieneś usłyszeć niektóre z tych melodii: lubuje się szczególnie w nokturnach, przytłaczających, pełnych melancholii, choć nie widać, by tworzenie sprawiało mu radość. Wygląda to bardziej tak, jakby próbował o czymś zapomnieć, wyrzucić coś z pamięci. Proszę cię, przyjacielu, jeśli nie chcesz wrócić, napisz przynajmniej naszemu kochanemu Fryderykowi dobre słowo. Potrzebuje tego bardziej niż kiedykolwiek. Proszę, nie zwlekaj. Nie zawiedź go. |