– I co pan myśli, monsieur Chopin? Nadaje się na pana uczennicę? – spytał hrabia. Fryderyk nie odpowiedział, wstał z miejsca i podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz. Jest dobra, pomyślał. Bardzo dobra. A mogę uczynić ją wybitną. Mogę dać światu najwspanialszą pianistkę wszechczasów. – Będę ją uczył, hrabio – odparł i popatrzył na swoich gości. De Satre uśmiechnął się potwornym uśmiechem kogoś, kto zawsze dostaje to, czego pragnie. Dziewczyna nawet nie odwzajemniła spojrzenia. Gapiła się przed siebie, obojętna i nieobecna. Zoé otworzyła mi w dżinsach przetartych na kolanach i czarnej koszuli z podwiniętymi rękawami. Była blada, miała wargi pociągnięte błyszczykiem i najdłuższe rzęsy na świecie. Po mieszkaniu chodziła na bosaka, pokazując wszem wobec zgrabne, zadbane stopy oraz paznokcie pomalowane perłowym lakierem. Pocałowała mnie w policzek na powitanie, zaprowadziła do kuchni, nastawiła wodę na kawę. Próbowałem się skupić na gazetach leżących na stole, ale pokusa była zbyt silna. W efekcie zerkałem na wszystkie strony, szukając śladów męskiej obecności. – Jeśli chcesz wiedzieć, czy mieszkam sama, wystarczy zapytać – powiedziała, stawiając przede mną kubek z kawą. – Nie chcę. – Nie mieszkam. – Nie obchodzi mnie to. Parsknęła śmiechem, ale z gatunku tych mało wesołych. – Świetny początek rozmowy, nie ma co – powiedziała i łyknęła kawy. – Spróbujmy w takim razie z innej strony: co cię do mnie sprowadza, Adrien? – Praca. Na jej ustach uśmiech, w oczach zawód i żal. Cała Zoé. Zawsze grała, tyle że kiepsko. Wzruszyła ramionami, pociągnęła kolejny łyk kawy. – OK. Pokaż, co tam masz. Wyciągnąłem skserowane listy oraz książkę o Chopinie. – Dostałem to od klienta. Na moje oko listy wyglądają wiarygodnie, ale ja nie odróżniłbym tekstury od rotundy, więc wolałem zgłosić się do ciebie. W książce jest kilka dobrze zachowanych listów Chopina z tego okresu, możesz je porównać. Przeszliśmy do pokoju przerobionego na gabinet. Pojedyncza lampka rozświetliła mrok mocnym światłem, kartki powędrowały pod lupę. Zoé zaczęła sprawdzać pojedyncze litery, słowa, pociągnięcia pióra. – Już wiesz, że mieszkam sama. A co u ciebie? – zapytała niby mimochodem. – Po staremu. – Dalej pomagasz bogaczom pisać doktoraty? – A co? Interpol zaczął się interesować takimi jak ja? – Po prostu byłam ciekawa. Milczenie ciągnęło się nieznośnie, a jednak nie mogłem się zdobyć na to, żeby je przerwać. – Gotowe – oświadczyła nagle Zoé. Oddała mi materiały i spojrzała w oczy. – I? – Jeszcze nie ustaliliśmy ceny. – Co proponujesz? – Kolacja. Na mieście. Ja stawiam. Spuściłem wzrok, pokręciłem głową. Nie pomogło. Wciąż miałem przed oczyma jej wargi, dżinsy opięte na pośladkach, perłowe paznokcie. – Nie, Zoé. Było, minęło. Nie mogę… nie chcę przez to jeszcze raz przechodzić. Zadrżały jej wargi, zamrugała szybko. Później skinęła głową i powlokła się w stronę wyjścia. Poszedłem za nią. – To autentyki albo dzieło doskonałego fałszerza – powiedziała. – Bez wizyty w laboratorium tego nie stwierdzę. Poza tym przydałyby się oryginały. – Uniosła dłoń, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Nie patrzyła na mnie, odwróciła twarz i wzrok wbiła w ścianę. – Nie chcę od ciebie pieniędzy, Adrien. Chcę, żebyś mi wybaczył. Jeśli jeszcze nie dzisiaj, to kiedyś. A teraz idź już. Nie chcę, żebyś widział, jak ryczę w poduszkę. Nie miałem pojęcia, co mógłbym powiedzieć, więc milczałem. W końcu zarzuciłem kurtkę na grzbiet i bąknąwszy zdawkowe „dziękuję”, wyszedłem. Yvonne była równocześnie najlepszą i najgorszą z jego uczennic. Nikt inny nie pochłaniał kolejnych utworów w takim tempie, nikt też nie zapamiętywał nowych technik i skal z podobną szybkością. Z drugiej strony, praca z nią nie przypominała szkolenia człowieka. Chopin miał już do czynienia z utalentowanymi uczniami: młoda Hartmann była zawzięta i irytowała się, gdy coś jej dłużej nie wychodziło; Filtsch cały żył muzyką i ruchy jego ciała odpowiadały nastrojowi granej melodii; Gutmann z kolei śmiał się do rozpuku z własnych prostych błędów, a gdy dobrze zagrał cały pasaż, wstawał z krzesła i kłaniał się pustemu pokojowi z przejęciem, jakby występował w Królewskiej Akademii.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Yvonne była inna. Na uwagi Fryderyka odpowiadała lekkim skinieniem głowy i powtarzała fragment tak długo, aż zagrała go bezbłędnie. W jej grze brakowało emocji, napięcia. Co wcale nie znaczyło, że jej muzyka była brzydka. Wręcz przeciwnie, Yvonne grała pięknie. I to chyba najbardziej przerażało Chopina. Fakt, że komuś taki talent może być obojętny. Że geniusz – nie miał wątpliwości, że za parę lat dziewczyna będzie równie dobra jak on sam – może gardzić swoim geniuszem. Pierwszą rozmowę wykraczającą poza sprawy muzyczne odbyli dopiero w lutym. De Satre, który zawsze odbierał dziewczynę od Fryderyka i wypytywał o jej postępy, tym razem się spóźniał. – Przyjdzie, monsieur Chopin, proszę się nie obawiać – odpowiedziała na jego pytanie. – Za bardzo mu na mnie zależy. – Twój opiekun musi bardzo cenić twoją grę – zauważył mężczyzna. – Dziwię się, że z takimi środkami nie dał się wcześniej poznać w Paryżu jako mecenas sztuki. Jest tu wielu młodych, bardzo zdolnych artystów, dla których jego pomoc mogłaby wiele znaczyć. – On nie jest taki, jak pan sobie wyobraża – odpowiedziała. – Nie? – Nie, on… – zawahała się. Przez krótką chwilę ważyła słowa, ale nim zdążyła cokolwiek rzec, przerwała im pani Gilbert z informacją, że hrabia de Satre właśnie przybył. Wyszli do holu. Kiedy Yvonne się ubierała, mężczyzna odciągnął Chopina na stronę i swoim zwyczajem wypytał o postępy podopiecznej. – Doskonale, doskonale – skwitował relację. – Monsieur Chopin, mam nadzieję, że nie odbierze pan tego jako impertynencji, jeśli poproszę aby przećwiczył pan z Yvonne parę nietypowych tematów. Zbliża się pewna ważna dla mnie uroczystość i chciałbym, żeby moja droga podopieczna uświetniła ją swoją grą. – Oczywiście. – Doskonale. Yvonne będzie miała zapisy ze sobą na następnej lekcji. Do zobaczenia, monsieur Chopin. Wyszedłem od Zoé i wsiadłem do samochodu, ale nie ruszyłem od razu. Nie miałem pojęcia, jak nazwać to, co kazało mi do niej przyjechać – w końcu w samym Paryżu znałem jeszcze dwóch innych grafologów. Miałem w głowie mętlik, jej słowa szumiały mi w głowie; te, które wypowiedziała przed paroma chwilami, mieszały się z tymi, które słyszałem dawno temu. – Skurwysyn z ciebie, Adrien – mruknąłem. – Skoro ty nie wiesz, co myśleć, to jak ona musi się czuć? Włączyłem silnik, ruszyłem. Avenue Jean Lolive była niemal pusta i chyba tylko dzięki temu spostrzegłem czarnego mercedesa z przyciemnianymi szybami, który podążył moim śladem. Wóz konsekwentnie wlókł się jakieś pięćdziesiąt metrów za mną, mimo że z wyprzedzeniem nie miałby najmniejszych problemów. – Nie dość, że skurwysyn, to jeszcze paranoik – zaśmiałem się. Czułem się jednak niepewnie, więc na wszelki wypadek skręciłem w Rue de Moscou, a zaraz potem odbiłem w prawo i Rue de Pré Saint-Gervais wróciłem na Avenue Jean Lolive. Zrobiłem zwyczajne, niepotrzebne kółko. Mercedes chwilę po mnie wyjechał na Avenue Jean Lolive i sunął dalej, utrzymując dystans. Zrobiło mi się gorąco. – Co jest, do cholery? To jakiś żart?! – warknąłem, gapiąc się więcej we wsteczne lusterko niż przed siebie. Kręciłem na chybił trafił na kolejnych skrzyżowaniach, ale ciągle miałem towarzystwo. Było jasne, że ktoś mnie śledzi. Kto? Czemu? Nie było mi spieszno, żeby się przekonać. |