„Everybody wants to go to Japan” śpiewał duet CocoRosie. Cóż, Japonia faktycznie jest miejscem dla kultury euroamerykańskiej tym, czym Europa dla Japończyków – mitem, który gdzieś egzystuje, światem zupełnie innym niż nam znany. Miejscem, gdzie wszystko, co znamy, zostaje przetworzone i wyplute przez gigantyczną machinę artystyczną popkulturalną. Mekką dla postmodernistów i eklektyków. Słowem: Japan? Hipsters gonna hip (as well as otaku).  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Japonia faktycznie jest miejscem redefiniowania dokonań kultury europejskiej. Widać to doskonale choćby na przykładzie tzw. visual kei, które, jako nurt, żongluje estetyką w sposób nieraz drastyczny i nielogiczny dla nas. Za to filmy aktorskie… cóż, „Rashomon” czy „Siedmiu samurajów” to pozycje klasyczne (pomijam tu fakt, że Akira Kurosawa w ogóle jest słusznie traktowany przez Zachód na kolanach). „Dead or Alive” Takashiego Miike za to wygląda jak postmodernistyczny dialog nie tyle z kinem Tarantino, co raczej z jego poczuciem estetyki. Dystrybutor nie bez przyczyny informuje na pudełku, że pierwsze dziesięć minut będzie zawierać więcej niż wszystko, co do tej pory widzieliśmy: więcej seksu, więcej przemocy, więcej absurdu. I faktycznie – jeśli ktoś miał złudzenia, że trafi na sztampowy film gangsterski, to po otwierającej sekwencji będzie musiał szybko zmienić zdanie. Takiego festynu gore i s/m nie widziałem już od dawna na ekranie. A potem jest… cóż, akcja zwalnia, ale fabuła niekoniecznie. Mamy dwóch bohaterów: zblazowanego policjanta Jojimę, który próbuje ogarnąć kartele narkotykowe i przechodzi kryzys w związku (de facto związek spaja tylko i wyłącznie córka, która potrzebuje wyjątkowo drogiej operacji) oraz Ryu – Chińczyka próbującego podporządkować sobie handel środkami odurzającymi w Japonii. Oczywiście przy okazji rolując Yakuzę, co nie może się dobrze skończyć. Bardzo delikatne status quo między gangami a policją zostaje w ten sposób naruszone na tyle, że dochodzi do ostrej walki pomiędzy oboma bohaterami i ich zwolennikami. Oczywiście, prędzej, czy później, dojdzie do konfrontacji. Z drugiej strony film obfituje w dość niespodziewane retardacje, które przypominają bardziej sztukę dla sztuki (albo swoistą odmianę reżyserskiej manifestacji filozofii zen) niż faktyczne dopełnienie treści filmu. Ta natomiast jest szatkowana przez detale, które cały czas nie dają widzowi spokoju. Trzeba jednak zauważyć, że dla Japończyków pojęcie tabu jest zgoła inne niż dla nas. To, co nas razi, u nich jest po prostu zwykłym naturalizmem (pomijam już kwestie natury seksualnej, które również się przewijają non-stop przez ekran). W związku z tym elementy takie jak rozciągnięta scena zabaw koprofilów (topienie kobiety w jej odchodach jest, mówiąc oględnie, niesmaczne i spokojnie film mógłby się bez takiej ekspozycji sceny obyć), czy też informator policji-zoofil nadają filmowi posmak totalnej groteski. W połączeniu z genialnym kadrowaniem (z jednej strony miejscami można odnieść wrażenie, że Miike jest uczniem von Triera, z drugiej – wspomnianego Tarantino) i doborem barw (gdzie trzeba – całość jest przesycona niczym j-popowy teledysk, gdzie indziej – szare i stonowane) oraz muzyki… Cóż, „Dead or Alive” to dziwny film. Z jednej strony ma fabułę, która spokojnie mogłaby się pozbyć wypełniaczy, z drugiej – całość tworzy tak barwny i brutalny patchwork, jakiego już dawno nie widziałem. Dorzucając do tego specyficzne poczucie humoru scenarzysty i reżysera mamy do czynienia z naprawdę ekstremalną wersją Tarantino. Filmem, w który trzeba się mocno wgryźć, by go zrozumieć, ale wynagradzającym to w sposób godny dobrego kina sensacyjnego. Nawet, jeżeli w pewnym momencie widz ma ochotę krzyknąć „Kaaaame-haaaaame-HA!”.
Tytuł: Dead or Alive Rok produkcji: 1999 Kraj produkcji: Japonia Cykl: Dead or Alive Data premiery DVD: Czas projekcji: 105 min. Gatunek: thriller Ekstrakt: 90% |