– Można wiedzieć, czemu Fryderyk Chopin, pierwszy kompozytor Paryża, tak się tym interesuje? Po raz kolejny zmierzyli się wzrokiem. Później dłoń pianisty powędrowała do kiesy. Monety zmieniły właściciela. Sporo monet. – Chopin się tym nie interesuje – powiedział z naciskiem Fryderyk. – Ależ oczywiście – zgodził się Brun, chowając pieniądze. – Coś mi się musiało pomylić. Może mi się przyśniło? Chopin już nie słuchał. Wybiegł z domu i pędem dopadł dorożki. Strzelił bicz, zaterkotały koła. Powóz ruszył na północ, w kierunku Sekwany. Taksówkę złapałem kawałek od domu. Prosiłem kierowcę o pośpiech, ale w bezpośredniej bliskości centrum Paryża ruch był spory do późnych godzin nocnych. Dzwoniłem parokrotnie do Zoé, ale nie odbierała. Zaciskałem dłonie w pięści i starałem się nie myśleć o tym, co mogło się jej stać. Do tej pory mogłem się oszukiwać, że mi na niej nie zależy i że nie chcę przechodzić przez to jeszcze raz. Na samą myśl, że ktoś mógłby ją skrzywdzić, krwawiło mi serce. – Merde! – mruknął taksówkarz. – Na moście odbywa się jakaś wystawa czy inny happening. Trzeba jechać naokoło. Burknąłem tylko coś w odpowiedzi, nie byłem w stanie wyartykułować choćby jednego słowa. Zadzwoniła komórka. Mój zleceniodawca. – Witam, monsieur Bisset – powiedział. – Spieszy się panu? Zdrętwiałem. – Chopinowi też się spieszyło – kontynuował. – A jednak nie zdążył. Pewna osoba liczyła na niego, a on zawiódł. Pan wie, o czym mówię, monsieur Bisset – nastąpiła pauza, długa i dająca do myślenia. – Niech pan się pospieszy. Ktoś tutaj też na pana liczy. Niech pan nie zawiedzie. Rozłączył się. – Szybciej, błagam – jęknąłem. – Przecież nie pofrunę – warknął kierowca, po czym spojrzał na mnie. Mina mu zrzedła i zaklął raz jeszcze. – Zrobię, co się da. Jechaliśmy przez noc, wśród ulicznych lamp i neonów, a ja modliłem się, po raz pierwszy od lat naprawdę się modliłem, żeby nie było za późno. Chopin przedarł się przez tłum. Był zgrzany, spocony, oddychał z trudem. Podpierał się na lasce, której główka ślizgała się w dłoni, ale uparcie szedł przed siebie. Za plecami zostawił gwar i światło – wkraczał w cichy mrok wąskich uliczek i ślepych zaułków. Blask księżyca opierał się na dachach kamienic i tam zostawał, jakby bał się zapuścić głębiej w tkankę Paryża. Kompozytor odnalazł właściwą ulicę i zaczął szukać tabliczek z numerami budynków. W większości były to stare, rozpadające się kamienice, gdzieniegdzie trafił się opuszczony skład. Cuchnęło rynsztokiem, zepsutym jedzeniem, zgnilizną. Właściwy numer znalazł na rogu ceglanego magazynu. Zatrzymał się, spróbował uspokoić oddech. Nic z tego, serce waliło mu w piersi jak tłok maszyny parowej, a pot spływał po twarzy i szczypał w oczy. Naraz rozległ się łoskot kopyt i kół, zza zakrętu wyjechała dorożka z lampą zawieszoną przy koźle. Powóz zatrzymał się nagle, drzwiczki stanęły otworem. Chopin ścisnął laskę – nie był silny ani wysportowany, i dobrze zdawał sobie z tego sprawę, ale tej nocy zamierzał walczyć na śmierć i życie. Zaszedł za daleko, żeby się teraz wycofać. Z dorożki wysiadł Liszt. Rozejrzał się wokół, wyłowił stojącego w cieniu Chopina. Zapłacił woźnicy i ruszył w stronę przyjaciela. – Co ty tu robisz? – powitał go Fryderyk. – Nie mam pojęcia, tak samo jak ty. Ale pomyślałem sobie, że skoro jakiś polski przybłęda postanowił działać, to szlachetnemu Węgrowi nie wypada siedzieć z założonymi rękami. Wyciągnął spod kurtki dwa pistolety. Jeden wręczył Chopinowi, równocześnie odciągnęli kurki. – Dziękuję – powiedział Fryderyk. Mrok skrywał jego twarz, ale w głosie słychać było wzruszenie. – Tylko mnie nie postrzel. Idziemy? Podróż taksówką trwała tak długo, że chciało mi się wyć. Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, wcisnąłem kierowcy sto euro i wybiegłem na zewnątrz. Po drodze do bramy minąłem czarnego mercedesa, wstukałem kod od domofonu i ruszyłem biegiem po schodach. Przed drzwiami do mieszkania Zoé spływałem potem i trząsłem się z nerwów. Bałem się tego, co tam na mnie czeka. Bałem się tego, że mogłem zawieść. Nacisnąłem klamkę – drzwi nie były zamknięte. W mieszkaniu cuchnęło benzyną, w salonie grała wieża. Mimochodem rozpoznałem Chopina, któryś z tych jego przygnębiających nokturnów. Stanąłem w progu salonu i ujrzałem Zoé. Siedziała na obrotowym krześle, skrępowana i zakneblowana. Odetchnąłem z ulgą. Żyła. – Zdążył pan, monsieur Bisset – za moimi plecami rozległ się głos mojego pracodawcy. Dziwnie sztuczny, czego nie dało się wyłapać przez telefon. – Pozostaje pytanie, czy to cokolwiek zmienia. Liszt znalazł w stróżówce świecę i szedł z przodu, roztaczając wokół siebie maleńki krąg światła. Budynek pogrążony był w ciszy i mroku, sprawiając, że cała wyprawa nagle wydała się Chopinowi pomylonym pomysłem. Przypomniał sobie tłumy bawiące się na Pont des Arts, a także spowijające Paryż gorąco oraz wszechobecny zapach wina i cały ten rytuał wydał mu się nagle rzeczą absurdalną i nierealną. – Coś tu jest – wyszeptał Węgier. Dotarli przed drzwi, które powinny prowadzić do głównej hali magazynu. Na wysokości klamki ktoś wyrysował kredą symbol koślawej pięcioramiennej gwiazdy. Przez moment nasłuchiwali uważnie, ale zza drzwi nie dobiegał bodaj najlżejszy szelest. W końcu Chopin nacisnął na klamkę. Zapiszczały nienaoliwione zawiasy, słabe światło świecy przelało się przez próg. Znaleźli się w hali. Pachniało octem oraz jakimiś korzennymi kadzidłami, mrok był gęsty jak smoła. – Myślisz, że już poszli? – wyszeptał Chopin. – Myślę, że nigdy tu nikogo nie było. – A znak na drzwiach? Liszt wzruszył ramionami i poprowadził przyjaciela po schodkach. We wnęce okiennej znaleźli jeszcze jedną świecę, dzięki czemu mieli nieco więcej światła. Zaczęli rozglądać się po hali, nie oddalając się jednak od siebie. Chopin czuł jak pistolet drży mu w dłoni, jak serce kołacze w piersi. Był przekonany, że w mroku coś się czai, że pierwsza chwila nieuwagi może być jego ostatnią. Później znaleźli pianino. Stało w wyrysowanym kredą okręgu, otoczone mniejszymi i większymi rdzawymi plamkami. Krew, jęknął w duchu Chopin. – Spokojnie – powiedział Liszt, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Niedużo jej. Więcej ci puszczają, jak masz gorączkę. Pudło rezonansowe pokryte było symbolami, które niewiele im mówiły. Parę razy pojawiała się znana z drzwi gwiazda z powykrzywianymi ramionami, gdzie indziej widniały litery podobne do greckiego alfabetu. Kilka wizerunków było nieczytelnych, ale coś w nich sprawiało, że wciskały się w pamięć i nie chciały jej opuścić. Niestałe światło też nie pomagało – Chopin miał wrażenie, że linie niektórych rysunków przesuwają się nieznacznie, że zmianie ulegają proporcje… jakby symbole żyły i wierciły się leniwie. – Coś z tymi rysunkami jest nie tak – potwierdził jego obawy Liszt. – Kiedy odwracam od nich wzrok, kątem oka widzę, jak się zmieniają. Ale później patrzę raz jeszcze i nie mogę powiedzieć, co takiego się niby zmieniło. – Chodźmy dalej – zaproponował Chopin. Obrócił się plecami do symboli wyrysowanych na pianinie, ale zaraz wrócił do nich spojrzeniem. Źle się czuł, nie mając ich na widoku. Zdawało mu się, że te znaki go obserwują, i nieważne jak bardzo próbował, nie mógł przekonać samego siebie, że to idiotyczne. Ostatnią rzeczą, jaką znaleźli w hali, była kadź – sięgała pasa i miała średnicę kilku kroków. Wyrysowano na niej te same symbole co na pianinie, a rant miała czarny, okopcony. Natomiast w środku… – Jezu Chryste – jęknął Liszt. Chopin zgiął się w pół i przez dłuższą chwilę walczył z nudnościami. Kadź wypełniona była wodą z krwią. Tej ostatniej było na tyle dużo, że mieszanina wydawała się w słabym świetle czarna i mętna. Odczekali chwilę, spróbowali uspokoić skołatane nerwy. Nie byli w stanie. Wiedzieli, co jeszcze muszą zrobić. Zabrnęli w to za daleko. Musieli poznać prawdę. |