powrót; do indeksunastwpna strona

nr 08 (CX)
październik 2011

W cudzej ziemi
Autor pisze o sobie:
Poznaniak, archeolog, krytyk internetowy. Felietonista „Esensji” („Wariacje literackie”, „Popkultura i antyk”), współpracuje też z „Creatio Fantastica”. Gra w zespole rockowym.
Stojący Kruk postanowił towarzyszyć stadu, póki nie dotrze ono do skraju Lodu, gdzie będzie bezpieczne przed ludźmi. Potem miał wrócić do reszty klanu polującego na południu. Postanowiłem iść razem z nim, ciekaw byłem, czym to stado różni się od innych Dużych, a także dlatego, że nigdy wcześniej nie widziałem Lodu.
Jakoż mamy śpiewać pieśń Pańską w cudzej ziemi?
Psalm CXXXVI
Kiedyś świat wyglądał inaczej, nie było tych monotonnych, obsianych zbożem pól, ani nienaturalnie równiutkich pastwisk, gdzie żrą trawę przygłupie, udomowione zwierzęta. Świat był dziki, chłopcze, nieujarzmiony. Mogłeś całymi dniami wędrować, nie napotkawszy żadnej osady, żadnego śladu ludzkiego istnienia. Nikt nie słyszał wtedy o domestyfikacji Europy. Zresztą, ludzie też byli inni.
– Dziadku, a opowiesz, jak polowaliście ze Stojącym Krukiem na mamuty i jak zgubiliście się na Północy?
Żadnego szacunku dla starszych. Kiedyś nikt nie powiedziałby: mamut, to było tabu. Jeżeli już musieliśmy, mówiło się Duże albo Oni; zwierzęta nie miały imion. To znaczy, owszem, miały, ale nie wolno było ich wymawiać.
– Nie zgubiliśmy się – mówię powoli. Dzieci zawsze przeinaczają słowa starszych. Wymyślają nowe, jakby ciągle brakowało im języka. – To nasz wiedzący coś zobaczył i zboczyliśmy z dawnych ścieżek.
– Coś mu się przyśniło? Temu szamanowi?
Niczego nie rozumieją. Wiele razy tłumaczyłem ich ojcu, że z całej tej neolityzacji nic dobrego nie wyniknie. Spokojny żywot, przekonywał. Powtarzał ten zwrot tyle razy, że w końcu sam uwierzył. To się nazywa chyba autosugestia, bardzo modna sprawa, wmawiamy sobie, jacy to jesteśmy wspaniali. A co jest spokojnego, zapytałem, w codziennym wypasaniu bydła? Co to za żywot siedzieć w jednym miejscu, użerać się z nieurodzajną ziemią i obrastać w sadło? Nuda, bezcelowość, monotonia – oto właściwe określenia. Ale spokój? Spokój jest ostatnim słowem, którego można użyć do opisania takiego stanu rzeczy.
Tłumaczę małemu, że nasi wiedzący nie byli w ogóle podobni do szamanów (kto wymyślił tak dziwaczne słowo?). Nie musieli radzić się ptasich bebechów ani upijać, żeby mieć wizje; nie palili też chleba na ołtarzach. To wszystko jakieś nowoczesne bzdury. Czcimy Magna Mater, Matkę Ziemię, powiedział mi kiedyś jeden z nich. Axis mundi, Wenus z Willendorfu. Zupełnie nie rozumiem, jak można czcić coś po czym się chodzi? Ale, z drugiej strony, może nie powinienem się dziwić – w końcu ich życie jest uzależnione od kaprysów ziemi. Jedna susza, jeden nieurodzaj i są jak jeleń zagnany przez łowców w przepaść.
– Szliśmy za stadem osiem nocy – opowiadam dzieciakom mojego syna.
Dręczą mnie jak szczeniaki obskakujące starego kundla. Część słucha, a reszta obżera się plackami upieczonymi przez żony syna. Od miękkich pokarmów psują im się tylko zęby, a ich oddech śmierdzi. Na takiej strawie nigdy nie wyrosną z nich łowcy, zostaną bojaźliwymi wieśniakami robiącymi w portki na słowo „obcy”.
– Księżyc mieliśmy za plecami, oświetlał nam drogę. Polowaliśmy trochę, tyle żeby nie zginąć, ale staraliśmy się nie zatrzymywać, nie tracić tempa.
– Nie spaliście? – kpi najstarszy. Myśli, że jest cwany, gówniarz jeden.
Odpowiedź jest bardzo prosta, lecz dzieciaki nigdy w nią nie uwierzą. Nie spaliśmy. Tam na Północy można było żywić się samym powietrzem albo tylko mroźną wodą z potoków. Przepełniała nas cudowna pustka owego nieistniejącego już świata. No i nie było czuć dymem z paleniska, zwierzęcymi odchodami, ani nawet człowiekiem. Granica pomiędzy światem snów a naszym była nikła, czasami wręcz nie odczuwaliśmy jej wcale. Dlatego nasi wiedzący nie mieli kłopotów z odczytywaniem przyszłości, nie pieprzyli tych wszystkich głupot, jak dzisiejsi szamani.
Pamiętam, jak umierał mój ojciec: tak samo jak jego ojciec i wszyscy ojcowie w tamtych czasach. Któregoś dnia wziął ze sobą oszczep i nóż, który dostał od ludzi ze wschodu. Poszedł nad rzekę i usiadł przy kamieniu. Kiedy odwiedziłem go wieczorem, już nie żył. Zamknął oczy i odszedł. Nie spodziewaliśmy się, że wróci.
– Dziewiątego dnia, o poranku, zobaczyliśmy stado. Słońce właśnie wstawało, jego czerwony blask rozlewał się nad szarymi wzgórzami. A w małej niecce, we mgle i mokrej od rosy trawie, stali Oni.
Wśród dzieciaków przebiegł szmer. Mamuty! Gdyby zamiast mnie był tu mój ojciec, albo Stojący Kruk, albo ktokolwiek z klanu, natychmiast przerwałby opowieść i wyszedł, albo złoił bachorom skórę za złamanie tabu. Opowieści nie wolno przerywać, jest to jak śmierć nie w porę, polowanie w złym czasie. Ale ja mówię dalej, przecież nic innego mi nie pozostało.
– Był to najpiękniejszy widok jaki kiedykolwiek widziałem – kłamię. – Ogromne stworzenia, większe niż wszystko co moglibyście sobie wyobrazić. Niektóre spały na stojąco, inne przechadzały się, ciągnąc za sobą obłoczki mgły.
Milknę na chwilę, a dzieciaki robią się niespokojne. Chcą wiedzieć, co będzie dalej; jasne, na tym właśnie polega opowieść.
– Co było dalej? – pytają, nie mogąc wytrzymać przerwy.
Walę kijem najbliższego po głowie, a on ucieka w głąb chaty. Dopiero potem podejmuję na nowo opowieść.
– Usiedliśmy na szczycie pagórka, tak żeby nie mogli nas poczuć ani zobaczyć. Zaczęliśmy rozmawiać.
Część, w tym kobiety, chciała polować. Mogliśmy poczekać aż słońce urośnie na niebie, ociepli się, i podpalić trawy. Potem odłączyć najsłabszą sztukę od stada i zagnać nad rzekę, na mokradła. Chcieliśmy tak zrobić. Ale wtedy odezwał się nasz wiedzący, Stojący Kruk.
– Słuchajcie – powiedział. (Oczywiście, nie musiał tego mówić, ale chodziło mu o zakomunikowanie, że teraz będzie coś ważnego). – To jest ostatnie stado. Nie ma już więcej.
Nikt nie zrozumiał jego słów. Przecież nie dalej jak dwa nowie temu widzieliśmy Dużych na południu, w okolicach lasów. Także inne klany opowiadały nam o swoich łowach.
– Jesteście głupi jak pasterze owiec – rzekł Stojący Kruk. – Inne stada nie mają znaczenia, to jest ostatnie. Jeżeli je wybijemy, inne po prostu znikną i łowcy będą musieli także odejść albo zostać rolnikami. Świat stanie się paskudnym miejscem; ludzie wymyślą wojny, broń atomową, zanieczyszczenie środowiska i choroby psychiczne. Nie będzie miejsca dla krainy snów.
– Tylko dlatego, że zjemy jednego głupiego Dużego? – zdziwiła się Mały Biegły Zając.
Nagle pojawia się przede mną. Mała Mały Biegły Zając, twarda kobieta, która utonęła niedługo po tamtej rozmowie, podczas kąpieli w jeziorze. Widzę ją w bladym świetle, odzianą w skóry, wspartą na długiej włóczni. Ale to nie Mały Biegły Zając, ona nosiła czarną, splecioną w liczne warkoczyki fantazyjną fryzurę; ta tutaj ma proste, lniane włosy.
– Wziąłbyś się za jakąś robotę, a nie gadał bzdury – mówi żona mojego syna.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Tylko podczas jego nieobecności sobie pozwalają. Uważają, że jestem niepotrzebny, tylko jem i zajmuję miejsce. Zapewne mają rację.
Wstaję i wychodzę przed chatę, kusztykając.
* * *
– Dziadku. – Staje przede mną córka mojego syna. Ma takie same lniane włosy co jej matka. – Zabiliście te biedne mamuty?
Odrywam się od bobu i nieprzyjemnych myśli, i patrzę na nią. Obok dziewczynki pałęta się łaciaty, wychudły pies, żebrząc o przychylność. Nie tylko ludzie skundlili się, myślę. Spotkało to także naszych braci.
Widząc jej oczekiwanie i nieśmiałość, zaczynam kłamać.
– Oczywiście, że nie. Zgodziliśmy się z wiedzącym, że nie można zabijać ostatniego stada Dużych.
Stojący Kruk postanowił towarzyszyć stadu, póki nie dotrze ono do skraju Lodu, gdzie będzie bezpieczne przed ludźmi. Potem miał wrócić do reszty klanu polującego na południu. Postanowiłem iść razem z nim, ciekaw byłem, czym to stado różni się od innych Dużych, a także dlatego, że nigdy wcześniej nie widziałem Lodu.
Do podróży przygotowywaliśmy się parę dni. Należało przyrządzić mięso na drogę, zebrać niezbędne lekarstwa i tak dalej. Od klanu dostaliśmy najlepszą broń, w tym grot strzały, która przebiła czaszkę wielkiego niedźwiedzia, a także jego kieł zawieszony na rzemyku. Pożegnanie było długie, w końcu jednak opuściliśmy resztę i ruszyliśmy za stadem, trzymając się w takiej odległości, aby nie tracić z nim kontaktu, a jednocześnie nie zostać zauważonym.
– I dotarliście do Lodu – stwierdza córka mojego syna. Ma szerokie, ufne oczy. – Przecież tam żyją tylko potwory i złe duchy.
Uśmiecham się. Nikt z mieszkańców wioski nie przeżył tu porządnej zimy, a co dopiero mówić o Lodzie. Wyobrażają sobie, że zima to dziki tygrys, który atakuje pazurami i ryczy w nocy. Tutaj, na Południu, klimat jest łagodny jak uderzenie skrzydeł motyla. Pewnie stąd ta słabość ludzi, wina klimatu i złego odżywiania.
– Podróż trwała długo – mówię. – Mieliśmy ze sobą kościane pręty z zaznaczonymi miesiącami i fazami księżyca, ale szybko przekonaliśmy się, że na Dalekiej Północy czas płynie inaczej.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.