– Nie, raczej nie. – Robert wpatrywał się w nią jak urzeczony. – To nieco niezwykły powód. – Cóż mogę dodać? – uśmiechnęła się, czy raczej skrzywiła usta w uśmiechu, jakby jednocześnie cieszyła się i złościła. – Wszystko tutaj jest niezwykłe. Zapraszam – zawołała już jak najbardziej wesoło i odsunęła kotarę. – Jest pan zawiedziony? – spytała, słysząc ciche westchnienie Roberta. – Nie ukrywam. – Z rezygnacją patrzył na niewielkie białe drzwi umocowane w gładkiej ścianie z regipsu. – Sądziłem, że będzie nieco bardziej wykwintnie. – Przykro mi, że pana rozczarowałam – roześmiała się Alicja. – Przynajmniej teraz pan wie, dlaczego zasłoniłam te drzwi kotarą. – Myślałem, że chce pani udostępnić Salę Dziewięciu Dziewic. – Bo chcę – odpowiedziała bez przekonania i natychmiast dodała z entuzjazmem: – Oczywiście, że chcę! To tymczasowe rozwiązanie – powiedziała i otworzyła drzwi, za którymi panowała niczym niezmącona ciemność. – Cieszę się, że o tym nie napisałem – uśmiechnął się złośliwie. Przemilczała tę kąśliwą uwagę i wprowadziła go do sali. W tej doskonałej czerni Robert czuł ciepło ciała Alicji i chwila ta pewnie wydawałaby mu się nawet odrobinę podniecająca, gdyby nie niepokojący zapach wilgotnej ziemi i odświeżacza powietrza, unoszący się w Sali Dziewięciu Dziewic. – Panie redaktorze – wyszeptała panna Merrick. – Oto moja tajemna kolekcja. Robert usłyszał cichy trzask przełączanego włącznika. Podłoga rozbłysła światłem. Ukryte pod szklaną taflą lampy podświetliły podłużne, prostokątne pomieszczenie. Po obu stronach, niczym weselny szpaler, na kolistych postumentach stało osiem manekinów ubranych w jasne suknie. Przy ścianie na wprost wejścia ustawiony był dziewiąty eksponat. Na gładkie popielate ściany kładły się długie cienie, podobne do zjaw rodem z filmów grozy. Ten widok przyprawił Roberta o gęsią skórkę. – A niech to! – powiedziała ze złością Alicja. – Cholerna instalacja! – Słucham? – Robert nie rozumiał, o co jej chodzi. – Tak to jest w tych zabytkowych pałacach. – Panna Merrick nieporadnie skrzywiła usta w uśmiechu. – To nie powinno tak wyglądać, proszę mi wybaczyć. – Nie rozumiem. – Tu jest też górne światło – mówiąc to, nerwowo przełączała włącznik i patrzyła pod sufit. Miała coraz bardziej zawiedzioną minę. – Chciałam zrobić na panu wrażenie, ale przyznam, że nie chodziło mi o to, aby pana wystraszyć. – Coś nie działa? – Robert przyglądał się Alicji, której twarz stawała się coraz bardziej czerwona. – Nie pozwolono mi na modernizację instalacji elektrycznej – wycedziła przez zęby. Była wściekła. – Zabytek! Mamy całą masę pokręteł, które zarządzają oświetleniem. – Parsknęła nerwowym śmiechem. – Musiałam coś pomylić. Bardzo pana przepraszam. Proszę poczekać. Zaraz to naprawię. – Alicja wyszła tak szybko, że Robert nie zdążył zaprotestować, czy choćby wyrazić zrozumienia dla zaistniałej sytuacji. Drzwi za panną Merrick zamknęły się i dziennikarz znalazł się sam jeden otoczony dziewięcioma manekinami. Rozejrzał się po sali. Suknie przywarły mocno do swoich nieruchomych modeli. Niemal każda z nich nosiła ślady zniszczenia. Większość pokryta była brunatnymi plamami, niektóre podziurawione, poprzepalane, a jedna zielona od pleśni. Na wprost drzwi wejściowych stała wykwintna suknia, która, pomimo że upaprana czymś brązowym, robiła piorunujące wrażenie. Prosta, delikatnie rozkloszowana spódnica z tafty i gładki, wykończony futrzanym kołnierzem gorset wyglądały nadzwyczaj elegancko. Drobne szkliste kamienie, rozsiane po tkaninie w przeróżne konstelacje, stanowiły dodatkową ozdobę. Robert podszedł bliżej do manekina i przyjrzał się uważnie błyszczącym aplikacjom. Wstrzymał oddech i zakrył usta dłonią, kiedy uświadomił sobie, że być może patrzy na najprawdziwsze w świecie diamenty. Wyciągnął rękę, by uwierzyć w to, co oczy widzą, gdy wtem światło w podłodze zgasło i pomieszczenie pogrążyło się w mroku. Robert odskoczył od eksponatu i bez powodzenia rozglądał się dookoła. Po chwili powitał z ulgą ewentualność, że panna Merrick dotarła wreszcie do skrzynki z pokrętłami i przełączyła niewłaściwe. Wyprostował się więc, przygładził włosy i postanowił cierpliwie poczekać na naprawę oświetlenia. Wziął głęboki wdech i jego nozdrza podrażnił nieprzyjemny zapach stęchlizny, o którego istnieniu zapomniał podczas oglądania sukien. Z niesmakiem stwierdził, że albo Alicja Merrick nie wyprała należycie swoich eksponatów, albo zapomniała uruchomić wentylację. Właściwie to gdzie ona się podziała, pomyślał zaniepokojony. Miał wrażenie, że minęło już dobre dziesięć minut, od kiedy został porzucony przez właścicielkę w tym ukrytym pokoju. Serce Roberta zadrżało. Przypomniał sobie niemiłe uczucie, które go dopadło, kiedy nawoływał w holu jakieś pół godziny temu. Przełknął głośno ślinę na myśl o tym, jakie historie mogło kryć muzeum Alicji Merrick. – Nie trać zmysłów, chłopie – wyszeptał. – Jest po prostu ciemno i cicho, a dookoła stoją tylko ślubne kiecki. Nic więcej. – Sza! – kobiecy głos wrzasnął Robertowi prosto do ucha. Światło w podłodze rozbłysło. Redaktor odwrócił się błyskawicznie i stanął oko w oko ze zjawą. – Smotri! Krow! – wskazała na poplamiony futrzany kołnierz. – Lisa izpaczkana krowiu! A brilianty? – chwyciła Roberta za włosy i rzuciła na kolana, aby mógł się bliżej przyjrzeć kamieniom. – Krasnyje kak rubiny – i diamenty zaszły czerwienią. – Mój żenich wral kak posliednaja swołocz! A zawistliwaja ljubownica, ta bliad’, wmiesto niego, mienia ubiła! – Zjawa podniosła swoją ofiarę. Jedną ręką wciąż trzymała Roberta za głowę, drugą przyłożyła sobie do skroni niczym pistolet. – W cerkwi piered ikonostasem! – Odepchnęła Roberta na środek sali i nacisnęła spust. – BAM! Z głowy panny młodej wystrzeliła fontanna krwi. Gęsta, czerwona ciecz wypływała z dziury tuż pod okiem, zalewała na nowo lisi kołnierz, srebrzysty gorset i rozlewała się po falbaniastej sukni. Dookoła diamentów wykwitły koronkowe, krwawe wzory. Zjawa zniknęła, a manekin runął na podłogę. Robert odczołgał się od kukły. Wstał i rzucił się do drzwi. Szarpał za klamkę, ale bez skutku. Próbował je wyważyć, ale jedynie odbił się od nich i runął wprost w ramiona kolejnej panny młodej. – Szpokojnie, nieboraku – czknęła. Z jej ust wydobył się smród skisłego alkoholu i spleśniałego mięsa. Robert z odrazą spojrzał na zjawę. Jej ciało było napuchnięte i błękitnawe, suknia opinała je ciasno, wąskie ramiączka wpijały się w napęczniałe barki. Kobieta ujęła twarz Roberta w dłonie. – Nicsi nie grozsi – wybełkotała. – Kiedyś byłam piękna, uwierz – zaśmiała się. – Alesie po ślubie schlałam – czknęła ponownie – a potem poszliśmy z męszem popływać w jeziorze. To ci przygoda! – zawołała radośnie. – Aż trzy dni pływałam! – Przywarła do Roberta. – Zatańczymy? – chuchnęła mu prosto w twarz. Instynktownie odepchnął zjawę. Suknia plasnęła o ziemię i wyzionęła ducha. Robert wpadł na kolejnego manekina, schwycił strzęp sukni i syknął z bólu. Spojrzał na swoją dłoń. Skóra na opuszkach palców pokryła się pęcherzami. Przytuliwszy obolałą rękę do piersi zerknął na manekina, który powoli obracał się na swoim postumencie. Suknia powoli się roztapiała. Pojawiały się na niej dziury. Materiał na ich brzegach pęczniał, spieniał się i zawijał w poczerniałe rulony. Zjawa stała nieruchomo i wodziła za Robertem oczami pozbawionymi powiek. Jej twarz była zupełnie pozbawiona rysów. Nos, policzki i pobladłe usta stanowiły zwartą masę zrostów i blizn. – Ssssssynka – zaświszczała – ssssyneczka, ssssynusia jej ukradłam. Nie mogła tego znieść! – Klosz sukni zsunął się z manekina na obracający się postument i głośno szeleścił. – Tuższszszszszsz po oczepinach, tak przy wszszszszszszystkich, podeszszszszszszła i chlusnęła mi kwasem w twarzszszszszszsz. Śszszszmiała się, ssssuka, gdy ją zabierali. A ssssssynuśśśśś ssssstał i bał się spojrzeć. Tchórzszszszszszszsz! Światło zgasło znienacka. Jakiś odległy szmer dobiegł z drugiego końca sali. Nagle zawtórowały mu inne szumy i szelesty, jakby wszystkie suknie zaczęły delikatnie obracać się wokół własnej osi i ocierać halkami o falbany i tiule. Całe pomieszczenie rozbrzmiewało jednostajnym szemraniem i szeleszczeniem. Robert nie słyszał już własnych myśli. Miał wrażenie, że dookoła zrobiło się ciasno, że zapiera mu dech w piersiach. Nastawił uszu i zatrwożony przysłuchiwał się szumom, dochodzącym ze wszystkich stron. Czuł zapach zgnilizny i zbutwiałego drewna. Szelesty wydawały mu się zbliżać i coraz ciaśniej go otaczać. W końcu wszystko stało się szumem. |