Powtórzyli czar parokrotnie, za każdym razem siłą głosu wzmacniając inkantację. Wreszcie zwieńczenie wysoko wzleciało. Zatrzęsło się pod sufitem, lekko ocierając o półkoliste sklepienie. – Uważaj – syknął Dyfuzjusz. Przesunęli rękami, delikatnie skierowali kopułę nad rusztowanie i zawiesili ją nad konstrukcją z metalowych obręczy. – Teraz powoli ją obniż… Niczego nie zniszcz. Lotr zagryzł wargi i z trudem opanował drżenie rąk, które rozpraszało wir powietrza. Usłuchał rady wuja i powolutku opuścił dłonie. Kopuła osadziła się na podeście, coś drapnęło, a z dysz zwieńczenia chlusnęła para. Czarodziej osunął się na kolana i wsparł się na łokciach. – Udało się! Cha, cha! – Dyfuzjusz podskakiwał z radości, aż długa szata podniosła się, ukazując okaleczoną stopę. Była rozpłaszczona, zdeformowana i zakrzywiona. Wyglądała bardziej na cynową miskę niż na część ludzkiego ciała. Lotr wzdrygnął się. – Poradzisz sobie. – Mag mechaniczny przysiadł obok klęczącego bratanka i sztuczną ręką pogładził go po karku. – Po naszej współpracy widzę, że tak. – Spotkamy się dopiero za parę dni…? – Oczywiście, dziecko. Tak jak mówiłem. – I poinstruujesz mnie dokładnie, co mam robić? – Nie inaczej. – To dobrze, wujku. I nasze drogi się rozejdą? – Och, rozejdą, a nawet zejdą. Powiem więcej. One się zacieśnią. Zabiorę cię ze sobą. Myślę, że koledzy z czarnoksięskich organizacji chętnie cię poznają bliżej. Pora awansować: i tobie, i mnie. – Jak to… Zabierzesz…? Ale ja nie wiem, czy… No cóż, nie jestem tu sam i nie chciałbym… – Wiem – zimno odparł Dyfuzjusz. Lotr poczuł, jak czuły gest zamienia się w zimny, bolesny chwyt. – Co ty robisz, do cholery? – jęknął, gdy lodowate ostrza podrapały go w kark. – Sprawdzam twoją lojalność, dziecko. Może zdradę masz zapisaną w genach? Muszę to wiedzieć. – Puść mnie – syknął czarodziej i próbował się wyrwać, ale Dyfuzjusz ani drgnął. Lotr szarpnął się, a szpony wgryzły się w jego skórę. – Nie ręczę za siebie… Wujku. – To nic. Będzie ciekawiej. – Czego ty chcesz?! – Opowieści. – Co? – Tak, drogi bratanku. Chcę wiedzieć wszystko o kobiecie, która cię rozprasza. Wszystko. Rozumiesz? A jeśli będę zadowolony, to cię wypuszczę. Zgoda? Lotr skrzywił się ze wściekłości. Wiedział jednak, że walka nie ma sensu. Zamiast się dalej szarpać, posłusznie skinął głową. – Cudownie. To mów. Zamieniam się w słuch – powiedział mag mechaniczny i ku obrzydzeniu Lotra, podsunął mu przed oczy najprawdziwsze w świecie ucho. Drzwi otworzył chudy, zgarbiony staruszek. Kępki siwych, rzadkich włosów opadały na jego plecy, a okulary same zsuwały się z wielkiego, spiczastego nosa. – Tak? W czym mogę pomóc? – zapytał, zadzierając wysoko głowę. Zmrużył przemęczone oczy i zmarszczył brwi, próbując rozpoznać gościa. W końcu uśmiechnął się krzywo, ukazując bezzębne dziąsła. – Posterunkowy Gestleiter! Nie do wiary! Długośmy się nie widzieli…! – Jan? – upewnił się dowódca, z niedowierzaniem przyglądając się starcowi. – Jan z Eclasu? – Ano, we własnej osobie… Trudno uwierzyć, prawda? – fuknął ten i niechętnie zaprosił przybysza. – Wejdźcie, panie posterunkowy. Wejdźcie. Półogr ruszył naprzód i, zanim przekroczył próg, rąbnął głową we framugę drzwi. Rozmasował guza, skulił się i wszedł do środka. – A, i uważajcie na sklepienia – z opóźnieniem uprzedził dziadek. – Niskie są… Magistrat miał je podnieść, ale zdaje się, że zapomnieli… Zresztą, po co by im to było? Nikt do mnie nie zagląda… Jan z Eclasu ledwo kuśtykał na słabych, wychudłych nogach. Robił dwa, trzy kroki i przystawał, aby złapać oddech. W końcu znowu zagadnął: – Ile to już lat, panie posterunkowy? Powiedzże, bo głowa mi nieco szwankuje… – Przeszło czterdzieści – odrzekł Gestleiter. – I nie jestem posterunkowym. Awansowałem. Na kapitana. – O, brawo, brawo! Kapitan! Wiedziałem, że będą z ciebie ludzie! – przyklasnął starzec i z ulgą usadowił się w bujanym fotelu. Zamyślił się i dodał o wiele ciszej. – To nie było zbyt dobre porównanie, prawda? – Nie – posępnie zgodził się innorasowiec. – Nie było. Zapadła niezręczna cisza. Jan z Eclasu poprosił: – Podkręć lampę, dobrze? Dowódca spełnił prośbę. Po pomieszczeniu rozniósł się intensywny zapach nafty, a światło delikatnie rozjaśniło ponure wnętrza. Gestleiter rozejrzał się. Wszystko tkwiło na swoim miejscu tak, jak parę dekad temu: skrzynie z dokumentami, szafy z grubaśnymi księgami i niekończące się regały, zawalone tysiącami zwojów, notatek oraz listów. – Jedynie kurzu przybyło… I pająków – westchnął Jan, poprawiając okulary. – Nie ma kto tu sprzątać, a ja jestem za stary… Nie dałbym rady. Ale nie narzekam. Z czasem można się przyzwyczaić i do kurzu, i do pająków. Zawsze to jakieś towarzystwo. Kapitan spojrzał ze smutkiem na rozmówcę. Pamiętał go jako wszędobylskiego, sprawnego mężczyznę, który z radością przetrząsał archiwum Silva Rerum. Jan z Eclasu był chodzącą encyklopedią na temat dziejów Cesarstwa. Jak z rękawa sypał cytatami z innorasowych traktatów, cesarskich edyktów i rozporządzeń. Niósł nieocenioną pomoc we wszelakich śledztwach i rozprawach sądowych, które toczyły się w mieście… Do momentu, w którym Silva Rerum, dotknięte cesarskim embargiem, odizolowało się od reszty świata. Wówczas wiedza o kontynencie stała się zbyteczna, podobnie zresztą jak Jan i samo archiwum. Niegdyś ceniony urzędnik popadł w zapomnienie i zestarzał się wraz ze swoimi dokumentami. – Taka już kolej rzeczy – powiedział staruszek, a jego głos przepełniało rozżalenie i zgorzknienie. – Pogodziłem się z nią, podobnie jak z wątpliwymi przymiotami mojej rasy. I nie zazdroszczę wam, nieludziom, tej długowieczności… Kiedyś złorzeczyło się, mówiąc: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Mam to szczęście, że starość dopadła mnie w momencie, gdy czasy zaczęły robić się naprawdę interesujące. Gestleiter pokręcił głową, usiłując nie zgodzić się z archiwistą. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie okoliczności, przyznał mu w duchu rację. Przestępczość, ciasnota, dzielnice biedy, a nade wszystko – narastająca groźba ataku ze strony Calty. To nie nastrajało zbyt optymistycznie. No i jeszcze sprawa z Soarą… i Sh’elalą. Jak to dobrze, że burmistrz zainteresowała się jednooką. Chociaż… cholera jasna. Półogr wspomniał przesłuchanie. Kobieta nie była taka jednooka, na jaką wyglądała. – Cóż, panie pos… Panie kapitanie – rzekł Jan. Ziewnął i popatrzył na dowódcę zmęczonym, niechętnym wzrokiem. – Pewno nie przyszedłeś w odwiedziny? Nie, nie po czterdziestu latach! Zatem sprowadza cię coś innego. Obowiązki. Czyżby archiwum stało się znowu potrzebne? Gestleiter podrapał się z zakłopotaniem w brodę. – Tak myślałem. – Starzec znowu poprawił okulary. – Zatem pytaj. Formalnie nadal pracuję w Magistracie… Może coś jeszcze pamiętam, mimo podeszłego wieku. Powiedział to z taką obojętnością, że półogr stracił rezon. – No? – ponaglił archiwista. – Będziemy milczeli? Cisza nie zamaskuje niezręczności, wiesz? – Chodzi o pewną przyjezdną, która niedawno zawitała na naszą wyspę… – zaczął Gestleiter. – Pani burmistrz chciałaby się czegoś o niej dowiedzieć. – Pani burmistrz? – zdziwił się Jan z Eclasu. – Nie Kandyzjan Szary? – Poprzedni zarządca złożył urząd trzydzieści lat temu. Od tego czasu zastępuje go pani Henrietta. – A Kandyzjan? – Zmarł tego lata. – To pech – starzec zasępił się i opuścił głowę. – Byliśmy równolatkami. – Hm – chrząknął Gestleiter i rzekł: – Wracając do gościa… Ta kobieta… Nazywa się Sh’elala, pochodzi z kontynentu i… nie jest człowiekiem. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Zaś jej wygląd… Nigdy nie widziałem takiego mieszańca… Archiwista bujał się w fotelu i mruczał pod nosem: – Równolatkami… Byliśmy równolatkami… – Janie? Czy wiesz cokolwiek na temat Sh’elali? |