Przyznam się, że moje pierwsze spotkanie z Jackiem Reacherem nie należało do udanych. Przeczytane kilka lat temu „Bez pudła” jawiło mi się jako rzecz monotonna, ponura, bez dobrego pomysłu. Trzeba było lat, bym sięgnął po kolejny tom przygód mężczyzny bez adresu i bagażu – i „61 godzin” okazało się jedną z najlepszych powieści sensacyjnych, jakie czytałem w ostatnich latach.
‹61 godzin›
„61 godzin” to czternasta powieść Lee Childa z jego najsłynniejszym bohaterem. Tym razem Jack Reacher, podróżujący autostopem przez Amerykę (jak wiadomo, nie posiada on żadnego stałego miejsca zamieszkania), wpakuje się w tarapaty niejako przy okazji. Autokar z wycieczką emerytów, którego kierowca był na tyle miły, że zdecydował się podrzucić Jacka, wpada w poślizg w pobliżu małego miasteczka Bolton pośrodku Stanów. Traf chce, że w owym, odciętym od świata przez śnieżycę miasteczku narasta kryzys – w więzieniu siedzi przestępca oskarżony o handel narkotykami, policja pilnuje świadka koronnego – starszej pani, której zeznania mogą obciążyć osadzonego. Sytuacja jest bardziej skomplikowana – zgodnie z umową z władzami centralnymi, priorytetem dla całej policji Bolton jest nowo wybudowane więzienie – gdy zaczną się tam zamieszki, lub zdarzy się ucieczka, wszyscy stróże prawa – również ci, pilnujący świadka – mają rzucić wszystko i gnać do zakładu karnego i na miejsca blokady. Czy więc wywołanie rozruchów, by świadek pozostał bezbronny, jest trudne?
„61 godzin” to powieść prawie wzorcowa pod względem konstrukcji literackiej sensacji. Przyjrzyjmy się elementom, które o tym decydują.
Po pierwsze – temat. Lee Child nie bawi się w jakieś analizy społeczne, jego książka to czysta akcja, kryminalna zagadka, zwroty akcji i dramatyczny finał. Choć mowa o amfetaminie, choć pojawia się barwna postać meksykańskiego narkotykowego barona, to nie ma tu jakiejś głębszej analizy w stylu Forsytha. Biznes narkotykowy jest tłem, nie tematem, choć tłem dobrze zarysowanym. Ciekawie natomiast wypada wizerunek małego miasteczka, w którym więzienie jest zbawienną inwestycją dla mieszkańców (i władze o to więzienie się biły, podpisując nawet tak absurdalne z punktu widzenia obywatela zobowiązania, że działalność całej policji jest całkowicie podporządkowana sytuacji w zakładzie karnym). Więzienie to nie tylko niemało miejsc pracy dla mieszkańców, to także szansa na rozwój hotelarstwa, gastronomii i innych usług skierowanych do licznie przybywających co tydzień do miasta odwiedzających. Mieszkańcy zrobią wszystko, by więzienia im nie zabierać – dziwne, ale wiarygodne.
Po drugie – czas i miejsce akcji. Już sam tytuł świadczy o tym, że będziemy mieli do czynienia z odliczaniem czasu – efekt znakomicie budujący napięcie (zwłaszcza, gdy na koniec każdego rozdziału wymieniane jest ile jeszcze godzin pozostało). Do tego dochodzi kolejny element – odcięcie od świata. Mamy środek zimy, wielkie zamiecie śnieżne, niewielka ekipa policyjna zdana jest tylko na siebie – oraz, oczywiście, na Reachera. Nastrój osaczenia narasta, każdy wydaje się być podejrzanym, czas ucieka, słowem – mistrzowskie budowanie klimatu opowieści kryminalno-sensacyjnej.
Po trzecie wreszcie – bohaterowie. Jack Reacher to arcyciekawa postać, bo – choć mało prawdopodobna (eks-żołnierz, niebywale inteligentny i sprawny nadczłowiek, bez domu, bagażu, przyjaciół, przenoszący się z miejsca na miejsce niczym duch), to na tyle barwna i wyrazista, że można w nią uwierzyć. Reacher ma rozterki, ale kluczowy jest chyba pewien wewnętrzny smutek, ładnie oddany w rozmowach z dowódcą jego byłej jednostki, nadający postaci nie tylko realizmu, ale także pewnego egzystencjalnego niepokoju. Bohaterowie drugoplanowi dostają wystarczająco dużo czasu, by przejąć się ich losami, a jednocześnie – zważywszy na fakt, że Child zbytnio się do nich nie przywiązuje – dodatkowo nadają wiarygodności postaci Reachera. Bowiem, gdy tylko zaczynamy wierzyć, że główny bohater jest Supermanem, który na wszystko wpadnie w mig, pokona każdego przeciwnika i rozwiąże każdą zagadkę, zaczynają się porażki. Bolesne porażki.
I tu dochodzimy do punktu ostatniego – Lee Child wie, że błahy happy end osłabia wymowę działa, nawet sensacyjnego. Zakończenie „61 godzin” jest więc dużo bardziej niejednoznaczne, niż moglibyśmy się spodziewać. I oczywiście nie tylko dlatego warto je poznać.