W gruncie rzeczy znał dobrze potrzebę, jaka przywiodła do niego dziewczynę. Była to ta sama, która kazała żołnierzom wyczyniać rozmaite swawole po tym, jak w bitwie śmierć zajrzała im w oczy. Rozumiał też, że w owej chwili to, kim oboje byli za dnia, nie miało żadnego znaczenia. Jeden z dwóch mężczyzn siedzących przy ogniu zamieszał w kociołku, zawahał się, powęszył nad nim ostrożnie. – Pachnie niezgorzej – powiedział bez przekonania. Wewnątrz oprócz skrawków mięsa pływały kawałki jadalnych korzeni i jakieś rozgotowane łodygi czy liście, nadające całości niepokojąco zielony kolor. – Nie zważajcie na wygląd. – Jego towarzysz uśmiechnął się nieznacznie pod wąsem. – U nas bywało, że na wiosnę mateczka taką zupę warzyli i jadło się ją ze smakiem nawet i bez mięsa ani bez klusek. A ja tu zaraz właśnie zacierek narobię. Hiveil, do niedawna sierżant w królewskim wojsku, mieszał mąkę z wodą w rynience sporządzonej z brzozowej kory. – Widać, że moje podpłomyki już się wam ze szczętem przejadły! – Z głodu się nie umrze – odparł Hiveil przepraszającym tonem, bo pan Fael do kucharzenia istotnie raczej nie miał talentu, nawet jak było z czego. – Dość, żeście bażancią kurkę zgrabnie strzelili po drodze. Ha, niejednemu się zdaje, że będzie z niego wielki myśliwy, bo umie łuk naciągnąć i grot nałożyć, ale przecie trudniej ptaszę ustrzelić, niźli Baorczyka w polu trafić, nie? – Bażancica przynajmniej nie rzuci w zamian oszczepem. Roześmiali się obaj, choć Hiveilowi przemknęło przez głowę, że tylko po czasie łatwo jest tak sobie żartować. Zresztą, kiedy obaj jeszcze uganiali się po asseleńskim pogórzu, to nie kościane bądź kute z brązu oszczepy baorskich wojowników były ich główną zmorą, ale owe okryte czarem niewidzialności potwory, które raz po raz słali przeciw nim tamtejsi szamani. Niewidzialne to one były dla nas, zwyczajnych ludzi. Ale nie dla pana z Saldar, któremu, jak powiadają, magia Drugiego Ludu śpiewa we krwi i dlatego ludzkie czary ma za nic – pomyślał, wciąż się nie mogąc nadziwić, że kapryśny los zesłał mu taką znajomość. Iskry w ognisku naraz strzeliły wysoko, Hiveil wzdrygnął się mimo woli, choć to jedynie gruba kłoda rzucona na spód wreszcie zajęła się żarem. Pospieszył przesunąć naczynie, przy czym pałąk został mu w ręku, a gdy sierżant chwycił za brzeg, sparzył się w palce. Zaklął pod nosem. – Złapcie za ucho. Hiveil nie zrozumiał. Dopiero, gdy Saldarczyk gestem pokazał mu, co ma na myśli, posłuchał i doznał niespodziewanej ulgi. – Niejeden zaraz by na to powiedział, że czary – rzucił, łypiąc spod oka. – Ludzkie ucho jest zimne. – Saldarczyk wzruszył ramionami. – Tak czy owak, potrzebny nam nowy garnek do gotowania. – Albo kowal, żeby uchwyt do starego przytwierdził. Ale skąd go wziąć na takim bezludziu? – To już wcale nie takie bezludzie, jak się zdaje na pierwszy rzut oka. Niedaleko, w dolinie, jest osada, którą zwą Raghta albo Trzy Brzozy. Jeśli mnie pamięć nie myli, dwór płaci daninę panu z Keth. – Zatem to już Kernn? – Rzekłbym, że od dziesiątki stajań co najmniej. W tych stronach nikt nie wbija słupków granicznych, bo i po co? – Ano tak. Lasy i lasy. – Niedługo będzie im koniec. Hiveil odetchnął z ulgą. Prawie miesiąc upłynął, odkąd we dwóch ruszyli szlakiem przez Czarnogórę, toteż chętnie byłby popatrzył w końcu na cokolwiek innego niż drzewa. Gdyby jeszcze dało się raz i drugi przenocować pod dachem… – To zjeżdżamy w dolinę? – upewnił się na wszelki wypadek. – Skrócimy drogę, bo trakt ją obchodzi po łuku. Potem już dzień albo dwa i staniemy w królewskiej domenie. Koniom niezbyt przypadła do gustu stromizna, ale po kilku krokach, widząc przed sobą bezpieczną drogę, pozwoliły się prowadzić bez żadnych kaprysów. Leśny dukt, którym jechali, najwyraźniej służył tutejszym do ściągania drewna z poręby położonej wysoko na zboczu. Z góry rozciągał się stąd widok na całą dolinę. W jej centralnej części, nad strugą znajdowało się skupisko chałup otoczonych zewsząd przez pola tu i ówdzie poprzecinane sadami, dalej na błoniu pasły się krowy o czerwonobrunatnej sierści oraz zbite w ciasną gromadkę owce. Żółtawa smuga drogi przecinała wieś i szła dalej lekkim zakosem aż do dworu, który wzniesiono na szczycie niewielkiego pagórka. No i proszę – rzekł sobie Hiveil. – Kto by pomyślał, że wśród tych borów znajdzie się takie zacne ludzkie siedlisko. Tymczasem droga stała się na tyle równa, że mogli ponownie dosiąść wierzchowców. Od wsi dzieliło ich już najwyżej z ćwierć łaga i wkrótce mijali pierwsze opłotki. – Ależ się gapią! – mruknął Hiveil na widok wieśniaków, którzy sporą gromadą wylegli przed domy. To oczywista, że dwóch zjawiających się nie wiadomo skąd wędrowców musiało obudzić powszechną ciekawość, ale tutejsi mieszkańcy sprawiali wrażenie dziwnie onieśmielonych. Nie było żadnego zwyczajowego „Skąd Bogowie prowadzą?”. Nikt też nie odpowiedział wyraźnie na pozdrowienie, ledwie ten i ów coś tam zaburczał pod nosem. Mężczyźni, kobiety i dzieciarnia śledzili ich przejazd z uwagą, ale w niemal całkowitym milczeniu. – Nie nawykli do obcych. – Saldarczyk wstrzymał konia obok niskiej furtki, za którą zgromadziła się cała wiejska rodzina. – Wasz pan w domu? – rzucił pod adresem mężczyzny w średnim wieku, który stał trochę wysunięty przed pozostałych. – Ano. – Chłop cofnął się nieco, jednocześnie opiekuńczym gestem przygarniając do siebie jedno z dzieci. – Tamtędy się jedzie – dorzucił po chwili namysłu, niepotrzebnie pokazując ręką kierunek, bo dworskie zabudowania były stąd wyraźnie widoczne. – Pan Sabin są. Saldarczyk skinął mu głową i popędził konia. Hiveil podążył za nim. – Wystraszeni czegoś? – zastanowił się głośno. – Nie nas chyba? – Zobaczymy. Dwór wzniesiono na podmurówce z polnego kamienia, a jego spadzisty dach kryty gontem górował nad okolicą. Podwórzec wraz z pozostałymi budynkami otaczał zwykły płot z desek. Jedynie frontowa brama prezentowała się bardziej okazale z wyrzeźbionym na niej herbem przedstawiającym trzy smukłe drzewa, jakby pochylone wichurą. Ledwie zajechali i zdążyli zsiąść z koni, gdy jedno ze skrzydeł uchyliło się, przepuszczając człowieka oburącz trzymającego napiętą kuszę. Zaskoczony Hiveil mimo woli zaklął paskudnie. Ten, który zgotował im tak niezwykłe powitanie, chłopak najwyżej szesnastoletni, miał ciemne kręcone włosy opadające bezładnie na ramiona i zadziwiająco niebieskie oczy, które teraz na widok obu wędrowców rozwarły się szeroko ze zdumienia. Ubrany był w sukienną tunikę nieokreślonego koloru, spodnie z samodziału i skórzane ciżmy domowego wyrobu, ale do tego nosił pas z mieczem i kołczan przewieszony przez plecy. – Pomyślności temu domowi – powiedział spokojnie Saldarczyk, unosząc otwartą dłoń w geście pozdrowienia. – Niech Bóg i Bogini mają w swojej opiece. – Wzajemnie, panie. – Młodzieniec spojrzał na broń trzymaną w ręku, jakby dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że w niego celuje i czym prędzej skierował ją w dół. Na jego po dziecinnemu jeszcze pucułowatej twarzy wykwitł ciemny rumieniec. – To nie… Wybaczcie – zająknął się. Za jego plecami brama rozwarła się szerzej. Mężczyzna, który w niej stanął, w średnim wieku, lecz jeszcze krzepki, był tak podobny do młodego człowieka, że ich pokrewieństwo nie ulegało wątpliwości. – Ależ Galinie – odezwał się pewnym tonem kogoś, kto przywykł, że nie musi podnosić głosu, aby go inni słuchali. – Któż to widział tak witać gości? Jeszcze pomyślą, że przypadkiem trafili w zbójeckie gniazdo. – Przeprosiłem, ojcze! – Istotnie. Pozwólcie też rzec, że nie zbójcy do was zajechali. – Saldarczyk skłonił się przed starszym mężczyzną. – Mój towarzysz zwie się Hiveil Bretten i był sierżantem w Gwardii Asseleńskiej, obecnie z honorami zwolniony ze służby i w drodze do domu, ja zaś pełniłem obowiązki zwiadowcy przy jego oddziale. Zboczyliśmy z głównego szlaku, ufając, że w waszych włościach nic nas złego nie spotka. Pan na te słowa drgnął niespokojnie, a jego spojrzenie mimowolnie powędrowało w stronę leżącego niedaleko za błoniem lasu. Zaraz jednak opanował się i przywołał na usta przyjazny uśmiech. – Zawsze się znajdzie w moim domu nocleg i gościna dla każdego zacnego wędrowca – rzekł również, kłaniając się lekko. – A już szczególnie dla tych, co służą Najjaśniejszemu Panu, oby Bogowie jak najdłużej zachowali go w dobrym zdrowiu. Ja jestem Sabin z Raghty, a ten tu, ladaco, to mój najstarszy, Galin. Serdecznie zapraszam w skromne progi, panowie. |