Oparty na kultowej powieści „Dzień Szarańczy” imponuje rozmachem i precyzją. John Schlesinger stworzył film niebanalny, który pokazuje świat na skraju przepaści w sposób bezlitosny i przerażająco prawdziwy.  | Rozpoczynamy na łamach „Esensji” nowy cykl. Co tydzień będziemy prezentować wybrane tytuły należące do klasyki kina. Niekoniecznie bardzo znane, niekoniecznie obsypane nagrodami, ale z pewnością nadal warte uwagi. |  |
 | ‹Dzień szarańczy›
|
Wielokrotnie oglądaliśmy na ekranie koniec świata, zarówno w skali kina katastroficznego jak i artystycznego. O urokach zmierzchu z wielką gracją i uczuciem potrafił opowiadać Visconti. W jego ujęciu odchodząca w przeszłość generacja arystokratów w „Lamparcie” staje się świadkiem nastania nowego ładu w społeczeństwie. Kompozytor Aschenbach umierający samotnie na plaży w Wenecji żegna się z Europą jaką znał. U Viscontiego koniec świata odbywa się bez fanfaronady, ani krzyków. Europa bowiem już wielokrotnie żegnała stare i witała nowe. Co innego Ameryka, która wydaje się nie mieć przeszłości, a jedynie świetlaną przyszłość. Ale nawet ona ma w swojej historii momenty graniczne. O jednym z nich opowiada John Schlesinger w „Dniu Szarańczy”. Zaczyna się niewinnie, od pęknięcia w ścianie. Kobieta, która wynajmuje mieszkanie przeprasza za niedopatrzenie i przekonuje, że pęknięcie można zasłonić, tak żeby nie rzucało się w oczy. Ale nowemu lokatorowi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, jest w tym pęknięciu coś złowieszczego, co przykuwa jego spojrzenie. A to dla takiego estety jak on jest rzeczą nie do pogardzenia. Traktuje je jako wyzwanie dla swojej wyobraźni – jak z czegoś tak brzydkiego uczynić coś pięknego? Na tym polega jego praca – jest początkującym scenografem w wytwórni filmowej. Konstruuje iluzje. Przystraja więc szczelinę kwiatem, sądząc, że w ten sposób odniesie zwycięstwo. Jest młody, trudno mu się dziwić. W tym prostym geście zawiera się cała istota filmu Schlesingera, który przedstawia powolną erozję świata w przededniu wybuchu drugiej wojny światowej i beznadziejne starania bohaterów, aby utrzymać się przy życiu. Przez cały czas owo pękniecie jest obecne w filmie, z niego powoli sączy się trucizna, trawiąca bohaterów. Przywodzi to na myśl „Zagładę domu Usherów” E.A Poe, z tą różnicą, że zamiast ponurej, anonimowej równiny mamy słoneczne Los Angeles, nad którym góruje jeszcze napis Hollywoodland. Z jego perspektywy ludzie wyglądają jak mrówki uwijające się w ukropie. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej okaże się, że bardziej przypominają wygłodniałe szarańcze. Tod Hackett, ów młody lokator, którego poznajemy na początku, w rękach ma talent do rysowania, a w kieszeni dyplom Yale. Właśnie otwierają się przed nim wrota do wielkiej kariery – otrzymuje zlecenie przygotowania scenografii do wielkiego fresku historycznego o Waterloo. On jest naszą przepustką do świata filmowego splendoru – świata, który bezskutecznie stara się podbić początkująca gwiazdka Faye. I jest jeszcze Homer Simpson, który z tym światem nie ma nic wspólnego. Nie pragnie odnieść sukcesu, zdobyć sławy ani pieniędzy. Chce wyłącznie spokoju, ale to niemożliwe. Może w innym mieście, w innej epoce, bo życie w Los Angeles to nieustanna walka o przeżycie, w której takich jak Homer czeka tragiczny koniec. Być może właśnie stąd wzięło się określenie „miasto aniołów”? Z poszanowania dla tych wszystkich, którzy stracili życie w szemranych porachunkach i oczekiwaniu na wielki sukces? To chyba nazbyt optymistyczna hipoteza, tym bardziej w kontekście filmu Schlesingera. Galeria postaci jakie przewijają się przez ekran to chciwi krętacze, którzy zrobią wszystko dla kilku dolarów, bądź sławy. Jednym słowem kiepski materiał na anioły. Przyglądamy się im oczami Toda, który powoli zaczyna dostrzegać, że świat dookoła niego daleki jest od doskonałości. W jego szkicowniku podpatrzone na ulicy twarze zaczynają przypominać postacie z sennych koszmarów, bądź obrazów Otto Dixa, czy Georga Grosza. Świat na jego oczach rozpada się, a człowiek zwierzęcieje. Już niedługo Europa pogrąży się w wojnie i już nic nie będzie takie samo. Pod wieloma względami film Schlesingera przypomina „Kabaret”. Oba filmy prezentują świat na krawędzi wojny, koniec pewnego ustalonego porządku. Tam wodewilowy kabaret, tutaj studio filmowe służą za ostatni bastion człowieka, który w najczarniejszej godzinie zwraca się w stronę rozrywki. Ale nawet mityczne Hollywood niszczeje na naszych oczach – dekoracje upadają jak domki z kart, podczas uroczystej premiery dochodzi do brutalnego morderstwa. Obserwujemy zmierzch, którego urok jest wątpliwej natury. W odróżnieniu od filmów Viscontiego w „Dniu Szarańczy” próżno szukać tej pogodnej rezygnacji, charakterystycznej dla bohaterów Włocha. Książę Salina i Aschenbach odchodzą pogodzeni z losem, bo taka jest naturalna kolej rzeczy. Bohaterom Schlesingera brakuje tej świadomości, obserwują wydarzenia, które są dla nich niezrozumiałe i przerażające. Rzeczywistość powoli zamienia się w koszmar, z którego nie sposób się otrząsnąć. Schlesinger nie ma sentymentu do odchodzącego w przeszłość świata, nie ma w nim tęsknoty za przeszłością. Jest za to chłodny i bezlitosny. Trudno mu się dziwić. Ameryka w odróżnieniu od Europy miała być rajem, a okazała się być piekłem.
Tytuł: Dzień szarańczy Tytuł oryginalny: The Day of the Locust Rok produkcji: 1975 Kraj produkcji: USA Czas projekcji: 144 min Gatunek: dramat, thriller |