 | ‹Chochoły›
|
Ola: Stefan Darda „ Czarny Wygon”. No, Stephen King to on nie jest i jeszcze długo nie… Jakoś mnie styl zirytował, dałam sobie spokój. Agnieszka: Na mnie styl Stefana Dardy sprawia wrażenie… jak by to powiedzieć… bezosobowego, wypranego z wszelkich uczuć. Nie patrzymy oczami bohatera (i nie mówię tu bynajmniej o narracji pierwszoosobowej), lecz przez cały czas z zewnątrz. To może niektórym czytelnikom utrudnić wczucie się w fabułę. Sławek: Chyba lepszy był „Dom na Wyrębach”, choć tamto też raczej do arcydzieł polskiego horroru się nie zaliczy. Co mi w „Czarnym Wygonie” nie pasowało, to niektóre detale. Jako całość ujdzie, jeśli ktoś lubi teksty z gatunku horror, thriller etc. ale zachwytu to chyba nie wzbudzi. Na przykład, nie umieściłbym akcji w Guciowie. Koszmar z Guciowa – no wybaczcie, ale kojarzy mi się z Kogutkowem Górnym z któregoś „Tytusa, Romka i A’Tomka”. Nie brzmi dobrze. Nawet jeśli autorowi bliskimi są ta miejscowość i okolica. Przysłużyłoby się mu też skrócenie dwuksięgu do jednej trochę grubszej książki – pierwsza część dylogii była nieco lepsza. Po drugie, autor przedstawiający jakąś informację o dacie urodzenia głównego bohatera i sugerujący w treści bezpośrednie powiązanie jej z czasem tajemniczych wydarzeń z przeszłości wsi, w której dzieje się większość akcji utworu, powinien to w tekście dokładniej wyjaśnić. Agnieszka: Stefanowi Dardzie chyba krzywdę zrobiło nachalne reklamowanie (patrz sławetny konkurs na Falkonie’2010). Teraz wszyscy spodziewają się po jego książkach nie wiadomo jakich fajerwerków. Ola: Uczciwie próbowałam przeczytać „ Króla Bólu i pasikonika” Dukaja i mogę powiedzieć to samo, co moja mama o Chaplinie i Picassie: ona się zgadza, że to jest wielka sztuka, ale ona nie chce tego oglądać. Ciężkie, przykre… Sławek: Ja bym to ujął inaczej – za scenerię, koncepcję i opis przyszłych możliwych zmian ekonomiczno-społecznych naszego globu ten tekst na Zajdla z pewnością zasłużył. Ale za dokończenie utworu i rozwiązanie akcji – o, to już zdecydowanie nie. Agnieszka: Na podstawie fragmentu w tomiku mogę tylko powiedzieć, że podziwiam rozmach wizji. Pies, który zakwitł w ogrodzie, to opis kompletnie odjechany i zarazem piękny, obrazowo napisany. Niestety, potem tekst rozmywa się w kompletnie niezrozumiałym dialogu – ja wiem, że ten autor lubi wrzucać czytelnika na głęboką wodę, ale nie musi mi się to podobać. Ola: Za to „Piołunnik” – opowiadanie o Czarnobylu i jego efektach było naprawdę niezłe. Sławek: Szkoda tylko, że niezłe to ono było w zakresie wyjściowego pomysłu, naprawdę fajnego. Niestety rozwinięcie i zakończenie już znacznie gorsze – a w opowiadaniu dobre zakończenie to dużo. Sprawiało to wrażenie, że autorowi wpadło coś ciekawego do głowy, ale dobrze kończyć tekstu mu się najwyraźniej nie chciało. Ten zarzut można zresztą postawić prawie wszystkim opowiadaniom nominowanym w tym roku do Nagrody Zajdla.  | ‹Wieczny Grunwald. Powieść zza końca czasów›
|
Agnieszka: Mnie się szalenie podobało to opowiadanie tak mniej więcej do trzech czwartych: wizja pojawiania się zmarłych z różnych epok była bardzo malownicza. Potem różne rzeczy trochę gryzły: na przykład czemu pojawia się tylko jeden tur, a nie wszystkie zabite kiedykolwiek zwierzęta? Scena walki o urząd pocztowy była nieco zbyt rozbudowana jak na proporcje opowiadania, szczerze mówiąc wolałabym rozwinięcie innych wątków, na przykład powracających członków rodziny albo postaci z bardziej odległych epok historycznych. No i zakończenie – Sławek ma rację, że wydaje się pospieszne, ja bym jeszcze dodała, że niejasne. Wyglądało na to, że bohater cofa się w czasie do jakiegoś prapoczątku Słowian, ale nie pasuje mi do tego krwawa ofiara wisząca na drzewie. No i takie chwyty literackie jak „Wypowiada jedno słowo” (bez najmniejszych sugestii, co to za słowo mogłoby być) uważam za poniżej pasa. Ola: Wit Szostak „ Chochoły”. Ehm…. no trochę nudne… Ale bardzo dobre literacko… Serio serio. [po cichu]: Ile, do jasnej cholery, można Wigilię z trzema rodzajami ryb opisywać?!!! Utwór ma ponad czterysta stron. Wymiękłam po setnej. Sławek: I tak gratuluję samozaparcia. Ja doczytałem do końca jedynie z poczucia obowiązku. O powieści Wita mogę tylko powiedzieć, że jeśli ktoś: 1) BARDZO lubi: zasiąść wygodnie w fotelu i zagłębić się w uważnej lekturze, smakować tekst i napawać się konstrukcją czy brzmieniem poszczególnych fraz lub akapitów, wczytywać się w kwieciste opisy miejsc etc., to śmiało można komuś takiemu „Chochoły” polecić. Ja się wynudziłem. Sto parędziesiąt stron opisu niuansów wigilijnego stołu w dużej rodzinie dało mi popalić. Gdzieś około strony 340 wyłapałem jakieś przesłanki, że może po tym przydługaśnym wstępie zacznie się jakaś akcja. No owszem, coś się zadziało – nie za wiele – i już. A zaklasyfikowanie do fantastyki powieść uzyskała może dzięki zamieszczonemu na tylnej okładce komentarzowi Jacka Dukaja na temat wizji innego Krakowa. No fakt, wizja była. Szkoda jedynie, że opisowi tej wizji i rozwinięciu jej w akcję autor poświęcił niespełna 20% tekstu, a pozostała część czytelnik dostał w formie długich opisów wigilijnych przygotowań i skomplikowanych relacji rodzinnych. Dodatkowo książka ma niewiele dialogów, a treści opisowej bardzo dużo, więc w połączeniu z całkowitym według mnie brakiem akcji daje to bardzo mało atrakcyjną lekturę, chyba że… – patrz punkt 1. Literacko jest bardzo dobrze napisana – autor naprawdę wie, jak to się robi – ale w przypadku tej powieści powiedziałbym raczej, że Wit Szostak nie tyle napisał książkę, co uprawiał literaturę. Niestety. Agnieszka: Sądząc po zamieszczonym w tomiku fragmencie, przez który ledwie przebrnęłam, przyznaję wam rację. Ola: Szczepan Twardoch „ Wieczny Grunwald”. Aantropowie składali swoje siemię bezpośrednio do łon wielkich samic aantropicznych, ich orgazmy były orgazmami obowiązku wobec Krwi, ale my, knechci, posiadaliśmy szczątkowe libido, i to dla nas w lebensbornach pracowały również robotnice erotyczne, które zasłużeni knechci mogli kopulować, a które nasze siemię przenosiły do łon małych matek. Po 50 kartkach dałam sobie spokój. Męcząca stylizacja językowa… Tu „Plemnik króla wniknął w komórkę jajową mojej matki”, tam Sylwia Plath… nie!  | ‹Vatran Auraio›
|
Agnieszka: E tam, zacytowany fragment jest jeszcze całkiem znośny, co powiecie na to: I ona owa poszła jest, ciem kaźń kaliżdą jiściła jest krom mieszkania. Czy wiedziała, co oznacza ten rozkaz, który spełniła tak naturalnie i ochoczo? Tak, to są dwa sąsiadujące zdania tego samego narratora. Jasne, że autor pisał tak w jakimś celu, ale ja jako czytelnik mam wrażenie kakofonii. Sławek: Oj, tak. Tfu, oj NIEEEE!!! Przydługie to było i – co tu dużo mówić – zwyczajnie nudne. Znowu książka złożona z samej narracji, dialogów jak na lekarstwo. Bo ja lubię, gdy dialogów w powieści autor nie unika, jednak nie twierdzę, że mała ich ilość czyni daną książkę mniej atrakcyjną w czytaniu, bo wiele razy ciężko było mi się oderwać od danego tekstu, mimo że dialogów było w nim jak na lekarstwo. Niestety nie miałem takich doznań przy lekturze powieści Szczepana Twardocha. Narracja się snuje i nie wiadomo dokąd, bo cały tekst to zakrojona na szeroką skalę wizja wiecznego konfliktu dwóch narodów, umierania, alternatywnych rzeczywistości w czasie i przestrzeni – opowiedziana przez królewskiego bękarta. Tzn. to jest tzw. postać główna, wyjściowa, reszta wizji doświadczana jest oczami i zmysłami różnych postaci. Niestety to doświadczanie opisane jest wyłącznie krótkimi akapitami, jakby wstawkami do treści zasadniczej. A ta jest jedynie gorzką refleksją o umieraniu, o złej części natury ludzkiej, o bagnie polsko-niemieckim. I całość ma formę wyjątkowo ciężkostrawnej mamałygi. Nie polecam, bo autor snuł te refleksje przez – na szczęście – tylko około 260 stron, a miałem wrażenie, że mógłby tak jeszcze drugie tyle, a i tak nic by z tego nie wynikało. Może i wizję miał, ale gdyby w takiej postaci zaniósł tę wizję do wydawcy debiutant, to po przeczytaniu kilkunastu stron selekcjoner mógłby dać sobie spokój z dalszą lekturą. Agnieszka: Wizja i język interesujące, ale jak dla mnie znośne tylko w małej dawce, a i to pod warunkiem, że nie ma tam takich przeskoków stylistycznych, jaki powyżej cytowałam. Twardoch zanadto się nurza we własnej pomysłowości, w dodatku te fragmenty, które czytałam, nie prezentują w ogóle jednostkowego bohatera – ponoć jakiś tam jest, ale przy takim totalnym odczłowieczeniu, jakie prezentuje tekst, nie wiem, czy w ogóle da się mu kibicować. Sławek: No bardzo trafnie sprecyzowałaś to, co mi trudno było dokładnie nazwać słowami. Bo tam jest za dużo tego nurzania się w refleksjach na tematy życia, śmierci, umierania, wiecznej wojny polsko-niemieckiej etc., przez co Paszko jako taki rozmywa się w tych wynurzeniach. Poza tym autor chyba przedobrzył z tą formułą wszechPaszka, który w gruncie rzeczy nie przeżywa po kolei tych swoich bytów kończących się zejściem. Bardziej mi to wygląda na dzianie się wszystkiego w jakimś węźle czasoprzestrzennym – takim swoistym punkcie czasoprzestrzennym (możemy go nazwać silnią, a może iloczynem kartezjańskim możliwych wariantów alternatywnych bytów – porównania matematyczne jakoś same się tu nasuwają), gdzie jednoczą się w czasie i miejscu wszelkie możliwe warianty życia Paszka. W takim ujęciu to ta książka to taka plątanina życia i umierania, toteż chwała autorowi, że zakończył to po dwustu kilkudziesięciu stronach, a nie np. po pięciuset. |