„Tam, gdzie nie ma coca-coli” czyli w dziczy tak absolutnej, że aż trudno w to uwierzyć. Marcin Mińkowski zabiera nas w podróż do bezimiennych wiosek, do których nie prowadzą żadne drogi poza wodną. Oczywiście, o ile przypłynie barka albo jakiś stateczek. Kiedy przypłynie, tego nie wie nikt. Afryka.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po recenzowanych ostatnio przeze mnie książkach będących bardziej referatami historycznymi niż literaturą podróżniczą, reportaż Mińkowskiego był jak łyk orzeźwiającego powietrza. Nareszcie autor, który pisze tylko o tym, co sam przeżył i czego doświadczył! Wtręty historyczne są w jego książce nieliczne i krótkie: kiedy napomyka o spotkaniu Stanleya z Livingstonem oraz kiedy wspomina o belgijskiej okupacji (słowo „kolonializm” nie oddaje istoty rzeczy) Konga. Co więcej, autor nie tylko pisze o własnych przeżyciach, ale na dodatek umie to robić! Kiedy czytam o gwałtownym uderzeniu wiatru przed tropikalną burzą, mam ochotę biec sprawdzić okna, kiedy natykam się na opis mączystego manioku, nachodzi mnie chętka przekąsić coś o zdecydowanym smaku. Popatrzmy, jak Mińkowski przedstawia dżunglę: Pierwszym wrażeniem, jakie ma człowiek wkraczający do wilgotnego lasu deszczowego, jest nadmiar roślinności. Życie kłębi się, dyszy, sapie z każdego centymetra ziemi i powietrza. Naokoło piętrzy się monstrualna ilość biomasy. […] Człowiek przyzwyczajony do intensywności wegetacji w klimacie umiarkowanym nagle staje w obliczu czegoś niepojętego. Jak to możliwe, że natura wydaje tak gigantyczne ilości pędów, liści, odnóżek, kwiatów, pni i lian? Autor kocha Afrykę, ale jest to trudna miłość. Musi on nauczyć się paktowania z wojskowymi i policjantami, którzy często za nic mają obowiązujące prawo i potrafią żądać absurdalnych zaświadczeń (i łapówek), przyzwyczaić się do równikowego klimatu, a nade wszystko zaakceptować wszechobecną dezorganizację i irytującą dla Europejczyka niepunktualność. Z pewnym skrępowaniem przyznaje się do bonusów, jakie daje biała skóra: takich jak lepsze miejsce na ciężarówce i łodzi, czy – niekiedy – życzliwość kontroli drogowej na wieść o tym, że podróżnik pochodzi z tego samego kraju, co Jan Paweł II. Częściej jednak czuje lęk przed mundurowymi, którzy są w Afryce dosłownie panami życia i śmierci, a skojarzenia z Conradowskim „Jądrem ciemności” same pchają mu się na usta. Natomiast zwykli ludzie są przeważnie życzliwi, choć czasem daje się we znaki niemożność porozumienia w żadnym znanym języku. Mińkowski bardzo stara się wczuć w „afrykańską duszę” i zrozumieć pasażerów, którzy są w stanie założyć osadę w miejscu awarii holownika (bo po co wracać do domu, kiedy cały dobytek ma się i tak przy sobie) czy starszego wieśniaka, odbywającego długą i uciążliwą drogę, by złożyć swą skargę urzędnikowi, który i tak nic w tej sprawie nie zrobi (ale owemu człowiekowi najwyraźniej wystarczy sam fakt, że mógł porozmawiać z władzą). Dzieli się z czytelnikiem swoimi przemyśleniami, dbając jednocześnie, by nie przesłoniły one geograficznej strony tekstu. „Tam, gdzie nie ma coca-coli” jest ilustrowane zdjęciami, w większości zrobionymi przez autora. Są mniej więcej dopasowane do treści, choć zdarzają się i tajemnicze podpisy w rodzaju „miejsce spotkania z czeską zoolożką”, o której w tekście nie ma ani słowa. Najbardziej podobała mi się „Główna ulica Mossaki”, wyglądająca raczej jak skrzyżowanie plaży z placem budowy. Jednak wobec talentu pana Marcina do kreślenia plastycznych obrazów, pełnią one rolę zaledwie pomocniczą. Natomiast zdecydowanie żałuję, że w książce nie ma mapki. Tak czy siak, według mnie zasługuje ona na ocenę 9/10 w esensyjnej skali.
Tytuł: Tam, gdzie nie ma coca-coli Wydawca: Pascal ISBN: 978-83-7513-957-0 Format: 320s. 140×200mm Cena: 39,90 Data wydania: 5 października 2011 Ekstrakt: 90% |