Jeżeli ktoś pamięta spis 100 najlepszych filmów grozy wszech czasów, to pewnie również pamięta groteskową twarz szczerzącą się przy 57 pozycji. „Coś” Carpentera było dowodem na to, że można zrobić genialny remake – i tu uwaga – filmu SF „The Thing from Another World” bazującego na opowiadaniu Johna W. Campbella „Who Goes There?”. A jak sobie poradził prequel do remake’a, prequel, co do którego zacierałem ręce chyba bardziej niż do „Hellraisera”, którego jakoś do tej pory nie można się doczekać? Hmm… jakby to najoględniej powiedzieć…  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
…no właśnie. Radzi sobie średnio. Ale, zanim przejdę do bezpardonowego znęcania się nad filmem, trochę wstępnych informacji, bo przecież nie wszyscy mogli oglądać prawie trzydziestoletnią ramotę. W środku Antarktydy znajdowała się stacja badawcza Thule, prowadzona przez Norwegów. Pewnego dnia naukowcy z sąsiedniej bazy dostają stertę dziwnych informacji przez radio, a następnie zapada cisza. Po dotarciu na miejsce widzą, jak ktoś z helikoptera próbuje zastrzelić biegającego sobie raczej Bogu ducha winnego alaskańskiego malamuta. Następnie mamy stertę efektownych omyłek (również w warstwie językowej, jako że w kinematografii lat 80. nie każdy biegle szprechał po angielsku), które kończą się zgonem potencjalnych informatorów. Kurt Russel wraz ze znajomymi zostają sami w rozwalonej stacji, w której Coś zdecydowanie musiało się stać. Okazuje się, że Coś jest wyjątkowo wrednym i wyposzczonym kosmitą, który, zirytowany poprzednim komitetem powitalnym, postanawia załatwić rasę ludzką raz, a dobrze. Problem z Czymś polega na tym, że umie on replikować komórki ofiary, stając się jej kopią… przynajmniej, dopóki nie poczuje się zagrożone, bo wtedy zmienia się w potwora z najgorszych snów. Tutaj trzeba przyznać Carpenterowi i specom od efektów specjalnych posiadanie naprawdę chorej fantazji – poszczególne inkarnacje Czegoś nawet dziś budzą jeśli nie grozę, to obrzydzenie – poskręcane w dziwnych pozycjach ciała, macki wyskakujące z brzucha, rozdzierające się części ciała, łączenie się dwóch ciał w jedno… Nie ma co, oglądanie tego już na trzeźwo wywołuje niepokój. Dobra, tyle w materii oryginału. A co z prequelem? Cóż… duet Heijningen – Heisserer postanowili nam opowiedzieć, jak tak naprawdę zostało przywitane Coś, co takiego zrobił malamut i dlaczego baza w pierwszej części wygląda jak miasteczko akademickie po sesji egzaminacyjnej. I tu już się wywraca logika scenariusza, bo główna bohaterka – Kate Lloyd – wysiada w przedbiegach, jeśli chodzi o trzeźwe myślenie. Przynajmniej na początku. Podobnie jak Gandalf do Bilba Bagginsa, przychodzi do niej dr Sander Halvorson i mówi, że na Antarktydzie dokonano wiekopomnego odkrycia, a oni potrzebują paleontologa. Kate bez żadnych informacji decyduje się jechać prosto w środek arktycznego piekła… a tam okazuje się, że zamrożony w lodzie obiekt, który wydostał się ze statku kosmicznego zagrzebanego pod lodową czapą (tak, statku kosmicznego – no to całą niepewność diabli wzięli), ma w sobie całkiem niezłe pokłady żywotności i przy pierwszej okazji ucieka, gdzie pieprz rośnie. Ponieważ wszyscy wiemy, jak cała historia się potoczy, po prostu obserwujemy tylko kolejne inkarnacje Czegoś i kolejne wymyślne sceny rzezi na ekranie. Paradoksalnie dobór reżysera znanego m.in. z „Oszukać Przeznaczenie 5” wyszedł obrazowi na dobre – nowe „Coś” jest ukierunkowane bowiem w tą samą stronę. Wiemy, że wszyscy umrą, więc… całe zaskoczenie i nerwy sprowadzają się do tego, kto w jakiej kolejności zostanie zabity. Na pewno dużą zaletą w tym całym antarktycznym tyglu jest cała masa nawiązań do wersji z lat 80. – począwszy od niektórych inkarnacji Czegoś (pan Dwie Twarze wraca i to w wersji naprawdę robiącej wrażenie), skończywszy na dobrze odwzorowanych detalach, takich jak wspomniany malamut. To co poszło nie tak? Niedoróbki. Blisko bieguna, zimno jak diabli, burza śnieżna, a bohaterowie… biegają sobie na zewnątrz w kurtałkach bez czapek. Odmrożenie gwarantowane, ale nie. Są oni na tyle bohaterscy, że zwykłe zimno ich się nie ima. Dalej – pseudodramatyczna scena identyfikacji bohaterów (obawiam się, że wysiada to przy odcinku „Ice” „Z Archiwum X”, już nie wspominając nawet o pierwowzorze). Bohaterowie to niby przełom lat 70. i 80., ale Kate jakimś dziwny trafem wygląda, jakby zwyczajowo kupowała ciuchy z Kate Middleton, a nie z taką Welmą ze Scooby Doo. Na całą bandę Norwegów tylko jeden nie zna angielskiego ni w ząb, a silny norweski akcent ulatnia się w tempie ekspresowym. Płaskich ekranów też raczej chyba nie było w tamtej epoce. No i tak można by mnożyć, wszystko przebija jednak festiwal pikselozy pod koniec (wiadomo, efekt był zamierzony, ale i tak razi). Jest to o tyle dziwne, że poszczególne inkarnacje Czegoś wyszły całkiem zgrabnie (podziękowania dla panów z Konami, których projekt sequela gry komputerowej o tym samym tytule szlag trafił, ale grafiki koncepcyjne pozostały), choć miejscami też rażą zbytnim CGI. Dla porównania – inkarnacje z pierwowzoru były straszne, bo do bólu organiczne… co ta technologia robi z filmami… No właśnie. Film jakiś tragiczny nie jest, ale wykrzacza się na szczegółach, przez co całość wrażenia nie jest najlepsza. Nie jest to coś tragicznego, ale mówić o tym, jako o godnym prequelu filmu Carpentera, można mówić raczej w kategorii scenerii i ogólnego scenariusza. Wyjątkowo mam tak mieszane uczucia (bo nie należę do typu fanów czegokolwiek, którzy uważają, że branie się za bary z legendą to szarganie świętości), że nawet nie wiem, jaką ocenę wystawić. Gdyby jednak robić to metodą plusów i minusów na bazie mojej osobistej oceny oryginału, to wychodzi następująca kalkulacja: 90% – 50% za wpadki scenarzysty +30% za inkarnacje Czegoś -20% za statek kosmiczny +10% za ujęcia -20% za kompletnie nierówny klimat +30% za wierność oryginałowi w smaczkach -30% za zszarganie wręcz debilizmem niektórych bohaterów +10% za osobiste sentymenty. Co daje… 50%. I niech tak zostanie.
Tytuł: Coś Tytuł oryginalny: The Thing Rok produkcji: 2011 Kraj produkcji: USA Dystrybutor: UIP Data premiery: 16 grudnia 2011 Gatunek: horror, SF, thriller Ekstrakt: 50% |