powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CXIII)
styczeń-luty 2012

Film rozdzierający
Wojciech Smarzowski ‹Róża›
Szkoda, że w zeszłym roku opublikowaliśmy ranking najlepszych polskich filmów wszech czasów. Szkoda – bo gdybyśmy zaczekali kilka miesięcy, z pewnością pojawiłaby się w nim „Róża” Wojtka Smarzowskiego. I to z pewnością na jednym z czołowych miejsc.
ZawartoB;k ekstraktu: 100%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Po seansie „Róży” na zeszłorocznym festiwalu polskich filmów fabularnych w Gdyni ekipa dziennikarzy przeszła do drugiej sali, w której miała odbyć się konferencja prasowa z reżyserem. Prowadzący poprosił o pytania i… spotkało go milczenie. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach jedna z pań na stali wstała i powiedziała, że chyba wyrazi zdanie wszystkich obecnych – film tak nimi wstrząsnął, że po prostu na razie nie mogą wykrztusić z siebie słowa…
„Róża” Wojtka Smarzowskiego to dzieło rozdzierające – nie ma chyba lepszego określenia dla tego filmu. Paradoksalnie, on sam twierdził, że nakręcił rzecz „lżejszą” – w odróżnieniu od poprzednich filmów, w których mamy lejąca się litrami wódkę i galerię paskudnych postaci, w „Róży” główny wątek to wątek miłosny.
Jak jednak wygląda owa „lekkość” według Smarzowskiego? „Róża” przenosi nas w drugą połowę lat 40. na Mazury. Wojna się skończyła, ale dla mieszkańców tych ziem koszmar trwa. Nie czujący się ani Niemcami, ani Polakami, przez pierwszych traktowani byli jako zwykłe mięso armatnie, przez drugich jako z natury podejrzani poplecznicy nazistów. Ich młodzież ginęła na froncie, oni sami po wojnie nie mogą zaznać spokoju – z jednej strony nowe władze nie ukrywają podejrzliwości i chcą mieszkańców tych pięknych ziem przesiedlać, z drugiej strony wałęsający się wszędzie rosyjscy maruderzy nie próbują się zastanawiać nad czymkolwiek, lecz ludzi, za którymi nikt się nie wstawi, rabują, mordują i gwałcą bez litości.
Wojna i czasy powojenne to dla Smarzowskiego czas największych bestialstw – gwałty są na porządku dziennym, niektórzy krytycy filmu (w tym członkowie jury w Gdyni) zarzucali przesadę i zobojętnienie przez nagromadzenie okropności. Wydaje mi się, że nie mają racji – Smarzowski po prostu idzie bardzo daleko w naturalizmie, ale nie przesadza. Nie od dziś wiadomo, że Armia Czerwona znaczyła swój szlak bojowy dziesiątkami tysięcy zgwałconych kobiet, wiadomo oczywiście też, że Niemcy pod tym względem lepsi nie byli. Smarzowski w „Róży” opowiada o rzeczach niewyobrażalnych, o trudnych do pojęcia, ale z pewnością mających miejsce. Można więc rzec, że nagromadzenie przemocy jest formą zadośćuczynienia za zbyt łagodne do tej pory ukazywanie okropieństw czasów powojennych. Jeśli te okropności widza nie zobojętniają – to dzięki wątkowi przewodniemu, czułej miłości, ukazanej raczej w prostych gestach niż wielkich uniesieniach, między AK-owskim weteranem powstania warszawskiego i ciężko doświadczoną mazurską wdową po niemieckim żołnierzu. Po raz pierwszy chyba u Smarzowskiego mamy do czynienia z bohaterami jednoznacznie pozytywnymi, broniącymi podstawowych zasad w świecie zasad pozbawionych. Nie ma w tym jednak żadnego fałszu, wszystko zostaje uwiarygodnione znakomitym aktorstwem dwójki odtwórców głównych ról.
Marcin Dorociński udowadnia, że w Polsce można jednocześnie być amantem i znakomitym aktorem. I choć nie jestem pewien, czy przyznałbym mu w Gdyni nagrodę aktorską (jedyną zresztą dla „Róży”), bo Robert Więckiewicz w „Wymyku” był również znakomity, to trzeba przyznać, że we wcale niełatwej roli (bo granie pozytywnych bohaterów nie jest łatwe) spisuje się znakomicie, tworząc postać charyzmatyczną, wyrazistą i prawdziwą. To jednak nic w porównaniu do osiągnięcia Agaty Kuleszy. Ta piękna kobieta pozwala sobie wyglądać nieatrakcyjnie, bo trudno oczekiwać od tak doświadczonej przez życie postaci hollywoodzkiej urody – dzięki temu romans wypada wiarygodnie. Róża jest jednocześnie zdeterminowana, ale też bardzo krucha – wiemy, jak mogła przetrwać, ale rozumiemy, dlaczego potrzebuje wsparcia. Smarzowski po raz pierwszy chyba pokazuje, że wie, że widz potrzebuje punktu odniesienia, by naprawdę przejąć się światem zdeprawowanym. Dramat Róży i Tadeusza, historia bez szans na szczęśliwe zakończenie, ale zwieńczona w sposób niosący choć odrobinę nadziei, porusza jak cholera.
Szokuje fakt, że za znakomity scenariusz odpowiedzialny jest Michał Szczerbic, czyli człowiek, który wcześniej popełnił „Wiedźmina”. Nie potrafię wytłumaczyć tej przemiany, wiem jednak, że stare grzechy zostały odkupione. W tle to, czego oczekiwaliśmy od Smarzowskiego – plejada znakomitych ról drugoplanowych i epizodycznych i co najmniej kilka scen, które powinny wejść do kanonu polskiego kina. Braciak, Preis, Dziędziel, genialny w epizodzie Lech Dyblik, Lubos nadają bohaterom z tła charakter. Jeśli chodzi o sceny, to oczywiście nie mogę zdradzać szczegółów. Zwróćcie jednak szczególną uwagę na scenę czytania książki, na scenę otwierania okien, na histeryczny wybuch śmiechu między Dorocińskim i Dyblikiem, na finał… Smarzowski pokazuje niebywałą wszechstronność w wywoływaniu całej palety uczuć.
Smarzowski nakręcił dzieło kompletne. Film ważny, ukazujący zapomniany dramat całego narodu, odsłaniający zapomnianą i niezbyt chlubną kartę naszej historii, jednocześnie opowieść szczerze wzruszającą na zwykłym ludzkim poziomie, mistrzowsko zagraną, z szeregiem niezapomnianych scen i uniwersalnymi pytaniami o przyczyny przemocy i opresji. Na końcu wspomnianej konferencji prasowej usłyszeliśmy „O tym filmie Państwo będą myśleli nie tylko dziś, ale i wiele dni po seansie”. To prawda – minęło już 8 miesięcy, a ja wciąż nie potrafię się otrząsnąć.



Tytuł: Róża
Scenariusz (film): Michał Szczerbic
Rok produkcji: 2011
Kraj produkcji: Polska
Dystrybutor: Monolith
Data premiery: 3 lutego 2012
Wyszukaj w: Wysylkowa.pl
Wyszukaj w: Kumiko.pl
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Ekstrakt: 100%
powrót; do indeksunastwpna strona

114
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.