„Historia nudy” Petera Tooheya pozwala zgłębić uczucie nudy wprost perfekcyjnie.  |  | ‹Historia nudy›
|
W dobie szybkiego internetu, wysypu kanałów telewizyjnych dostępnych w sieciach kablowych i telewizjach cyfrowych, a także – niech już będzie – powszechnego dostępu do bibliotek, pojęcie nudy wydaje się brzmieć co najmniej obco. Sam już nie pamiętam, kiedy ostatnio doznałem uczucia znużenia, któremu nie mógłbym natychmiast zaradzić (pomijam oczywiście kilkuminutowe przestoje przy supermarketowych kasach, gdy torcik pyszny z koszyka pani przede mną został źle oznaczony, wobec czego kod towaru trzeba wklepać ręcznie). Z zaciekawieniem tedy wziąłem do ręki dzieło Tooheya, chcąc się przekonać, jak to z tą nudą jest. No i się przekonałem. Empirycznie. Lwia (porównanie dotyczy jedynie objętości, nie znajdziecie w tekście śladu pazura) część książki dotyczy ujęć nudy w sztuce, z naciskiem na prozę i malarstwo. Opisy, długie i męczące, stanowią punkt wyjścia do rozważań na temat istoty przedmiotu badań, jego odbioru, funkcji kulturowych. Układem i stylem książka przypomina pracę magisterską. Toohey, profesor literatury greckiej, nie potrafi wyzwolić się z konwencji „pracy na stopień” i, co tu dużo mówić, nudzi niemiłosiernie. Tu pojawia się jednak pytanie, czy robić z tego zarzut. Ileż to razy zachwycaliśmy się dziełem sztuki właśnie dlatego, że idealnie coś naśladowało, oddawało klimat miejsca, epoki. Być może ten autor wybrał drogę podobną, w dodatku niełatwą – narażając się na utyskiwania, wręcz kpiny z akademickiej formuły, postanowił znudzić odbiorcę, by ten na własnej skórze mógł poczuć, o czym właśnie czyta. Problem jest również z samym założeniem przeprowadzanej analizy. Nuda jest czymś nie do końca określonym, definiowalnym, a przynajmniej trudnym do werbalizacji. Pisanie o nieokreślonym, w dodatku przy zachowaniu standardów naukowości, jeszcze to wrażenie potęguje. Z drugiej strony autor, chcąc opisać problem jak najdokładniej, nie może uniknąć stwierdzeń oczywistych. Jak to, poprzedzone oczywiście odpowiednio długim wywodem, że rozpoznawalnymi oznakami nudy są ziewanie i wspieranie głowy na dłoni. Dalibyście wiarę? Ponieważ jednak Toohey dysponuje dużą wiedzą, nie udało mu się uniknąć zagrożeń, czyli zejścia z ubitej i pewnej drogi przynudzania na niebezpieczną ścieżkę zaciekawiania czytelnika. Mamy tu więc, co prawda niewielki, ale za to niezmiernie interesujący fragment dotyczący samego pojęcia nudy. Zaczyna się od starożytnego miasta Beneventum, gdzie wiele wieków temu kamienną inskrypcją uhonorowano śmiałka, który uwolnił okoliczną ludność od niekończącej się nudy (szkoda, że ów śmiałek żył tak dawno, może napisałby dziś bardziej zajmującą historię monotonii). Dalej mamy jeszcze spór konstruktywistów z esencjalistami, a potem, no cóż, potem książka właściwie się kończy, bo to był już rozdział piąty, a w krótkim szóstym (i ostatnim) autor powraca do prekursorskich twierdzeń w rodzaju „aerobik jest pomocny w walce ze znużeniem”. Gdzieś po drodze Toohey wspomina o związkach nudy ze złością. I faktycznie – przez większą część lektury byłem na to niezbyt zajmujące dzieło nieźle wkurzony.
Tytuł: Historia nudy Tytuł oryginalny: Boredom: A Lively History ISBN: 978-83-111-2195-9 Format: 192s. 145×205mm Cena: 33,– Data wydania: 12 stycznia 2012 Ekstrakt: 50% |