powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (CXIV)
marzec 2012

Odkupienie
Autor pisze o sobie:
Rocznik stanu wojennego, spełniony zawodowo nauczyciel trudnej młodzieży, życie dzielący między kobietę, małą dziewczynkę, literaturę i gry strategiczne. Zwolennik kofeiny i nikotyny. Na bezludną wyspę zabrałby „Wojnę i pokój” Tołstoja.
Krystalostrukturalny wirus wżerał się w planetę, wypalał ją na nowo w piekielnym ogniu Abreu. Jego konstrukt osiągnął poziom replikacji, w którym nie mógł już piąć się w górę. Teraz rozprzestrzeniał się po powierzchni całej planety, pochłaniając kolejne połacie ziemi.
Ważący ponad tonę ksiądz ociera twarz z potu, wyczekując zmierzchu.
Ma tak masywną sylwetkę, że gryzonie biegające po tarasie chowają się w jego cieniu przed palącymi promieniami słońca. Jeden z nich wskakuje na bosą stopę, wdrapuje się po nienaturalnie umięśnionej łydce, skrywając się pod przepoconą czernią habitu. Kapłan nie zwraca uwagi, drapiąc się w swój nieforemny łysy, nabrzmiały bulwami wszczepów łeb.
Ciało księdza to zaawansowana psychokrystalika wkodowana w mięso i obwieszona wokół kości. Wiele z intruzji wygląda na wszczepionych chaotycznie i bezładnie, ksiądz wygląda, jakby porżnięto go żywcem i pozszywano na tyle, by twór się nie rozleciał. Skóra pęknięta nad łukiem brwiowym, odsłaniająca czerń psychokryształu, sieć blizn przecinająca twarz, lewa dłoń przypominająca wielki bochen i śmieszny zakończony wypustkami palców kikut w miejsce prawej.
Poza nim na tarasie jest jeszcze kobieta. Nie znosi upału nawet w połowie tak dobrze, jak on. Ma muskularną sylwetkę, w niczym jednak nie umniejszającą jej kobiecości. Męska fryzura doskonale podkreśla zdecydowane rysy twarzy.
– Trudno cię odnaleźć, ojcze.
Ksiądz uśmiecha się pokracznie.
– Mam nadzieję, że Kościół myśli tak samo.
Kobieta też się uśmiecha.
– Wiesz, po co cię tu sprowadziłam, prawda?
– Wiem, ile ryzykowałaś. Koheletana pragnie dostać cię w swoje ręce jeszcze bardziej niż mnie.
Wzruszenie ramionami. Zapada chwila niezręcznej ciszy. Ksiądz z chrzęstem siada na betonowej posadzce. Może jej teraz patrzyć w oczy bez spuszczania wzroku.
– Byłaś tam – mówi.
Kobieta kiwa głową. W oczach księdza pojawia się podejrzliwość. Z jakiegoś powodu obecność tej kobiety budzi w nim poczucie dyskomfortu. Zbyt wiele ich łączy, mimo że widzą się po raz pierwszy.
– Czego ode mnie chcesz?
– Prawdy, ojcze. Chcę usłyszeć, co się wydarzyło na Hiobie III.
– Opowiadałem tę historię po tysiąckroć. Nie wiem, czy jest jakiś szczegół, który by ci mógł umknąć.
– Nie chcę kazania, ojcze. Chcę wiedzieć, co tam się naprawdę wydarzyło. Twoja historia za moją historię. To chyba uczciwa wymiana?
Ksiądz spogląda na nią zasępionym wzrokiem. Jakakolwiek więź porozumienia istnieje między tą dwójką, jest ona zarówno bardzo cienka, jak i nie do końca komfortowa dla obu stron.
– Wejdźmy do środka – rzuca ponurym tonem. – To będzie długa opowieść.
Opowieść Piotra Mastebara
Stał odwrócony do mnie plecami, ale i tak czułem na sobie jego spojrzenie. Śledziło mnie z każdego zakamarka przeklętego psychokrystalicznego sześciopiętrowego konstruktu, który nawet pozostając w półistnieniu szarpał otaczającą nas rzeczywistość. Wszechobecny chłód panujący w tej twierdzy był oddechem, opinająca nekrytowe ściany pajęczyna krystalostruktów była systemem nerwowym, miarowe dudnienie alkemicznej machinerii zasilającej replikowanie krystalostruktów było biciem serca.
Na rany Chrystusa, w życiu nie widziałem tak szybko przebiegającej syntezy duszy z rzeczywistością. To był fenomen technomistyki, arcydzieło wyższej matematyki sieci psychokrystalicznych, czy – uciekając od tej fachowej suchej terminologii – to był pieprzony cud.
I ja przybyłem tu, by go ocalić, albo przynajmniej zabić. Ale zdałem sobie sprawę, że już jest za późno.
Max Abreu, siódmy Apostoł, oszalał.
Wycieńczony długotrwałą walką z rakiem człowiek, który stał teraz na tarasie swojej twierdzy, właśnie wygrywał wojnę z nieuchronnością śmierci. Tym drobnym zwycięstwem Max Abreu wypowiadał jawną wojnę potędze Kościoła. Nie chciał prowadzić jej w cieniu, uciekając przed wysłannikami Watykanu i skrywając się w Sanktuariach – ukrytych koloniach postludzkości rozsianych po całym wszechświecie. To było wypowiedzenie totalnej wojny, postawienie swojego umysłu i duszy naprzeciw liczącej wieki machiny.
– Skąd wiesz, czego pragnie ode mnie Bóg? – spytał mnie, wpatrując się w spowite ciężkimi chmurami niebo. – Ponoć Jego ścieżki są niezbadane.
Wiedziałem, że o to spyta. Taka była natura jego wiary, fatalizm oparty na założeniu jednoczesnej wszechpotęgi i marności ludzkiej woli. Rzucenie wszystkiego na szalę i równoczesne zaakceptowanie nieuchronnej klęski. Z zażenowaniem skryłem ręce w rękawach habitu i spuściłem wzrok.
– Mówisz o buncie, Abreu. Ta ścieżka nigdy nie będzie Jego ścieżką – powiedziałem z przekonaniem.
– Kto się buntuje, ojcze? Ja? Przecież to wy Go zabiliście. Już po raz drugi zresztą…
– Więc to prawda?
– Tak – odpowiedział suchym, wibrującym od wszczepionych krystalicznych żył tonem. – Żadnych aktów męczeństwa, żadnego poświęcenia. Po prostu kilka chwil. Zabili go w katedrze w Kijowie, szybko i po cichu. Spętali zawiłym psionicznym mirażem, zakrzywili rzeczywistość… potem tylko trzynaście pocisków w klatkę piersiową i pięć w głowę.
Westchnąłem i przymknąłem oczy. Niech Bóg nas chroni, jeśli Jarosław Kętrzyński był prawdziwym Mesjaszem, a nie jednym z upojonych manipulacją rzeczywistością postludzi. Podniosłem głowę i wbiłem spojrzenie w plecy ostatniego Apostoła Kętrzyńskiego – Mesjasza-Uzurpatora. Resztą zajął się Patronat Koheletański, watykański wydział do spraw walki z herezją i łamaniem rzeczywistości. Nie zdziwiłbym się, gdyby wszyscy bliscy Kętrzyńskiego byli już martwi, a ich umysły, zamrożone w ciągach liczb, były torturowane w Bazylice Koheleta.
– Jakby nie patrzeć, ojcze, od ostatniego razu minęło 2500 lat – kontynuował wolno Abreu. – Nauczyliście się dokonywać pewnych rzeczy bardziej… hmm… dyskretnie. Żadnych świadków, żadnej nasączonej mitami propagandy dla nowych wyznawców, żadnych symboli, w które można uwierzyć za kilkaset lat. Kto w końcu da wiarę leżącym na posadzce katedry, rozerwanym kilkunastoma pociskami skupiskowymi zwłokom? Kto dojrzy prawdę w oczach wypalonych przez psioniczny miraż, który sparaliżował jego układ nerwowy, pozbawił nawet tej drobnej szansy na obronę przed fizycznym atakiem?
Odwrócił się w moją stronę.
Dopiero teraz mogłem dojrzeć, jak wysokie stadium syntezy osiągnął. Przez jego skórę przenikały nasiąknięte czernią psychokryształu żyły, oczy jarzyły się dziwnym blaskiem. Jak jego organizm wytrzymał tyle wszczepów? Jak jego umysł wytrzymywał połączenie z tak rozległą kryssiecią? Kim on się stał? Jakiego odkrycia dokonał, że udało mu się w ciągu kilku tygodni to, na co tacy technomistycy postludzkich społeczności jak Kilburne czy Ravchenko potrzebowali dziesiątek lat?
Zrobił kilka kroków w moją stronę. Z Abreu, którego znałem z uniwersytetu w Rzymie i dyskofilmów wywiadu pozostały tylko rysy, ale nawet one nabrały ostrości, wypaczone w drastycznym kontraście z pokrywającą jego twarz siecią krystalicznych żył, które przebijały jego skórę pajęczyną czerni i fraktalem technomistyki.
Spojrzał mi prosto w oczy.
Odczułem jego obecność z całą mocą. Rzeczywistość uginała się pod ciężarem jego świadomości, zniewolona wyła w bólu, rozrywana jego umysłem. Na Boga! On naprawdę dążył do metaformy i był bliski jej osiągnięcia.
– Przyszedłeś mnie zabić, Piotrze – powiedział cicho.
Tak, pomyślałem. Szkoda tylko, że nie jestem w stanie nic mu zrobić. Szkoda, że nawet gdybym mógł, to nie chcę tego zrobić. Pozostawię jego los przeznaczeniu kryjącemu się wśród szczytów okalających twierdzę. Czterech watykańskich Siężców, uzbrojonych w mordercze dalekosiężne Omnisy, siedziało tam i obserwowało każdy nasz ruch. Niech oni wezmą na siebie to jarzmo. Ja nie mogę.
Wyjąłem ukrytą w rękawie broń i rzuciłem mu ją pod nogi. Nekrytowa posadzka jęknęła dziwnie, gdy dotknęła jej obca struktura mojego wykonywanego na osobiste zamówienie Gabriela. Po chwili czerń posadzki ustąpiła szkarłatnemu światłu i rozwarła się. Psychokrystaliczne macki pożądliwie chwyciły jedyną broń, jaką wziąłem na spotkanie z nim.
Patrzyłem, jak rozbierają ją na komponenty proste i rozkładają na ciekły kryształ, który przesiąkał posadzkę i wchłaniał się w wiecznie głodną matrycę konstruktu Abreu.
– Przyszedłem cię ostrzec – powiedziałem.
Patrzył na mnie zdziwiony, jakby nie rozumiał moich słów. Na ciernistą koronę, jak makabrycznie wygląda zaskoczenie na twarzy prawie-absolutu. On cały czas wiedział, po co przyszedłem. Cały czas czekał, aż strzelę mu w plecy specjalnie opracowanym pociskiem, który po kontakcie z ciałem zamieniłby się w ciernistą sieć, przerzynającą mięśnie i przebijającą wszelkie organy. Wiedział, ale nie wiedział.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

3
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.