– A więc to prawda – wyrzęził. – Zawsze się bałem, że w końcu się spotkamy. Każdy z nas zastanawiał się, na kogo padnie. I padło na mnie. Co on pojął, czego ja nie pojmowałem? Abreu wyciągnął w jego stronę rękę, a twierdza przybrała formę twardego monolitu, przeczuwającego atak. Trupiej nie podnosił się z klęczek. Po prostu przymknął oczy i wyszeptał Słowo, a rzeczywistość znowu oszalała. Jedna z ciernistych baszt konstruktu Abreu eksplodowała w wibracjach czystego bólu. Odczułem ten ból. Widziałem stagnację, apatię, zmęczenie i znudzenie. Teraz miałem ujrzeć furię Niszczyciela. Ptasznik wrzasnął, wkomponowując się w pęd, który nadał czasoprzestrzeni Abreu. Stał się chmurą, która wystrzeliła we wszystkie strony, korzystając z przyśpieszonego strumienia czasowego. Pełne zaskoczenie – twierdza musiała ustąpić, filary nie wytrzymały ciężaru potężnej korony, legła grzebiąc pod sobą skażone wiązania. Abreu runął z cokołu, ciskając całą swoją wolę w odtworzenie zniszczeń. Ale i on osiągnął swoje apogeum, dotarł do swoich granic wytrzymałości. Nie mógł, nie potrafił. Rzeczywistość należała do Ptasznika i nie było w niej miejsca na odtworzenie czegokolwiek. I wtedy Ptasznik przerwał. Oddychał ciężko, skażony mocą, którą sam uwolnił. Z lękiem patrzył na rozkładający się psychokryształ, niemrawe filary drżące pod walącym się sklepieniem. Nie twierdza, a mauzoleum, nie akt woli i mocy, a ostatni bastion szaleńca, wijącego się w bólu, walczącego o każdy oddech w Ptasznikowym powietrzu. – Nie może być – świszczący szept przeszył ciszę. – Nie może być, żebym ja był silniejszy. Abreu drgnął, desperackim wysiłkiem woli wiążąc psychokryształ w sieć ostrzy i tarcz, tańczących wokół niego. Jak on wyglądał, w tym mizernym akcie woli, wysepka ruchu na zastygłym morzu bezwładu. Ptasznik opuścił ręce. – Błagam cię, odstąp – zaświszczał. Nie pojąłem. O co chodziło w tym wszystkim? W jakiej matni tkwił umysł Ptasznika, co wstrzymywało kata milionów przed aktem uśmiercenia tej szalonej metaformy postludzi? Jakim prawem Niszczyciel mógł się wahać? – Wierzę w ciebie – powiedział nagle Ptasznik, opluwając się czarną krwistą mazią. I w tym momencie przypomniał mi się Abreu i jedna z rozmów, które prowadziliśmy podczas mojego pobytu w jego twierdzy. Będziesz drugim, który we mnie uwierzy. I pojąłem. Kętrzyński faktycznie był tylko Pseudomesjaszem. Tarczą, która miała przyjąć w siebie pociski, odciągnąć uwagę od Abreu. Od prawdziwego Mesjasza, który przyszedł do nas po raz drugi. – Wierzę w ciebie – wyszeptałem bezwiednie. Słyszał te słowa, bo odwrócił się w moją stronę. Posłał mi blady uśmiech, przez chwili z jego twarzy zniknęło to nieludzkie wycieńczenie i ból. Poczułem w sobie całą Jego miłość do nas, całe to poświęcenie. On był Życiem, Miłością i Prawdą. I po raz drugi zmagał się ze Śmiercią, tym razem ucieleśnioną, bezwolnym narzędziem w rękach Kościoła. Nawet to straszliwe, nieobjęte dzieło Kościoła, jakim był Trzeci Niszczyciel się zawahało. Trupiej Ptasznik też na mnie spojrzał, przez chwilę byłem epicentrum wszechświata, zwróciły na mnie uwagę Śmierć i Życie. Rozumiałem, widziałem, stałem poza nimi i w nich jednocześnie. Spojrzałem w ich serca, dusze, umysły. I pojąłem, czego lękał się Trupiej. Kościół nie zmarnował tych dwóch i pół tysiąca lat. Przygotował się na jego drugie nadejście. Niszczyciel przewyższał mocą Syna Bożego, syntetyczny, hodowany w genokomorach Watykanu absolut przeważył nad Nim. Czy tak miało być? Nie wiedziałem ja, nie wiedział Ptasznik, wiedział tylko On. I wtedy wypowiedział swoje ostatnie słowa. – Wybaczam ci twoje grzechy, Iwanie Nikołajewiczu. Trupiej Ptasznik uderzył, Longinus dwudziestego szóstego wieku wypluł z płuc cały rozkład, śmierć, pustkę i ból, jakie gromadził w sobie. Psychokryształ zawibrował agonalnie, pękł od środka, szkielet twierdzy Abreu został odarty z ciała, tylko nagie kości kolumn wytrzymały dłużej niż sekundę. Podniosła się chmura pyłu. Wdzierała się do gardła, paliła płuca, wyciskała łzy z oczu, otuliła, potem cisnęła na kolana. Czułem straszliwy ból. Nieliczne ludzkie organy, których nie wymienili mi Mistrzowie Ciała, płonęły żywym ogniem. Poczułem na ramieniu chłodny dotyk czyjejś ręki. Sparaliżował mnie, wyssał cały ból. Usłyszałem rzężenie Ptasznika, jak przyjmował w siebie z powrotem wszystko co wypluł. Zasłonił mnie sobą i ocalił. Pozwolił mi stracić przytomność, osunąć się z tego piekła rzeczywistości. Nie oszczędził mi tylko widoku konającego Abreu, desperackiej obrony, która nie mogła mieć szans powodzenia. Tam nawet nie było walki. Tylko akt łaski, jedyne na co może zdobyć się istota wyższa wobec istoty niższej.
Kiedy się ocknąłem, nie mogłem już Go dostrzec. Był tylko Ptasznik i wszechobecność rozkładu. Stałem pośrodku idealnego bezwładu, miejsca odartego z życia. Apatia, znudzenie, o każdy oddech musiałem walczyć siłą woli. Lęk przed istnieniem zamienia się w odrazę do jakiejkolwiek egzystencji. Jego piętno, piętno Trzeciego Niszczyciela. On tam stał. – Spójrz, ojcze – powiedział, wyciągając dłoń w kierunku ruin twierdzy. – I módl się. Spojrzałem w stronę wskazywaną przez niego. I tam był On, ukrzyżowany w czystym, jasnym, metamorficznym krysztale. Wyglądał jakby śnił, miał ten wyraz twarzy zmęczonego człowieka, który kładzie się do snu po ciężkim dniu pracy. Ja tam stałem, malutki pośrodku tego wszystkiego, skąpany w Jego blasku. W obliczu prawdziwej nieskończoności. – Już drugi raz oddał siebie za nas. Ptasznik stał obok mnie, wpatrzony w krzyż. – Czy on…? – Tak. Zwyciężył Śmierć po raz drugi. Nie pokonał jej, bo dzisiaj nawet On nie mógł jej zdzierżyć. Zamiast tego sprawił, że zaczęła mu służyć. Nie jestem już Trupiejem Ptasznikiem, nazywam się Iwan Nikołajewicz. Byłem menelem spod mostu, człowiekiem tak przesiąkniętym tymi wszystkimi truciznami codzienności, że byłem w stanie udźwignąć brzemię Niszczyciela. Jako jedyny z wielu milionów, którzy skonali w kazamatach Watykanu. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. – Wiem, tylko nieliczni wiedzą, że byliśmy… jesteśmy ludźmi – uśmiechnął się, ukazując poczerniałe zęby. – A skoro dla mnie jest nadzieja, to jest i dla całego rodzaju ludzkiego. On naznaczył nas już dawno – ciebie i mnie. – Do czego? – Przecież wiesz, Ojcze. Nikt poza tobą i mną nie był z nim wtedy. A ja tu muszę zostać do czasu, gdy zejdzie z krzyża. Wiedziałem. Po raz pierwszy od dawna wszystko wreszcie było jasne. – Idź, Piotrze. Idź i głoś Jego Ewangelię.
Siedzą w małym, skromnie urządzonym pokoju. Kobieta pije już trzecią szklankę soku. Upał daje się jej mocno we znaki. Słucha uważnie, nie dając po sobie poznać, jak bardzo ta historia ją porusza. Kapłan ostatnie słowa mówi drżącym głosem, przeżywa tę historię raz jeszcze. Kiedy kończy, zapada milczenie, którego nikt nie chce przerwać. Oboje wiedzą, że istotą tej historii nie jest tylko, kto ją opowiada, ale to, kto jej słucha. Irena Dersaviel nie wątpi w Mesjasza. Jej wiara w Niego jest niczym niezmąconą pewnością. W końcu kto jak kto, ale Antychryst nie powinien wątpić w istnienie swej antytezy. Gdy słucha opowieści ojca Piotra Mastebara, zdaje sobie sprawę z tego, że on też wie o jej tożsamości. Milczą oboje. Irena patrzy na niedźwiedzią posturę Mastebara, dostrzega rzemiosło Trzeciego Niszczyciela. W jakimś momencie zagryza bardzo mocno wargę, powstrzymuje łzę. – Wiesz, kim jestem, ojcze. Ksiądz potakuje. – Więc posłuchaj mojej opowieści. Mówisz, że Hiob III to otwarta rana w materii wszechświata. Miałeś szczęście, że opuściłeś go tak szybko. Zdążyłeś go zapamiętać jako plac boju, naznaczony geniuszem Abreu i mocą Ptasznika. Spalony psychokryształ z wolna stygnący, rzeczywistość szalejąca dyferencjami biegunów woli, skowycząca z bólu planetoida, krew cieknąca z nosa Ptasznika. Gdy ja tam przybyłam, to już nie było miejsce ostatniej bitwy twojego Mesjasza, ale jego grób. Tam, gdzie skonał Mesjasz, nie było już miejsca dla niczego, co żyje, tam już był tylko Ptasznik. |