Spojrzał na mnie dziwnie. Całe swoje życie spędziłem na badaniu historii takich ludzi jak on. Napisałem dziesiątki prac, w których wskazywałem na to, jak się wykorzenia takie zjawiska. Wiedział, że ja wiem. Pod tą fasadą mocy krył się jakiś zgubny aksjomat. Błąd, który miał go doprowadzić do zguby. – Już przegrałeś, Abreu. – Tak? – Nie zniszczysz mitu o potędze Kościoła. Ty go jeszcze umocnisz. – Wszystko co poczynisz Kościołowi, zwraca się w dwójnasób? – odezwał się z pobłażaniem. – O to ci chodzi, ojcze? Naprawdę wierzysz w jedenaste przykazanie? – Wyczułem wahania rzeczywistości, jakie wywołało twoje uderzenie w Siężców, Abreu. To była czysta moc. Odbiła się w każdym psychokrysztale na tej kolonii. Watykan już wie, z kim ma do czynienia. I uwierz mi, oni nie zatają tego przed nikim. Nie muszę być prorokiem, by wiedzieć, że już teraz jesteś na ustach dziesiątek miliardów ludzi. Mit się tworzy. I wiesz, co myślą teraz ludzie? Że być może można przeciwstawić się Kościołowi. Że być może ta aura wszechmocy, którą się otacza, to gra pozorów. Patrzył na mnie. Przenikał mnie wzrokiem, jakby chciał, bym umilkł. Jakby nie chciał słuchać tych słów. Albo odwrotnie – prowokował mnie, bym właśnie je wypowiedział. – I wiesz, co robi Kościół? – mówiłem wyzywającym tonem. – On pielęgnuje twój mit. Podsyca ten sen o wolności, daje ludziom marzyć, że wyzwolenie jest w zasięgu ręki. Że ten koszmar, w który zawsze wierzyli, jest tylko mrzonką. Tylko po to, by zgasić go jednym niedbałym ruchem ręki. Zagrać dokładnie tą samą kartą co ty. – To się tak nie skończy, ojcze. Byłem adwokatem Kościoła. Rzeczywistość mogła klękać przed Abreu, ale przed prawdą, którą teraz usłyszał, nie było ucieczki. Jak on mógł sobie nie zdawać z tego sprawy? W pewnej chwili poczułem do niego sympatię. On po prostu marzył o wolności. Był zwykłym głupcem, który miał w swych dłoniach zbyt wiele mocy. – Wiesz, ilu tak mówiło przed tobą? – powiedziałem. – Dwieście lat temu Hamas Nova poderwał ludy islamskie do Ostatniej Jihad. Też odnosił zwycięstwa, wyzwolił Saraph, zagroził samej Ziemi. Bitwa o Ascendi IV? Masakra pod Żelaznym Sanctum? Islam wygrywał, bo miał wygrywać. Struktura powstawania mitu. Ten pancerz wszechmocy, którym otaczał się Kościół, zaczął się kruszyć jak beton pod pocałunkiem Trupieja Ptasznika. Kruszył się tylko po to, by ukazać pod sobą kolejną zbroję, daleko doskonalszą i tysiąc razy twardszą. Gdyby nie Drugi Mahomet, islam dogorywałby wiekami. A tak, został unicestwiony w ciągu jednego dziesięciolecia, w obozach zagłady rozpościerających się na całe kontynenty. Każdy kto w ciebie uwierzy, Abreu, umrze przeklinając twoje imię. Westchnął głęboko i uśmiechnął się. Podszedł do mnie i delikatnie przesunął ręką po mojej twarzy. Była chłodna jak lód. Chciałem się odsunąć, ale byłem jak sparaliżowany. Coś było w tym człowieku. Coś tak dziwnie unikalnego. Czy Drugi Mahomet też był kimś takim? – Uwierzysz we mnie, ojcze. Będziesz drugą osobą, która we mnie uwierzy. Zamilkłem, patrząc jak znika wchłaniany przez jeden z filarów swojego konstruktu. A co jeśli on zdawał sobie sprawę z każdego słowa, które do niego powiedziałem? A co jeśli on wiedział, że tak właśnie to się musi skończyć, że rozumiał na co się waży? Wtedy po raz pierwszy pomyślałem o tym, że być może Kościół mordując Pseudomesjasza Kętrzyńskiego popełnił duży błąd w ocenie sytuacji. Tragiczny błąd.
I tak mijały kolejne dni. Abreu pozostawił mi względną swobodę, choć wiedziałem, że jestem więźniem. W każdej chwili mogłem opuścić jego twierdzę, ale wiedział, że tego nie zrobię. Byłem już jej częścią, kolejnym wiązaniem. Zresztą moim zadaniem jest obserwować. Skoro nie mogłem go pokonać, to musiałem go chociaż zrozumieć. Oboje o tym wiedzieliśmy i pod tym względem byliśmy na siebie skazani. On sam nie utrudniał mi niczego, objaśniał i odpowiadał na każde moje pytanie. Przez te kilka dni nauczyłem się o technomistyce więcej niż przez ostatnie sto lat. Nasiąknąłem jego rzeczywistością, zarówno duszą jak i ciałem. Sama jego obecność, niekończące się rozmowy z nim, zmodyfikowały cały mój kryszkielet i rozbudziły jego wewnętrzne wiązania do poziomu, o którym nie mogą marzyć nawet watykańscy Mistrzowie Ciała, którzy wykonali mi tę powłokę. Moje ciało nie było już moje. W pewnym sensie nigdy nie było, ale odczułem to dopiero przechadzając się z Abreu po rozległych halach jego twierdzy. Mimowolnie czułem punkty koncentracji mocy, umieszczone w sklepieniach i centralnych kolumnach tego psychokrystalicznego kościoła. Zawiłość wzorów, twardość monolitycznych filarów, anatomia psychokryształu – byłem częścią tego wszystkiego, kimś odrobinę ponad subświadomościami wykształconymi przez niektóre zaawansowane struktury psychokrystaliczne. Najwięcej ich było w pasie okalającym konstrukt właściwy. Tam moc Abreu była jeszcze na tyle silna, by przyśpieszać procesy ewolucyjne i replikacyjne, ale zbyt słaba, by odciskać piętno kształtu i woli. Tam właściwa rzeczywistość i rzeczywistość Abreu wchodziły w dziesiątki mezaliansów. To było szaleństwo. Zdałem sobie z niego sprawę dopiero pewnego poranka, podziwiając wschód słońca. Żeby go zobaczyć, trzeba było czekać kilka tygodni czasu ziemskiego. To właśnie czyniło go widokiem, którego nie można było zapomnieć. Majestat wyłaniającego się zza Hioba Main purpurowego tytana przewyższał chyba wszystko, co mogłem ujrzeć podczas moich badań w najróżniejszych skrawkach znanego wszechświata. To był mój drugi wschód słońca na Hiobie III, pierwszy w cytadeli Abreu. Jednak to, co ujrzałem, nie było piękne. Dopiero w mdłym świetle dnia zobaczyłem, jak głęboko szaleństwo wgryzało się w rzeczywistość. Krystalostrukturalny wirus wżerał się w planetę, wypalał ją na nowo w piekielnym ogniu Abreu. Jego konstrukt osiągnął poziom replikacji, w którym nie mógł już piąć się w górę. Teraz rozprzestrzeniał się po powierzchni całej planety, pochłaniając kolejne połacie ziemi. Patrzyłem na to z tarasów jego cytadeli. Patrzyłem, co robi ze światem, delikatnym ekosystemem, który i bez niego z trudnością utrzymywał równowagę. Rzeczywistość Abreu była brutalna dla flory i fauny. Psychokrystaliczne żyły dostały się do rzeki, zamrażając ją u źródeł, zatrzymując ciecz w krystalicznej stazie. Dopiero kilka kilometrów dalej wyrywała się z okowów tego morderczego lodu i płynęła pełna mikroskopijnych drobin kryształu, niezauważalnie replikujących. I tak dalej, aż do wodopoju. Nieomal czułem zapach padliny. Każdego zwierzęcia, które piło tę skażoną wodę. Klonowany jeleń umierał na moich oczach, drgając w agonii, rozrywany od środka przez przedwcześnie dojrzewającą drobinę psychokryształu. Inne zwierzęta nosiły w sobie ziarno Abreu, roznosiły je po kolonii. Kiedy psychokryształ dojrzewał, uwalniał się, rozrywając je i tworząc kolejne gniazda wiązań. Nagle zdałem sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy. Na Hiobie znajdowali się ludzie, skupieni w przeludnionej kolonii walczącej o przetrwanie w tych warunkach. Znałem metropolitę tej kolonii, wspaniałego człowieka, który poświęcił życie tym osadnikom, zbałamuconym przez polityków i Kościół. On nie miał szans przeżyć w tej rzeczywistości. Abreu pojawił się przy moim boku jak cień. Spoglądał beznamiętnym wzrokiem na to wszystko, jakby wiedział, że mam wątpliwości. Nie mówił nic. – Niszczysz wysiłki wieloletniego terraformingu, Abreu – powiedziałem patrząc na jego dzieło. – Gorzej, ty mordujesz tę kolonię. Najdalej za kilka tygodni ekosystem nie będzie w stanie generować tlenu. Za kilka miesięcy będzie to wypalone pustkowie, a zakładając, że psychokryształ zagnieździ się zbyt głęboko w strukturze tej planetoidy, to już nigdy nie przywrócimy jej do pierwotnego stanu. – Pierwotnego stanu, ojcze? Nie ma czegoś takiego jak pierwotny stan czegokolwiek. Jest tylko stan, w którym zastajemy jakąś rzecz. Pewien etap na ciągu zmian, wywołanych zarówno samoistnie, jak i poprzez ingerencję. Pomyślałem o Hagenie oraz jego przeludnionym osiedlu i desperackiej walce jaką toczył, by z ekosystemu obliczonego na dwadzieścia tysięcy ludzkich osadników wyżywić te czterdzieści tysięcy bezdomnych uciekinierów z Hioba III. O tym balansowaniu pomiędzy pasożytniczą eksploatacją zasobów planetoidy a trwaniem w symbiozie z ekosystemem. – Na tej planetoidzie mieszkają ludzie – powiedziałem. – Kilkadziesiąt tysięcy ludzkich osadników. Ten ekosystem już i tak ledwo ich utrzymywał. Twoja ingerencja doprowadzi do upadku kolonii. Czy ich też chcesz mieć na sumieniu? Utkwił wzrok w horyzoncie. Dostrzegł konającego jelenia, zamyślił się. Niedostrzegalne uniesienie brwi, drgnięcie kącików ust i zwierzę eksplodowało w fontannie krwi, rozerwane od wewnątrz rozrastającym się psychokryształem, akcelerowanym przez wolę Abreu. |