Akt łaski. Jedyne na co może się zdobyć istota wyższa wobec istoty niższej. – Nie ma już ludzi na Hiobie III – powiedział nagle zmienionym tonem. – Jesteśmy tylko my dwaj. – O czym ty mówisz? – Atak orbitalny – powiedział, odwracając ode mnie wzrok. – Użyli wirusów degenerujących sieci psychokrystaliczne. Moje wyewoluowały i zwalczyły to plugastwo, zanim zdążyło się wkodować w strukturę. Sieci kolonii nie miały szansy się obronić. Padły wszelkie systemy podtrzymujące życie. Spojrzałem na niego, nie wierząc w ani jedno słowo. – Niemożliwe – odpowiedziałem gwałtownie. – Nie użyliby tego przeciwko tobie. Nie istnieje żaden wirus zdolny zainfekować tak rozległą strukturę krystaliczną. Zresztą, przy takim zaawansowaniu twojego konstruktu, nawet przy infekcji to nie miałoby żadnego sensu. Konstrukt samoistnie wyizolowałby zarażone struktury na czas potrzebny do wykształcenia antidotum. – Kto mówi, że uderzenie było skierowane we mnie? Cokolwiek Abreu chciał mi wmówić, nie miało to żadnego sensu. Chciałem coś odpowiedzieć, zaprzeczyć, ale wobec tak absurdalnego kłamstwa? Po co Kościół miałby wykańczać własnych wyznawców? Dostrzegł moje wahanie. – Nie rozumiesz, ojcze – westchnął. – Ty naprawdę nic nie rozumiesz. Odwrócił się i chciał odejść, ale szarpnąłem go za ramię. Przez chwilę poczułem w ręce przeraźliwy chłód, a posadzka nagle oplotła moje nogi szkarłatnymi kajdanami. Zacisnąłem rękę na jego ramieniu, tylko po to by upaść na kolana, opleciony wibrującymi złowieszczo więzami. Dopiero wtedy spojrzał na mnie. Właśnie takim chyba chciał mnie widzieć. Zgiętym w pełnym bezsilności hołdzie, klęczącym przed nim jak przed Bogiem. I walczącym z całą siłą z tymi pętami, które on narzucił mi nawet o tym nie myśląc. Patrzył na mnie, dokładnie tak samo jak przed chwilą na tego jelenia. Smutnym, pełnym współczucia spojrzeniem, w którym politowanie mieszało się z surową bezwzględnością. – Pomyśl, ojcze – powiedział wolno. – Przeanalizuj wszystko, co mi powiedziałeś. Nawet, gdyby Kościół dysponował bronią konwencjonalną na tyle silną, by strzaskać mój konstrukt, czy on by jej użył? Struktura powstawania mitu, pamiętasz? Oczywiście, że by nie użył takiej broni. To byłoby zbyt proste. Abreu był człowiekiem, który upokorzył Kościół. Na tym etapie nie wystarczyło go wyeliminować. On musiał zostać powalony na kolana. Strzaskany żelazną pięścią Kościoła. – Już nie jestem człowiekiem, który był Apostołem Kętrzyńskiego – kontynuował wolno. – Teraz jestem postczłowiekiem, którego igraszki z rzeczywistością doprowadziły do śmierci kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Ty żałujesz Hagena, człowieka, który mógł spędzić swoje życie w luksusach Esperanzy albo Compostela Nova, a zamiast tego walczył o to, by każdy człowiek w jakiejś zapadłej kolonii miał swój przydział pożywienia i energii. Żałujesz tych kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy zostali zapomniani przez Kościół i cywilne władze. – To nie może być prawda, Abreu! – Ty ich żałujesz, żałować będą inni. Teraz w ich oczach jestem ludobójcą. Tak oczywiste. Tak proste. Najłatwiej zabija się na cudzy rachunek. Pierdolone mitotwórstwo.
Niecierpliwe oczekiwanie na uderzenie Kościoła zamieniało się w ponure wyczekiwanie. Abreu znosił to jeszcze gorzej ode mnie. Jego cytadela osiągnęła apogeum mocy, miał coraz mniej do roboty. Tkwił ufortyfikowany w rzeczywistości, gotowy na rozstrzygnięcie, które wciąż nie następowało. Bezczynność go męczyła. Mnie zresztą też. Coraz częściej się kłóciliśmy, ja byłem zanadto dociekliwy, a on zanadto skryty. Tematy zbyt często poruszane spełzały na jałowe dysputy. Nie dało się też ukryć, że obaj zbyt nawykliśmy do samotności, by tolerować zbyt blisko siebie drugą osobę. Pamiętam, jak raz słuchając jego wynurzeń na temat Kościoła, straciłem nagle cierpliwość. – Kim ty właściwie jesteś, że tak mówisz o Bogu? – zapytałem nagle. – To nie jest czas na takie pytania, ojcze. Próbował mnie zbyć jak zawsze. Kiedy wchodziłem na pewne tematy, momentalnie zaczynał mnie traktować jak dziecko. – Kim ty jesteś, Abreu? Ukłuło go to chyba, bo poderwał się nerwowo. Oczy mu zapłonęły pasją, czerń żył nabrzmiała tak samo, jak podczas walki z Siężcami. Rozbłysła aura mocy, urósł w oczach optycznym złudzeniem. – Ty mnie pytasz, ojcze? – wyrzucił mi z wściekłością. – Ty nie masz Boga poza Kościołem! Nie masz wiary poza dogmatami, ekstazy poza dyscypliną, miłości poza przykazaniami! Nie masz nic poza Kościołem, ojcze. Więc nie mów mi o Bogu. Wstałem i odsunąłem się o krok, bojąc się jego gniewu. Nie wiem nawet, czy zrobiłem to sam, czy mój organizm zadziałał pod nieświadomym wpływem jego woli. Doprowadziłem go do pasji, po raz pierwszy podczas mojego pobytu tutaj wreszcie udało mi się wytrącić go z równowagi. – Ten Bóg cię powali – wycedziłem. Spojrzał z pogardą. On też nie potrafił się już powstrzymać. Nie potrafiliśmy powiedzieć sobie prawdy, więc musieliśmy w końcu ją wykrzyczeć. – Jaki ty jesteś ślepy, ojcze. Mało ci tego, co tutaj ujrzałeś? Na straży jakiego Boga stoi Kościół, ojcze? – Mówisz jak postludzki degenerat. Chciał chyba coś odpowiedzieć, ale powstrzymał się. – To nie jest czas i miejsce na tę rozmowę – rzucił tylko. I wtedy się zaczęło. Przez moje ciało przeszedł dreszcz. Poczułem, jak wszystko podchodzi mi pod gardło, przeraźliwy smutek, zniechęcenie. Zapragnąłem śmierci, ucieczki w nicość. Nie wiem, jak długo to trwało. Gdy odzyskałem władzę nad sobą, zdałem sobie sprawę, że jestem na klęczkach. Coś weszło w mój umysł i świadomie lub nie, próbowało zdeptać całą moją wolę życia. Dygotałem na całym ciele. Podniosłem wściekle wzrok na Abreu, ale to nie pochodziło od niego. On też był zdezorientowany, wodził wzrokiem po całej cytadeli, która drżała w wyczuwalnym rytmie niepokoju. W przebłysku świadomości zdałem sobie sprawę, że skończył się czas oczekiwania. – Otworzyli komory, Abreu – powiedziałem z przejęciem. – Nawet ja czuję, że tu zmierza, mimo że nie wszedł jeszcze w nasz system. Chciałeś mierzyć się z Kościołem? To masz. – Ojcze… – Mówisz, że to nie jest czas i miejsce – przerwałem mu. – ON tu zmierza. Kościół przebudził jednego z Niszczycieli, Abreu. Rany Boskie! Jak mogłem być tak ślepy? Jak bardzo musisz być zdegenerowany, że zdecydowali się GO przebudzić? Pożałowałem tych słów, zaraz po tym jak je wypowiedziałem. Nie chciałem go definiować, nie zrozumiawszy go najpierw. Spojrzał na mnie pełen wyrzutu, kręcąc tylko głową. – Myliłem się, ojcze – odpowiedział nieobecnym tonem. – Ty jeszcze nic nie rozumiesz. Nie, Abreu. To ty niczego nie rozumiesz, pomyślałem. Z lękiem spojrzałem na gwiaździstą pustkę, rozpościerającą się nade mną. Nie mogłem powstrzymać chłodnych dreszczy przenikających moje kości. Ktoś z NICH tu zmierzał.
Rzeczywistość jest tylko zmienną. Technomistyka, podług Traversa, jest manipulowaniem tą zmienną. Rzeczywistość właściwa jako zmienna zostaje poddana zmiennej, którą jest wola i technomistyczny potencjał postczłowieka. Travers był pierwszym, który zdefiniował skalę krytyczną, w której zmienna manipulująca wypala na zmiennej manipulowanej takie piętno, że praktycznie nie można mówić o jakiejkolwiek rzeczywistości właściwej. Rzeczywistość jest tylko zmienną. W pewnych warunkach jest zaledwie zmienną śladową, o wartości nieistotnej dla równania. Jedynką po rzędzie zer i przecinku. Na swoje nieszczęście, Travers nie był tylko matematykiem. Był też filozofem. Popadł w obłęd kreśląc swoje równania, bazując na wartościach wtedy abstrakcyjnych i nieskończenie wielkich. A jednak, z nieodłącznym petem w ustach, kreślił te równania. Sytuację, w której zmienna manipulująca wykracza poza skalę krytyczną, nazwał Paradoksem Traversa. Polegało to mniej więcej na tym, że istnieje możliwość zaistnienia sytuacji, w której postczłowiek nie manipuluje rzeczywistością, a po prostu się nią staje. Jego siła tak daleko przekracza tę skalę krytyczną, że zmienna rzeczywistości właściwej jest po prostu nieistotna. Dla ówczesnego pokolenia stanowiło to paradoks. |