Agnieszka nie chciała wracać do domu, ale wiedziała, że musi. W głowie kołatało jej poczucie obowiązku jak natrętny budzik. Chociaż szukała wymówek, żeby zostać z nim jak najdłużej i jeść królicze mięso oraz pieczone na ogniu podpłomyki, to nic nie przychodziło jej na myśl. W piątek wieczorem mama będzie czekać na nią z kolacją jak zawsze, kiedy wraca z uczelni. Trudno, trzeba iść. Pożegnała Janka, zeszła w dół i zziębniętymi rękami odgrzebała ze śniegu samochód. Oby tylko rodzice niczego nie zauważyli. W domu przywitała ją cisza. Zupełnie taka, jak wtedy kiedy ktoś umiera, albo stanie się coś złego i nikt nie ma siły powiedzieć co się stało. Rodzice patrzyli na Agnieszkę w milczeniu, ojciec zamknął za nią drzwi, matka wybuchnęła płaczem. Dotknęła jej włosów, twarzy, a potem znowu zalała się łzami. Po pięciu dniach spędzonych w chłodnej chacie, gorące powietrze w domu wraz z duszną, przytłaczającą atmosferą było dla Agnieszki trudne do zniesienia. Usiadła na kanapie ze skrzyżowanymi rękami. Nie będzie im niczego tłumaczyć, i tak nie zrozumieją. Zresztą, o co ta sprawa? Tak, nie była na uczelni. Jest pełnoletnia i przez całe życie nie opuściła jeszcze z własnej winy ani godziny lekcji. Zawsze pierwsza w szkole, w bibliotece, na zawodach. W końcu nie wytrzymała i wykrzyczała im prawdę. Jej słowa mieszały się z rytmicznym łkaniem matki. Wyciągnęła z szafki stare świadectwa z czerwonym paskiem, nagrody, wyróżnienia. Czego jeszcze chcecie? To było tylko pięć dni. I co z tego? W końcu ojciec nie wytrzymał, zdjął ze ściany małe lustro i zmusił ją, żeby na siebie spojrzała. – Ty nam powiedz, co się stało. Jak ty wyglądasz? Ludzie mówią, że cię widzieli w lesie. Agnieszka spojrzała na swoje odbicie i w pokoju zapadła cisza. Słychać było, jak za oknem wyje pies. Przyglądała się sobie, dotknęła włosów, twarzy i ten widok na chwilę przywrócił jej poczucie rzeczywistości. Włosy brudne i rozczochrane. Wychudłe i blade policzki, spierzchnięte usta, czerwone od mrozu palce. Ledwo się rozpoznała. W jednej chwili dotarł do niej cały absurd sytuacji. Nie pojechała do Rzeszowa, cały tydzień spędziła w lesie w rozwalającej się chacie. Z nim. Przymknęła oczy przypominając sobie jego zapach, szorstkie dłonie na swojej twarzy i znowu przeszły ją dreszcze. Ale tylko na chwilę. Zaraz potem wróciło poczucie rzeczywistości. – Macie rację – powiedziała spokojnie odkładając lustro. – Chyba kompletnie mi odbiło. Powinnam była wam wcześniej powiedzieć. Siedziałam u Janka. Tak jak w zeszły weekend i poprzedni. Cisza. Matka odwróciła od niej twarz, nabierając głęboko powietrza. Wyglądała przy tym jak ryba wyciągnięta na ląd, która za chwilę ma się udusić. A zaraz potem wybuchnęła płaczem, zwierzęcym szlochem, zasłoniła sobie twarz rękami i nie patrząc na Agnieszkę mamrotała coś, czego córka nie rozumiała. Ojciec zacisnął dłonie w pięści i patrzył w ścianę nieprzytomnym wzrokiem. A potem spojrzał na córkę tak, jak jeszcze nigdy nie patrzył, nie ze złością, ale z przerażeniem. – Miałaś jej powiedzieć – wyszeptał chyba bardziej sam do siebie. – Mieliśmy ci powiedzieć, ale nie chcieliśmy cię martwić. Boże, myśleliśmy, że zapomniałaś. Że przez ten cały Londyn wybiłaś sobie chłopaka z głowy, po co było rozdrapywać stare rany. – O czym zapomniałam? Jakie rany? O czym wy mówicie? Matka wytarła czerwoną twarz fartuchem i odwróciła się do córki. – Nie mogłaś z nim być. On nie żyje. Zginął jakoś w połowie sierpnia. Nie chcieliśmy ci mówić, żeby cię nie martwić.
To jakieś szaleństwo. Bzdury. Żałosne kłamstwo, żeby ich rozdzielić. Przecież sama widziała, dotykała ciepłej skóry, duchy tak nie wyglądają, nie pachną, nie jedzą. Matka zamknęła Agnieszkę w jej pokoju. Jutro będzie nowy dzień, jutro porozmawiamy, jutro postanowimy co zrobić. Może lekarz coś pomoże, może powinna odpocząć, pojechać do ciotki do Krakowa. Z ukradkowych szeptów rodziców i speszonych spojrzeń wywnioskowała, że chyba uważają, że zwariowała. Dziewczyna położyła się na dywanie w ciemności. Starała się zasnąć, ale sen nie chciał przyjść. Zbyt dużo słów, zbyt dużo obrazów w jej głowie. Przez drzwi słyszała płacz matki; klucz kluczem, ale ta postanowiła siedzieć na schodach i jej pilnować. Jakby jakiś duch mógł tu przyjść i porwać ją przez dziurkę od klucza. Agnieszka chciałaby wrócić do Janka, wziąć go za rękę i przyprowadzić tu, żeby im pokazać, że jest cały i zdrowy. Żywy. I zapytać, czemu wymyślili to okrutne kłamstwo. Kiedy za oknem zaczęło świtać, a płacz matki dawno już ucichł, Agnieszka cicho otworzyła okno. Potem wzięła z szafy jedwabną sukienkę ze studniówki i potargała ją na paski. Jedwab jest mocny, powinno wytrzymać. Linę przywiązała do kaloryfera, w filmach akcji wyglądało to jakoś prościej, ale być może przynajmniej nie skręci sobie karku. W samych skarpetkach wylądowała w śniegu modląc się, żeby pies nie zaczął szczekać. Ciiii, to tylko ja. Duże gumowce ojca, które znalazła obok szopy, znacznie utrudniały jej chodzenie. Co rusz przewracała się na oblodzonej drodze, ale biegła dalej. Najpierw drogą w kierunku cerkwi, potem za cmentarzem w górę i w las do Janka.
Las o świcie jest inny. Chłodny i nieprzyjazny. Ciemne kontury bezlistnych drzew odcinają się od szarzejącego nieba, a wokół panuje cisza przerywana tylko co jakiś czas odgłosami ptaków. Agnieszka miała wrażenie, że ktoś za nią idzie, ale ile razy zatrzymywała się i rozglądała, nie widziała nikogo. Było to wrażenie, jakby patrzyły na nią zza krzaków jakieś niewidoczne oczy i krok w krok poruszały się bezszelestnie wraz z nią. W chacie Janka panował przenikliwy ziąb. Zapaliła świeczkę, żeby móc się lepiej przyjrzeć otoczeniu. W zlewie znalazła talerze, które sama zostawiła, resztki mięsa, skóry zwierząt. Przytuliła się do pościeli. Ciągle jeszcze czuła jego zapach, ale samego chłopaka nie potrafiła nigdzie znaleźć. Poza tym wszystko było dokładnie tak, jak zostawiła poprzedniego wieczoru. Szukała go w całej chacie i kuźni, ale nie było żadnego śladu, ani nawet karteczki, jaką czasem jej zostawiał, zanim wyjechał. Szukała śladów na śniegu wokół chaty, ale nie było zupełnie nic, tak jakby po prostu rozpłynął się w powietrzu. Próbowała go wołać, jednak las odpowiadał jej tylko głuchą ciszą i krakaniem kruków. Poranne słońce leniwie wpadało przez okno domu, a ona siedząc skulona obok pieca, obgryzała palce do krwi. Trzeba zachować rozsądek. Desperacko starała się trzymać racjonalnych argumentów, rodzice musieli ją okłamać, wszystko to jakiś okrutny żart, ale jej umysł tym razem nie chciał dać się łatwo przekonać. Żądał dowodu. Czegoś, co nie pozostawi wątpliwości, że jeszcze nie oszalała. Agnieszka przeszukała rzeczy Janka, ubrania, kurtkę, półki. Może to słaby pomysł, ale zawsze jakiś. Skoro nie mogła sprawdzić naocznie czy żyje, mogła poszukać dowodu na to, że umarł. W końcu znalazła jego portfel, dokumenty, a w nich adres jego rodziny w Katowicach. Musi odejść, nie może siedzieć w tej pustej chacie, ze wszystkimi wspomnieniami i własnym obłędem. Zbyt duże gumowce zapadały się w śniegu i zmarzniętej ziemi. Potykając się co chwila, Agnieszka w końcu dotarła do samochodu. I ciągle miała wrażenie, że ktoś idzie za nią. Nawet już pod domem, kiedy szła w kurtce i lepszych butach, wydawało jej się, że widziała jakiś cień, który przebiegł drogę tuż za nią. Zniknął zbyt szybko, żeby zdążyła mu się przyjrzeć. Miała wrażenie, że poruszał się inaczej niż człowiek, był jednak większy od psa czy sarny.
Przeklęta zamieć. Od bieli bolały ją oczy, nie mogła jechać tak szybko jakby chciała. Wyprzedzała. Koła ślizgały się niebezpiecznie po oblodzonej drodze, kątem oka zobaczyła środkowy palec kierowcy, ale nie miała czasu, żeby sobie tym zawracać głowę. Rodzice nie zauważyli jej nieobecności, zdołała cicho wejść do domu, zmienić buty i zabrać kluczyki od samochodu. Na szczęście bak był pełen. Koło Krakowa uspokoiła się na tyle, żeby zatrzymać się na stacji benzynowej i kupić kawę. Światła miasta przywróciły jej rozsądek, pomogły zebrać myśli. Zastanawiała się, czy tak czują się chorzy psychicznie w początkowej fazie choroby. Resztki logiki podpowiadają, że coś jest nie tak i wersja przedstawiona przez zmysły pozostawia sporo do życzenia. W łazience spojrzała w lustro, żałując, że nie udało jej się przed wyjazdem trochę ogarnąć. Zrezygnowana rozczesała skołtunione włosy i spięła je gumką. Umyła dokładnie twarz i paznokcie. Pomyślała, że gdyby było lato, mogłaby kupić okulary słoneczne, żeby ukryć cienie pod oczami i spojrzenie wariata.
|