Debiutujący reżyserzy nie mają lekko. Jeśli ich produkcja jakimś cudem okaże się przebojem, zawsze istnieje ryzyko, że to tylko łut szczęścia… Niezależnie od tego, czy Sean Durkin poradzi sobie w świecie X Muzy, pozytywne opinie krytyków na temat „Martha Marcy May Marlene” dziełem przypadku zdecydowanie nie są.  |  | ‹Martha Marcy May Marlene›
|
Rodzina, według licznych przykładów współczesnej kinematografii, to dysfunkcyjna jednostka targana dramatami i nieustannie wystawiana na próby. Nie jawi się jako bastion tradycji czy filar wsparcia. Ze społecznego azylu ewoluuje w niebezpieczny twór pozorów i iluzji, popychając słabszych członków „stada” w kierunku niezbyt fortunnych decyzji. Jednak debiutujący reżyser Sean Durkin nie kamieniuje wyłącznie instytucji rodziny, ale całą ideę szeroko pojętej komuny, doświadczanej przez każdego człowieka w mniej lub bardziej dosłownym wydaniu. Film Durkina inspirowany jest jego własnymi obserwacjami. Choć twórca nie wywodzi się z religijnej rodziny, uczęszczał do katolickiej szkoły, gdzie zamiast odkrywać w sobie pokłady wiary, dostrzegł coś innego. Pewną formę (niegroźnego) kultu, w którym czci się określone wartości i wierzy w moc sprawczą szczerych inkantacji. Podobne wzorce Durkin napotykał w swoim dorosłym życiu, dostrzegając ich obecność w tak prozaicznych sytuacjach jak mecz piłki nożnej, gdzie tłum zwolenników drużyny skanduje wyuczone hasła, albo w pracy, gdzie na czele zespołu zawsze stoi lider, wytyczający kierunek działania grupie ludzi. Lecz największym bodźcem do nakręcenia opowieści o destrukcyjnym wpływie sekty na ludzką psychikę, stała się dramatyczna historia przyjaciółki reżysera… Wszystkie te przeżycia plus dogłębny research tematu kultów zaowocowały scenariuszem „Martha Marcy May Marlene”, w którym odznaczają się dwa, równoległe światy, połączone postacią głównej bohaterki. M. nie znajdująca oparcia w rodzinie, trafia do sekty, pozornie hołdującej trzeźwości ciała i umysłu, wyzbyciu się własności prywatnej i pielęgnującej jasny podział obowiązków. Z tej niepokojąco idyllicznej rzeczywistości wyłania się ponury obraz ubezwłasnowolniającej, bezwzględnej grupy ludzi. Po ucieczce z sekty M. wraca do domu swojej starszej siostry, który zamiast oazą spokoju, okazuje się przystanią materializmu i życia na pokaz… Z zestawienia tych kontrastujących światów i z rozterek głównej bohaterki, Durkin skomponował niepokojącą, niedopowiedzianą historię, którą niektórzy recenzenci wkładają do szufladki „thriller”, a nawet (przesadnie) „horror”. W rzeczywistości to dramat o kobiecie, zagubionej w przestrzeni, trawionej powolnie przez manię prześladowczą i strach… W tej roli znakomita zresztą Elizabeth Olsen, młodsza siostra znanych (z różnych dokonań) bliźniaczek Olsen. Odtwórczyni roli M. zgarnęła za swą kreację tyle nagród i nominacji, co chyba żadne z rodzeństwa w całej karierze. Niewątpliwie sukces „Martha Marcy May Marlene” tkwi również w skromności całego przedsięwzięcia. Nie jest zasługą znanych nazwisk czy wielkiego budżetu. To produkcja zrealizowana z miłości do kina i próba przeniesienia na wielki ekran cichego dramatu. Nie ma zbytnich szans, żeby zawojować polskie kina, bo jest tworem zbyt niezależnym, snutym dziwnie niepokojącym tonem. I podsumowanym równie niepokojącym finałem, w którym zamiast wykrzyknika Durkin postawił znamienny znak zapytania.
Tytuł: Martha Marcy May Marlene Rok produkcji: 2011 Kraj produkcji: USA Data premiery: 23 marca 2012 Czas projekcji: 120 min. Gatunek: dramat, thriller Ekstrakt: 70% |