Autorzy komedii romantycznych muszą nieźle się nagimnastykować, żeby uniknąć schematyczności. Mieliśmy już miłość z porno w tle („Zack i Miri kręcą porno”) i amory nad trumnami („Och, życie”). Nic dziwnego, że przyszła kolej na raka.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Recenzja nadesłana na Konkurs Esensji. Marley (Kate Hudson) jest zadeklarowaną singielką, która realizuje się zawodowo w agencji reklamowej. Wyluzowana, wiecznie uśmiechnięta, do życia podchodzi z dystansem, a jej relacje z mężczyznami ograniczają się tylko do łóżka. Zdecydowanie należy do tych kobiet, dla których prezerwatywa od Janusza Palikota jest mile widzianym upominkiem. Wydawałoby się, że ta sielanka nie ma końca. Niestety. U Marley wykryto raka jelita grubego z przerzutami na okrężnicę (nigdy bym nie pomyślał, że doczekamy się w komedii romantycznej takiego zbitka słów). Pacjentką zajmuje się młody przystojny lekarz, Julian (Gael Garcia Bernal). Między bohaterami rodzi się uczucie. Co prawda od d… strony, bo podczas koloskopii. Okazuje się jednak, że mimo odważnego zawiązania akcji, „Odrobina nieba” jest filmem dość konserwatywnym. Twórcy chcieli być trochę niegrzeczni, ale zabrakło w tym konsekwencji, a może i odwagi. Ich zachowawczość oddają początkowe sceny filmu. Marley bez skrępowania opowiada o swoich seksualnych podbojach, ale jak przychodzi co do czego, to z niejakim Dougiem (Johann Urb) harcuje grzeczniutko, w staniku. Dużo się mówi, ale niewiele z tego możemy zobaczyć. Amerykanie już tak mają, że nieważne jakby kombinowali, to i tak historia skończy się „po Bożemu”. Marley wybrała życie singielki, żeby uniknąć ewentualnych niepowodzeń w związku. Za zły wzór służy nieudane małżeństwo jej rodziców. Jednak dzięki chorobie odkrywa na nowo, że miłość i rodzina są najważniejszymi wartościami w życiu. Aż ciśnie się na usta: „Amen, i przekażcie sobie znak pokoju”. A propos religii, mamy też wątek mistyczny z Whoopi Goldberg w chmurach. Nie wiadomo po co, ale chociaż zagwarantował producentom film pełno-, a nie krótkometrażowy. Jeśli chodzi o chłodną analizę, to by było na tyle. Muszę jednak przyznać, że podczas oglądania filmu nie myśli się o tych wszystkich niedoskonałościach. Mało tego. W najbardziej krytycznych momentach, to i łezka zakręci się w oku. Duża w tym zasługa Kate Hudson, która dźwiga na sobie cały ciężar filmu (a wydawałoby się, że to będzie działka Kathy Bates – nie tylko ze względu na gabaryty). Doskonale współgrają w niej śmiech i łzy, przez co opowiadana historia nie zmienia się w ckliwą bajeczkę. Hudson sprawia, że film ogląda się całkiem znośnie. Reszta załogi wypada dość blado: nawet jej Amor a la Mexicana nie zachwyca. Chyba, że amatorów dużego jo-jo. Traktowanie „Odrobiny nieba” jako komedii wydaje się trochę na wyrost. Takie było pewnie początkowe założenie twórców, lecz im dalej zanurzamy się w historii, tym mamy mniej powodów do śmiechu. Powstała dość ryzykowna hybryda, którą trudno jednoznacznie sklasyfikować gatunkowo. Ale czy ten film potrzebuje jakiś klasyfikacji? Chyba nie. Im mniej się w niego zagłębiamy, tym lepiej dla czystej przyjemności oglądania. Film do obejrzenia, ale bez napinania.
Tytuł: Odrobina nieba Tytuł oryginalny: A Little Bit of Heaven Rok produkcji: 2010 Kraj produkcji: USA Data premiery: 10 lutego 2012 Gatunek: dramat, komedia Ekstrakt: 60% |