„Kriss de Valnor: Wyrok walkirii” jest komiksem tak bezbarwnym i przewidywalnym, że widać wyraźnie, iż służy twórcom jedynie do tego, by bohaterkę uwolnić z zawieszenia sądu walkirii i rzucić na zupełnie nowe wody. Ale to dopiero w kolejnym albumie.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Akcja „Wyroku walkirii” zaczyna się tam, gdzie kończyło się „Nie zapominam o niczym”. Kriss i Sigwald, stojąc nad grobem córki tego drugiego, decydują się na dopełnienie sprawiedliwości i uwolnienie świata od zdegenerowanego władcy, odpowiedzialnego za śmierć dziewczynki. Każdy, kto spodziewa się w tym momencie zawiłej intrygi, srodze się zawiedzie. Cała sprawa zostaje załatwiona szybko, w sposób nieskomplikowany i niespecjalnie interesujący. Taki jest zresztą cały ten komiks – nieskomplikowany, niespecjalnie interesujący, wyraźnie narysowany po to, by domknąć dającą – zdaniem twórców – mało możliwości na przygody Kriss retrospektywę jej życia. Co więc dalej? Odrobina omówienia relacji między Kriss i jej partnerem (bez specjalnego pogłębienia tematu), parę obowiązkowych rozebranych kadrów, gdy Kriss stała się już kobietą, zemsta bohaterki na jej dawnych prześladowcach, dramatycznie skompresowany skrót jej dalszych dziejów i wreszcie ulga – możliwość stwierdzenia, że w tym momencie Kriss spotyka Thorgala i jego rodzinę. Tyle tylko, że to nadal nie jest Kriss. Nie taka, jaką znamy z „Łuczników” i kolejnych części. Retrospekcja wcale wiele nie wyjaśniła, nijak nie wytłumaczyła jak możliwe jest takie połączenie uroku osobistego, bezwzględności, manier księżniczki i rozbójniczki, cynizmu i okrucieństwa w jednej z najbarwniejszych postaci światowego komiksu. To tylko nudne odrobienie lekcji według schematu „Kriss ma za co nienawidzić świata, świat ma za co nienawidzić Kriss”. Co więcej, cały ten wątek opowieści o przeszłości bohaterki mocno rozczarowuje od strony narracji – mieliśmy poznać złożoną historię życia wojowniczki, dostaliśmy kilka sztampowych slajdów i mamy poczucie, że temat został zmarnowany, i że stanowczo zbyt szybko doprowadzono bohaterkę do momentu łączącego opowieść z tomami klasycznego „Thorgala”. A miało być zupełnie inaczej. Wieść, że komiksy mają przedstawiać nieznane, wcześniejsze losy Kriss niosły nadzieję, na dobrą, wieloodcinkową serię fantasy, cykl awanturniczych opowieści z kimś w rodzaju kobiecego (i bardziej mrocznego) wcielenia Conana Barbarzyńcy. Nawet jednak łącząc Kriss z Sigwaldem (przy okazji dopowiadając jego historię) była szansa na coś w stylu komiksowego „Bonnie i Clyde”, przygodowej opowieści o parze budzących sympatię łajdaków. Droga, jaką wybrał Sente jest tu chyba najgorszym wyborem. Ciekawym pomysłem, jest zdradzenie (dość oczywistej, przyznajmy) pointy albumu… na jego okładce. Dla mnie jednak wpisuje się to w cały cykl rozczarowań „Wyrokiem walkirii”. Czy w kolejnych częściach, nieobarczonych już bagażem wpisania historii w znane ramy, błędy zostaną naprawione i otrzymamy niebanalne, dobrze napisane historie? Nadziei oczywiście nie należy tracić, ale jednak niełatwo być optymistą.
Tytuł: Kriss de Valnor #2: Wyrok walkirii (okładka miękka) Cena: 22,99 Data wydania: kwiecień 2012 Ekstrakt: 40% |