powrót; do indeksunastwpna strona

nr 5 (CXVII)
czerwiec 2012

Autor
Pancerne żaby do przełknięcia
Peter Berg ‹Battleship: Bitwa o Ziemię›
„Battleship: Bitwa o Ziemię” to klasyczna rozrywka rodem z Ameryki – niemądra, hałaśliwa i mocno młodzieżowa, ale imponująco zrealizowana i mimo wszystko dająca sporo frajdy.
ZawartoB;k ekstraktu: 60%
‹Battleship: Bitwa o Ziemię›
‹Battleship: Bitwa o Ziemię›
Nie tak dawno temu śmiałem się z robienia filmów aktorskich na bazie animowanego serialu („Ben 10”). A tu – proszę. Wysupłano dwieście milionów dolarów na „ekranizację” (doprawdy, to słowo z trudem przechodzi mi przez klawiaturę) gry nie tyle nawet planszowej, ile kartkowej, z którą większość z nas miała pewnie styczność w tym czy innym okresie życia. Naturalnie twórcy twierdzą, że podstawą była bardziej skomplikowana jej odmiana, produkowana (i naturalnie opatentowana) przez Hasbro, ale jak na mój gust to zwyczajne mydlenie oczu.
Pewnego pięknego dnia któryś z genialnych naukowców owładniętych ideą międzygalaktycznego kontaktu z obcą cywilizacją uruchamia udoskonalone centrum nadawcze na Hawajach. Jedna z trzech anten rzyga więc na dzień dobry jaskrawym promieniem w satelitę, ten zaś przesyła rzygnięcie w kosmos, w nadziei trafienia niedawno odkrytej planety. Mimo grubego, jaskrawego promienia nie jest to jednak laser, a wiązka bliżej niesprecyzowanej (filmowej) energii, niosąca zamiast zagłady, ziemskie wołanie o międzyplanetarny uścisk czy choćby ciepłe słowo. Rozumiem, że światło i świst promienia, a także jakaś masa wirujących elementów w nadawczym talerzu miały raczej wzbudzić u co głupszego widza podziw dla amerykańskiej technologii, a nie przekonać go, że kiedyś tam, w przyszłości, rzeczywiście będziemy pruć świetlnym promieniem komuś po atmosferze. Jak by jednak nie było, wszyscy są zadowoleni, że Ziemia wyciąga w kosmos umowną przyjazną dłoń.
Za moment akcja przeskakuje w klasyczne dla zaoceanicznych produkcji ostatnich lat miłostki młodych, pięknych i gibkich ludzi, którzy mają problemy z zagospodarowaniem nadwyżki hormonów. Ona (plastikowa Brooklyn Decker) wabi samców wyeksponowanym biustem, on (Taylor Kitsch) – wywaliwszy na wierzch ozór (w przenośni, ma się rozumieć) – leci zdobyć dla niej burrito, włamując się do niewielkiego sklepiku przez dach (scena jest dość wierną kopią krążącego swego czasu po sieci nagrania ze sklepowego monitoringu, pokazującego umysłowa indolencję podpitego złodzieja). Naturalnie wskutek tego chłopak wchodzi w zatarg z policją i w efekcie ląduje w marynarce wojennej, zaciągnięty tam przemocą przez starszego brata, próbującego wlać mu do głowy choć odrobinę oleju.
Potem jest jakiś mecz piłki nożnej (ponoć lepszy, niż na Euro, boć przecież walczą wysportowani marines z Japonii i USA), kontynuacja romansu z piersiastą dziewczyną, która oczywiście okazuje się być córką dowódcy floty (czyli robiącego dobrą minę do złej gry Liama Neesona), a także różne gierki i przepychanki (nie tylko słowne) między „luzackimi”, „bystrymi” i „przyjacielskimi” kumplami bohatera. Gdy zaś zaczynają się ćwiczenia marynarki (jest fajnie, miło, przyjemnie i w takt „Hard as a Rock” AC/DC), akcja w końcu rusza z miejsca, pokazując nam z czasem, jak to piersiaste, opalone dziewczę okazuje się mieć w rzeczywistości gołębie serce (znaczy się pomaga wojennym inwalidom w rekonwalescencji), a niesubordynowany chłopak – żeby pozostać przy ornitologicznych porównaniach – przemienia się w orła, w wyniku splotu okoliczności przejmując w dowództwo okręt, mimo że chwilę wcześniej miał w ogóle wylecieć z marynarki za różne ekscesy.
W międzyczasie potraktowani świetlistym promieniem obcy wysyłają na nasz glob pacyfikacyjną misję pięciu (ojoj, satelita był na drodze, to już tylko czterech) jednostek ciągnących za sobą warkocz… eee… pyłu? Naturalnie statki kierują się prosto na nadajniki sygnału (też bym się tam skierował) i nurkują w okoliczne wody, podczas gdy ich piąty, mniej szczęśliwy kolega, spada w kawałkach niemal w centrum Hong Kongu. Swoją drogą – jak to jest, że byle satelita niszczy statek, a pieprznięcie w powierzchnię wody z szybkością wielokrotnie przekraczającą prędkość dźwięku – bo przecież nie widać, żeby którakolwiek z jednostek hamowała – już nie? No ale cóż tam, statki wynurzają się z wody i roztaczają wokół siebie i wysp z nadajnikiem wielkie, grube pole siłowe, więżąc przypadkiem w jego wnętrzu trzy uczestniczące w manewrach niszczyciele. Naturalnie nikt z załogi owych niszczycieli nigdy nie oglądał filmów sf, więc wszyscy są niebotycznie zaskoczeni, gdy sprowokowani przybysze otwierają spektakularny (dużo tu szumów, świstów, kręciołków i kolorków) ogień. Przy czym to chyba przyjaźni obcy, bo walą tylko po działkach, a nie po całym perymetrze, pilnując się, by przypadkiem nie walnąć w coś, co ich system oznaczy na zielono. Na szczęście ludzie robią, co mogą, by zasłużyć na czerwone oznaczenie (na przykład strzelają w pancerne płyty z nędznego gatlinga bądź kontynuują ogień mimo jawnego związku między ilością wystrzelonych pocisków a wkurzeniem obcych), w związku z czym możemy podziwiać całkiem widowiskową rozwałkę.
Potem obcy zabierają się za resztę kraju, niszcząc a to jakieś śmigłowce, a to autostrady, mimo, że wszystko, czym dysponują, to trzy absurdalnie skaczące po wodzie (?!) statki, trzy mechaniczne, zębate jojo-destruktory i niezbyt spektakularny transporter (może dwa, bo jakiś podobno się rozbił). Jeszcze tylko nasz bohater zagląda w twarz jednego z najeźdźców i w głębi jego oczu (ech, ile razy to już było) wyczytuje nieodległy los Ziemi, podbijanej z wielką bezwzględnością. Odtąd wszystko jest już jasno sprecyzowane, a zakończenie nietrudne do przewidzenia.
„Battleship: Bitwa o Ziemię” nie ma absolutnie żadnych pretensji do bycia wielkim kinem. Film został pomyślany jako widowiskowa rozrywka, oczywiście z niską kategorią wiekową, żeby do multipleksów poszła jak największa rzesza widzów, i taki też jest w odbiorze. Historia jest zadowalająco żywa, starcia bardzo widowiskowe, zniszczenia przeogromne, a potęga USA nie do złamania. Niestety – choć w przypadku tego akurat filmu nie mam o to aż tak wielkich pretensji – nie obyło się bez nieodzownych w hollywoodzkim kinie nauk moralnych, a także nadmiernego szpanowania efektami specjalnymi. Obcy irytująco często bawią się bowiem sprzętem ukrytym w mechanicznej dłoni pancerza, najwyraźniej po to, żeby widzowie mogli zachwycić się pomysłowością faceta od designu, a jojo warczy, błyska światełkami i ryje ziemię jak rasowy crossowy motor, zapewne dowodząc producentom, że nie na darmo wywalili tyle kasy na efekty. Gorzej, że dla podgrzania atmosfery ktoś – pewnie reżyser, ale mogę się mylić – postanowił dorzucić do całości garść sprawdzonych, ale mocno już wyświechtanych scen, niemal żywcem zerżniętych z „Armageddonu”, „Predatora”, „Dnia Niepodległości” czy „Pearl Harbor”.
W efekcie wyszła kolorowa, głośna i budująca (głównie dla amerykańskiego widza) historyjka młodzieżowa, z kilkoma miłymi akcentami dla emerytów (naturalnie tych z marynarki) oraz solidną – choć z punktu widzenia fabuły wklejoną na siłę – dawką pokrzepienia dla inwalidów (w sumie też z wojska). „Battleship: Bitwa o Ziemię” to taka antynaukowa, choć przyjemnie się oglądająca papka dla oczu, którą należy konsumować z otwartym (inni powiedzą: wyłączonym) umysłem. I gdy nie brać zbyt serio przygód pokazanych na ekranie postaci (na przykład marines płci żeńskiej, zajmującej we flocie niezbyt sprecyzowane stanowisko, a ciągle przewijającej się przez ekran wyłącznie po to, by Rihanna mogła zainkasować sowitą gażę), film będzie w stanie dostarczyć całkiem sporej dawki rozrywki.



Tytuł: Battleship: Bitwa o Ziemię
Tytuł oryginalny: Battleship
Reżyseria: Peter Berg
Scenariusz (film): Erich Hoeber, Jon Hoeber
Rok produkcji: 2012
Kraj produkcji: USA
Dystrybutor: UIP
Data premiery: 20 kwietnia 2012
Gatunek: akcja, SF
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w: Kulturowskazie
Ekstrakt: 60%
powrót; do indeksunastwpna strona

76
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.