Burton jaki jest, każdy widzi, parafrazując znane przysłowie. Jego filmy można odróżnić od innych dzięki rozmaitym elementom – począwszy od nietypowego nasycenia barw, poprzez przewijającą się tu i ówdzie Helenę Bonham Carter (a czasem i Johnny’ego Deppa), skończywszy na muzyce Danny’ego Elfmanna (w większości przypadków). Wszystko to blednie wobec drobnego faktu – cokolwiek nie sygnuje on swoim nazwiskiem, zamienia się w złoto. Czasem mam tylko wątpliwości, czy aby na pewno słusznie.  |  | ‹Mroczne cienie›
|
Szczerze mówiąc, ostatni jego film, który wywołał na mnie naprawdę wielkie wrażenie i przy którym się świetnie bawiłem, to „Sweeney Todd”. Nie byłem w stanie przetrawić średniej, moim zdaniem, trawestacji „Alicji w Krainie Czarów”, na której z ekranu wylewały się abstrakcyjne pomysły wizualne, a fabuła wyglądała jak pretekst do wykorzystania techniki 3D w myśl zasady „mają wszyscy – mam i ja”. Wygląda na to, że jednak Burton zdecydował się w końcu wrócić do tradycyjnych atutów jego dorobku i postawił na film, który na raz jest słodko-gorzki, śmieszny, dramatyczny i ociekający dopieszczonymi detalami. Bez trójwymiaru, dziękować Bogu, więc nasycenie barw pozostało, ale warstwa wizualna już, litościwie, nie rozprasza i można się skupić na innych elementach. A, przyznam, jest na czym. „Mroczne cienie” to z pozoru historia jakich wiele, wypracowana już przez Gozziego, braci Grimm i im podobnych, a sięgająca czasów antyku. Służąca o imieniu Angelique i, jak się okazuje, wiedźma, nie mogąc być z ukochanym paniczem (który kocha inną), rzuca na niego klątwę, tę trzecią zabija, a jego samego pakuje do trumny. Dodajmy – zmienia go w wampira. Problem? Żaden. W końcu łzawa historia łzawą historią, a wampir po prawie dwustu latach leżenia sześć stóp pod ziemią ma dwie możliwości: albo iść i sterroryzować okolicę w podzięce za pogrzebanie go żywcem (w końcu wiedźma potrzebowała pomocników w postaci całego miasteczka), albo też spróbować ułożyć sobie na nowo życie. Czyli: terroryzować okolicę, ale trochę wolniej. W międzyczasie z Nowego Jorku nadciąga Victoria Winters – panna o fałszywej tożsamości, która planuje objąć posadę guwernantki ośmiolatka z lekkimi zaburzeniami. Zaburzenia objawiają się tym, że David twierdzi, iż jego zabita trzy lata wcześniej matka żyje. Do tego mniej lub bardziej zgranego tercetu fabularnego dołącza reszta zwichrowanych dziedziców fortuny Barnabasa Collinsa – wchodząca w okres dojrzewania Carolyn, fanka Alice’a Coopera i zbuntowana arogancka dziewczyna; jej matka – Elizabeth (świetna rola Michelle Pfeiffer), jej brat-absztyfikant, Roger (zarazem ojciec Davida), psychiatra doktor Hoffman (niezawodna Helena Bonham-Carter), która rankami leczy kaca i dwójka służących: Willie (trącący nieco mocno alkoholową wersją Riff Raffa z Rocky Horror Picture Show) i pani Johnson (pełniąca w domu raczej funkcję dekoracyjną). Ekipa, mówiąc delikatnie, nieciekawa, w której aż buzuje od wzajemnej niechęci, tłumionej siłą przez głowę domu – Elizabeth. Tym bardziej, że każde z nich ma jakieś trupy w szafie. Barnabas trafia do swojego rodzinnego domu w kiepskim okresie – jest rok 1972, Ameryka prowadzi wojnę, po drogach rozbijają się niedobitki dzieci-kwiatów, posiadłość podupada, głównie za sprawą potentata rybnego, który wygryzł ich z rynku. Collinsowie nie władają już miasteczkiem zbudowanym przez rodziców Barnabasa. Robi to konkurencja. Wampir jednak wpada na, z pozoru, świetny pomysł – chce przywrócić rodzinny interes do świetności. A przy okazji poderwać Victorię, która przypomina mu Josette – miłość sprzed lat (tak, tę zabitą przez Angelique). I wszystko niby ok, tylko Barnabas ma problemy ze zrozumieniem rzeczywistości, jaka go otacza. Cóż, 200 lat to nie jest mało. Dość powiedzieć, że wampir twierdzi, że wyciągnął go stwór o wielkich zębiskach (koparka…), a restauracje McDonald’s nazywa… Mefistofelesem. Cóż, można i tak. Większość filmu to w zasadzie historia o tym, jak Barnabas najpierw próbuje zrozumieć na nowo Amerykę i wyjść do ludzi (scena otwarcia przetwórni, w której stoi blady w czarnym kapeluszu i w okularach doprowadziła mnie prawie do śmiechu budząc skojarzenia z Michaelem Jacksonem), a przy okazji nawiązać głębszą relację z Victorią. Rzecz w tym, że wychodzi mu to kiepsko, a porady ze strony Carolyn na niewiele się zdają (przyznam, że scena seksu, jaką zaprezentowano w tym filmie jest jedną z komiczniejszych, jakie widziałem). Fabuła jednak w pewnym momencie dostaje pewnego zwrotu akcji i zmierza ku nieuchronnemu i, niestety, przewidywalnemu końcowi. Widać, że próba streszczenia serialu do dwugodzinnego filmu musiała się jakoś odbić na opowiadanej historii. Burton wraz ze scenarzystą ładnie sobie radzą w podaniu nowych „Mrocznych cieni”, jednak widać, że dużo wątków zostało nakreślonych zbyt szybko, a miejscami zostało też wciśniętych na siłę (konia z rzędem temu, kto nie dostanie, kolokwialnie mówiąc, opadu szczęki z powodu wsadzenia ni z gruszki, ni z pietruszki kolejnego elementu do układanki w finale). Całość okraszają świetną muzyką i nasyceniem barw, jednak widać pewne przeskoki (a może ja się czepiam?). Z drugiej jednak strony aktorstwo zasługuje na pochwałę, Depp jak zwykle jest niezawodny, Bonham-Carter również, natomiast Pfeiffer wraz z Evą Green pokazują, jak niebezpieczne potrafią być kobiety, którym na czymś zależy. Do tego dostajemy serię specyficznego, burtonowskiego humoru (tak, wiem, że scenarzysta, ale reżyser nie dobiera materiałów do filmu jak leci), w tym mistrzowską scenę rozmowy o tym, czego pragną kobiety i czym jest miłość. Wszystko jest ładnie złączone i podane, jednak „Mrocznym cieniom” brakuje do kompletu tego magnetyzmu, jaki cechował choćby „Sok z żuka” czy „Gnijącą pannę młodą”. Nie jest to dzieło ani turpistyczne jak „Sweeney Todd”, ani też czysto komediowe. Wygląda raczej jak sprawna, choć bledsza kopia „Rodziny Addamsów” (miejmy nadzieję, że tu Burtonowi nie powinie się noga i za dwa lata zobaczymy majstersztyk). Z drugiej jednak strony – „Zmierzch” potrzebował całej serii filmów z brokatowym Pattisonem, żeby opowiedzieć o mdłym trójkącie wilkołak-wampir-smęcąca pannica. Burton w niecałe dwie godziny opowiedział piękną historię o miłości. Historię, która, gdyby nie wyszła spod jego ręki, spokojnie dostałaby 80%, jak nie 90% ekstraktu. A tak, pozostaje mi dać 70%. Czegoś po prostu zabrakło, mimo że film i tak się świetnie ogląda, i warto pójść na niego do kina.
Tytuł: Mroczne cienie Tytuł oryginalny: Dark Shadows Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Data premiery: 18 maja 2012 Gatunek: dramat, groza / horror, thriller Ekstrakt: 70% |