powrót; do indeksunastwpna strona

nr 6 (CXVIII)
lipiec-sierpień 2012

Koszta własne
Paweł Ciećwierz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Przez godzinę siedziałem na dachu przyczepy, wpatrując się w gwiazdy, i smażyłem blanta. Sam, tak jak zwykle. Szczerze zazdrościłem Kingstonowi społecznych talentów. Umiejętności wzbudzania zaufania u dziewczyn takich jak DJ Sin. To leżało w jego naturze. Moja była zupełnie inna. Bo ludzie, wbrew temu, co mówił na dole, raczej się nie zmieniają. A może to tylko ja próbuję się w ten sposób usprawiedliwić? Wytłumaczyć sobie trzydzieści sześć lat imprez i przemocy, które doprowadziły mnie tutaj. W sumie mogło być gorzej. Dziś przynajmniej pięknie widać gwiazdy.
– Zabrałeś zioło i zniknąłeś – poskarżył się Kingston, wdrapując się za mną na dach. – Widzę, jak na nią patrzysz. Dlaczego nie zejdziesz, żeby pogadać, co?
– Ona ma faceta. Poza tym mnie nie lubi. Spooner miał mi zapłacić, żebym jej obił ryja.
– Kobiecie?
– Wtedy myślałem, że DJ Sin to facet. Zrobiłem kiepskie pierwsze wrażenie.
– Pięć minut później uratowałeś jej życie.
– Tak jakoś wyszło – powiedziałem, podając mu skręta.
– Właśnie. To pyskata dziewczynka, ale na pewno jest ci wdzięczna. Tylko że ty tak naprawdę boisz się do niej zejść. Szukasz sobie usprawiedliwień, żeby się do niej nie zbliżyć, bo nie chcesz brać odpowiedzialności za to, co się z nią stanie. Dobrze wiem, dlaczego tak robisz, ale powtarzałem ci już sto razy: sprawa z Wiktorią należy do przeszłości…
– Jasne. Teraz gadasz tekstami z amerykańskiego filmu. Daruj sobie psychoanalizę i przestań mi psuć banię, stary. Masz rację, nie jestem za nią odpowiedzialny. Jej facet jest. Jutro się zobaczą i sprawa zostanie zakończona. Moja rola w tym żadna. Przetrzeźwieję tu trochę, dzwonię po taksę i wracam do domu. Pójdę się tylko pożegnać.
– Za późno. Ona już śpi – powiedział Kingston, a wredny i kpiarski uśmieszek, który dobrze znałem, błąkał mu się po wargach.
– W takim razie przekażesz jej rano, że powiedziałem „cześć”. Mam swoje własne problemy. Cudzych mi nie trzeba.
– Jasne, jasne. – Magik wyłożył się obok mnie. Niebo poza miastem przypominało granatowy koc nabijany srebrnymi główkami szpilek. W takiej perspektywie wszystko traciło na znaczeniu. Może to zioło zobojętniło mnie na rzeczywistość.
– Tylko że w życiu bywa czasem tak, że problemy różnych ludzi mają te same rozwiązania. Wtedy trzeba się dogadać.
– Ty się z nią dogadasz. I tak lepiej ci to wychodzi. Jej książę z bajki będzie czekał już jutro rano, a ja wracam do domu. W ten sposób każdy jest na swoim miejscu – powiedziałem i zapatrzyłem się w gwiazdy.
• • •
Gdyby to było takie proste. Do mieszkania dotarłem przed świtem. Od dawna już wynajmuję pokój w starej, ceglanej kamienicy na przedmieściach, bo jest w miarę cicho i trudno mnie znaleźć. Klatka schodowa przesiąkła tam wilgocią, drewniane schody skrzypią, zdobiona poręcz rdzewieje. Lubię to miejsce, mimo że przypomina bardziej squot niż hotel. Kiedy pada deszcz, na suficie tworzą się pajęcze plamy wilgoci, a do sieni na ostatnim piętrze trzeba wstawiać wiadra. Sięgałem właśnie po klucze, gdy drzwi do mojego mieszkania otworzyły się i jakiś podły knur z gliniarskim wąsem zapatrzył się na mnie zdziwiony, chowając za plecami dłoń z wytrychem.
– Niech zgadnę – westchnąłem zrezygnowany, kiedy kawałki układanki w moim mózgu powskakiwały na swoje miejsce – na pewno macie nakaz.
Potem trzasnąłem go łokciem w splot słoneczny, wykorzystując całą masę ciała. Zanim doszedł do siebie, a z mieszkania wytoczyli się pozostali, złapałem tę całą bryłę tłuszczu za szmaty i rzutem przez biodro posłałem prosto na schody. Zostało dwóch. Pewnie uzbrojeni, ale na tak małej przestrzeni nie miało to znaczenia. Krótki hak w żebra odebrał mi oddech, gdy drugi tajniak próbował odzyskać kontrolę nad sytuacją. Nieźle. Znaczy, że milicjanci nadal trenują boks, jak dwadzieścia lat temu. Dziś to już trochę za mało. Uskoczyłem w bok, żeby nie tłoczyć się między nimi i kolanem w genitalia odpowiedziałem na uderzenie. Popchnąłem jednego na drugiego, a jakiś zabłąkany cep na sekundę zgasił mi światło. Bardziej precyzyjnie byłoby powiedzieć, że je zapalił, bo błysk pod powiekami oślepił mnie na chwilę. Nauczony doświadczeniem skuliłem się, chroniąc twarz za podwójną gardą. Instynkt kazał odskoczyć, ale po to właśnie na treningach pracuje się nad kształtowaniem nawyków. Przylgnąłem do przeciwnika, unieruchamiając mu ręce. Wreszcie udało mi się chwycić na tyle pewnie, żeby wytrącić gliniarza z równowagi i rzucić na drugiego, który próbował w tym czasie wyciągnąć klamkę. Korzystając z rosnącego zamieszania i odrobiny przestrzeni, wyrwałem się im wreszcie. Trochę zbiegając, a trochę spadając po schodach, wydostałem się na zewnątrz.
Rozchlapując całoroczną kałużę, wypadłem na pogrążony w cieniu parking. Za plecami zarzęził zapłon silnika. Wiedziałem, że ktoś będzie czekał na nich w samochodzie. Pomiędzy kamienicami, wąskim przejściem, skos ulicy, trawnika, obok sklepu, rozpychając kolejkę przed nocnym, w stronę starych budynków elektrociepłowni. Biegłem, sapiąc jak lokomotywa, bo każdy wypalony wieczorem blant odzywał się w piersiach szpilą bólu. Warkot samochodu nadal mi towarzyszył i wyraźnie robił się głośniejszy. Skurwiele. To już trzeba nie mieć w sobie odrobiny przyzwoitości, żeby zrobić człowiekowi kocioł po takiej nocy. Plując śliną i kawałkami płuc, wdrapałem się na siatkę ogradzającą zakład i spadłem jak kłoda po drugiej stronie. Oświetliły mnie gliniarskie reflektory i cień krat prześlizgnął się po twarzy, ale panowie byli już raczej bezradni. Zanim zdążyli się przegrupować i przeciągnąć swoje tłuste, poobijane ciała nad ogrodzeniem, ja zniknąłem w industrialnym labiryncie dawno zamkniętego zakładu. Miałem tu parę takich dziupli, że mogli mnie szukać do jutra.
• • •
Siedziałem na zarzuconym zużytymi strzykawkami i śmieciem dachu z przerdzewiałej blachy, a miasto żyło. Blask reklam odbity w wypolerowanych szybach wieżowców, monumentalne iglice kościołów i gdzieś daleko w tle szare mrówkowce z lśniącymi prostokącikami telewizyjnych ekranów w co drugim oknie. Czasem mnie to przerażało. Przypomniałem sobie słowa jakiegoś angielskiego poety, na którego często powoływał się Kingston. Czy tak żyli dziś ludzie stworzeni dla radości poranka? Może lepiej, że nie jestem jednym z nich. Czekałem na wschód słońca z telefonem w ręce, bezskutecznie wybierając ciągle ten sam numer. Kingston odpowiedział dopiero za piątym razem głosem człowieka, którego wyrwano z głębokiego snu. Poprawiło mi to nastrój.
– Czego ode mnie chcesz, stary?
– Dziewczyna się zbiera? Słuchaj, bo to bardzo ważne. Nie puszczaj jej samej na to spotkanie, rozumiesz?
– Myślałem, że chciałeś się jej pozbyć?
– Tak, ale nie na zawsze. Mendy zrobiły mi kocioł w chacie. Czekali tam na mnie, kumasz?
W słuchawce panowała cisza, kiedy zaspany umysł Kingstona wolno łączył fakty. Prawie słyszałem koła zębate i jęk popędzanych batogiem szarych komórek.
– Może zdobyli twoje zdjęcia z monitoringu przed Psychocandy?
– Jasne. I naszej milicji udało się po jednym dniu mnie zidentyfikować oraz zdobyć ten adres. Stary, to jest roboty na miesiąc dla całego komisariatu. W życiu by im się nie chciało. Nie ma winnego, nie ma sprawy.
– To chyba zostawia nam tylko jedną możliwość, prawda? – mruknął zrezygnowany Kingston.
– Spróbuj ją przekonać, żeby nie szła jutro na spotkanie. A jak będzie uparta, dowiedz się, gdzie się umówili i bądźcie tam razem. Ja postaram się dojechać, jak zdążę, bo mnie tu teraz mocno szukają. Może być gorąco, więc wymyśl coś po drodze.
– Wymyśl? Co to znaczy „wymyśl”? Co ja mam niby… – rozłączyłem się, bo nie było czasu do stracenia.
Zatarłem ręce. Na zabetonowanym horyzoncie pojawiła się poświata wschodzącego słońca. Refleksyjna chandra i zmęczenie po całonocnej awanturze przeszły mi jak ręką odjął. Adrenalina zrobiła swoje. Byłem gotów na drugą rundę. Świat nagle uśmiechnął się do mnie i nabrał sensu, bo gdzieś tam, wśród biurowców ze szkła i stali był ktoś, kto aż się prosił o wpierdol.
• • •
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

61
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.