Było już po lunchu. Spokojnie obserwował, jak Simon – bo tak zwykł go nazywać – zajmuje się sprzedażą. Tym razem nie doszło do sfinalizowania zakupu, ale Ted był pewien, że klient powróci. – Dobrze to rozegrałeś, Simon – powiedział. – Gość złapał haczyk. – Dzięki, Ted. Po-po-po-myślałem, że nie ma sensu go teraz mocniej przyciskać, niech się dobrze zastanowi. Rozległ się sygnał dzwonka. Do sklepu wszedł niski, chudy, wiekowy Azjata. Oglądał wystawiony towar z trudnym do sprecyzowania wyrazem twarzy. Kiedy jego wzrok spoczął na właścicielu, ten wstał, by się przywitać. – Ted Simmons, czym mogę służyć? – powiedział. Umówił się z Simonem, że nowych klientów zawsze wita jako pierwszy. – Więc tak wygląda Ted Simmons – odrzekł gość i zaczął mu się badawczo przyglądać. Mierzyli się przez chwilę spojrzeniem, aż w końcu dodał: – Moje nazwisko Hibacschi. – T e n Hibacschi? Od Hibacschi kontra SiCorp? – We własnej osobie. Dowiedziałem się, że przekuł pan moją porażkę we własne zwycięstwo. Podali sobie dłonie. „Cóż za drapieżny uścisk” – pomyślał Simmons. „Chłodny i śliski, stanowczo za długi.” – Panie Simmons, organizuję mały ruch, który, kto wie, może w przyszłości przekształci się w partię polityczną. Plany mam wielkie, dalekosiężne. Chciałbym zgromadzić wokół siebie ludzi jak pan, zwykłych obywateli, pragnących żyć w świecie równych szans. Trzymam dla pana kartę członkowską z niskim numerem. Myślę, że trzeba rozgłosić pana zwycięski bój, stałby się pan twarzą naszej kampanii. – Podał Tedowi tradycyjną, kartonową wizytówkę. – Pierwsze spotkanie organizujemy w przyszłym tygodniu, nie ukrywam, że chciałbym uczynić z pana główną atrakcję tego wieczoru. Wiele osób chciałoby na pewno zapoznać się z pana historią. Ted Simmons uśmiechnął się zakłopotany. Chwilę zwlekał, nim zaczął odpowiadać. – Z chęcią mogę o tym opowiedzieć, wyjaśnić jak gromadziłem informacje, jak przebiegała rozprawa. Chociaż sądzę, że zaproszenie osoby lepiej znającej zawiłości prawa przyniosłoby więcej pożytku. Co do ruchu, cóż, nigdy dobrowolnie nie byłem członkiem żadnej organizacji… – Ale przecież trzeba coś robić! Zmieniać system! Nie można być krótkowzrocznym! Pan ma teraz potencjał. Nie możemy pozwolić, żeby wielkie, stojące ponad rządami firmy bezkarnie wykorzystywały swoją siłę! Dobrze pan wiesz, kto nimi dyryguje! – Panie Hibacschi, w pełni zgadzam się, że wyrządzono panu krzywdę. Jednak zawsze duży mógł więcej. Poza tym świat się zmienia, trzeba się adaptować. A ja… Wydaje mi się, że od zawsze prowadzę ten sklepik. Lubię go, to moja skala. Rozmowy z klientami, wyszukiwanie towaru, tak, to jest dobre i… i to mi wystarcza. Jak dochodzisz do bariery, różne są drogi jej pokonania. Można ją wysadzić, przeskoczyć, obejść, próbować ignorować. Co do SiCorp – dostrzegłem szansę, więc ją wykorzystałem, grając na ich boisku. Tyle. Do nikogo nie mam żalu. Tak to widzę. Hibacschi odsunął się, zmierzył Simmonsa spojrzeniem. – Jak się weszło między wrony, trzeba krakać jak one. Pan Simmons kracze, wita i zaprasza – powiedział jadowicie. – Może lepiej, żeby jednak nie pojawiał się pan na moim zjeździe – dodał gwałtownie wysokim, niemal piszczącym głosem. – Rozumiem. Przykro mi. – Wcale nie jest pan lepszy, jesteś zwykły śmieć! – krzyczał Azjata. Jego twarz zaczerwieniła się, z ust tryskały kropelki śliny. – Cóż zrobić… – odparł spokojnie pan Simmons, dając krok do tyłu. Tamten, ciężko dysząc, podniósł rękę, jakby zamierzał się do ciosu, ale nagle zrezygnował, odwrócił się gwałtownie i wyszedł, trzaskając drzwiami. W sklepie zapadła cisza. – Je-je-je-dnak nie zaprosił go pan na kielicha? – zapytał Simon po chwili. – Tak… cóż zrobić. W zasadzie nie miałem żadnego wyobrażenia na temat tego człowieka, nie jestem więc zaskoczony – odparł markotnie Ted. Do sklepu zawitał kolejny klient, staruszek ruszył więc, by go obsłużyć. Do wieczora był w ciągłym ruchu, załatwiając drobne sprawy i pomagając Simonowi. Pożegnał się z automatem, gdy nadeszła godzina zamknięcia sklepu. Stojąc w progu nagle przypomniał sobie, gdzie pierwszy raz ujrzał nazwisko Hibacschi. Za każdym razem, gdy odwiedzał APOS, było wyświetlane zamiast logo producenta na modelu kasy. Ted Simmons uśmiechnął się do siebie. – Jutro może wpadnę wcześniej, Simon – rzekł, stojąc w drzwiach. – By-by-by-waj. Ted Simmons rządzi! – odparł SIM, którego holograficzna, niemal materialna sylwetka pomachała mu ręką na pożegnanie. Znów się uśmiechnął, zamknął sklep i ruszył do domu. „Napis Ted Simmons kracze, wita i zaprasza widzę jako wielki, wielobarwny neon, zdobiący fasadę sklepu” – rzekł do siebie. „Chyba nie żyje już nikt, kto by pamiętał, że nie potrafię gwizdać” – dodał i zaczął nucić jakąś niespieszną melodię. Nie kroczył szybciej niż zazwyczaj, nie dałoby się również powiedzieć, że się wlecze. Nie pochylały się ku niemu drzewa ani domy, po prostu szedł. |