powrót; do indeksunastwpna strona

nr 6 (CXVIII)
lipiec-sierpień 2012

Koszta własne
Paweł Ciećwierz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Nabrzmiałe krople spływały z brezentowych płacht. Jaskrawe kolory materiału rozmyły się w mroku i w deszczu. Rozmiękłe, tekturowe opakowania mieszały się w błocie z liśćmi okolicznych drzew, bo cyrkowcy rozbili się jak zwykle poza miastem. Woleli nie zwracać uwagi władz. W konwoju już dawno nie było egzotycznych zwierząt, ale drewniane budy przesiąkły na zawsze zapachem mokrej sierści. Kolorowe lampki ponad bramą obozowiska układały się w dumny napis: Teatr Świata. Jedna z nich zamrugała i skonała z trzaskiem. Wtedy drogę zastąpił nam ogromny, ociekający deszczem kundel przypominający bardziej wilka niż psa. Sin przystanęła niezdecydowana na jego widok. Zwierzę błysnęło kłami w zupełnej ciszy, wyczuwając swoją przewagę. Potem nasz zapach przedarł się przez zasłonę wilgoci i psiak zwalił się na grzbiet wprost do kałuży pod moimi stopami.
– Nazywa się Lucyfer – wyjaśniłem dziewczynie, drapiąc go pod brodą i obijając po żebrach. Bestia zmieniła się w jednej chwili w liżącego mnie po rękach i skomlącego ze szczęścia szczeniaka. Sin spróbowała niezdarnie potarmosić go za ucho, ale pies natychmiast odsłonił kły.
– Bardzo dobrze, mały. Nigdy nie ufaj kobietom.
Zwierzak poprowadził nas w głąb labiryntu. Brezentowe płachty, przyczepy oklejone plakatami łuszczącymi się jak stara skóra, prowizoryczne mieszkania zlepione, sklecone z czego kto mógł. Osiedle wyrzutków zbudowane z odpadków cywilizacji. Cyrkowcy znali cenę wolności. Nigdy nie wiedziałem, czy Kingston bujał się z nimi, bo chciał, czy może jakieś przeszłe grzechy, których miał na sumieniu tysiące, skazywały go na los nomady. Mieszkał w jednej z najbardziej przestronnych i wygodnych przyczep, ale panujący w środku bajzel i ledwo rozproszony światłem świec mrok nie pozwalały tego docenić. Skąd on wziął te wszystkie książki, papiery, płyty, pseudomagiczne utensylia i odpustowe straszydła? Intensywny zapach zioła kazał mi przypuszczać, że sam już nie pamiętał. Znałem go na tyle, żeby stwierdzić, że w razie przypału skwitowałby to wszystko wzruszeniem ramion, zabierając ze sobą tylko psa, worek z marihuaną oraz magiczną księgę. Bo Kingston był czarodziejem, nielicencjonowanym przez kościół iluzjonistą. To skazywało go na społeczną banicję, na której czuł się jak ryba w wodzie.
Ilustracja: <a href='mailto:rafal.wokacz@gmail.com'>Rafał Wokacz</a>
Ilustracja: Rafał Wokacz
– Witam was, drodzy przyjaciele – głos dobiegł zewsząd, kiedy przycupnęliśmy na brzegu foteli. Światła świec zatańczyły w przeciągu, kilka z nich zgasło. W oddali rozległo się skrzypienie drzwi lub, dla obdarzonych większą wyobraźnią, wieka od trumny.
– Siema – powiedziałem, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Byłem tu już tysiąc razy, a tobie się znowu chce odstawiać ten sam cyrk.
– To przedstawienie nie jest dla ciebie – odpowiedział huczący głos – tylko dla twojej towarzyszki. Wiesz, jak mały jest ruch w interesie przez to deszczowe lato? Nie pamiętam, kiedy ostatnio gościłem tu tak piękną kobietę. Może i przyszła z tobą, ale zawsze może zostać dłużej.
– Przestań się wygłupiać. Ona ma narzeczonego, stary.
– Narzeczony rzecz nabyta. Niech żywi nie tracą nadziei.
Trochę mnie męczył tymi swoimi teatralnymi zagrywkami, ale naprawdę cieszyłem się, że go widzę, a raczej słyszę. Z Kingstonem nigdy nic nie wiadomo.
– Wyłaź z szafy, stary świrze. Mamy do ciebie poważną sprawę.
– Pożyłbyś tyle co ja – powiedział, pojawiając się nagle i nie wiadomo skąd za naszymi plecami – to byś zrozumiał, że na tym świecie nie ma do końca poważnych spraw. Wszystko wcześniej czy później osuwa się w parodię.
Przedstawił się Sin, wyraźnie zadowolony z wrażenia, jakie na niej zrobił. Wrażenie… to była jedyna rzecz, jaką Kingston w życiu robił dobrze. Na tym polegała jego magia. Dawno już przekroczył czterdziestkę. Siwiejąca, hiszpańska broda i otoczone siecią zmarszczek oczy w kolorze szalonego błękitu upodabniały go do Belzebuba. Długie włosy ukrył pod beretem z czerwonym pentagramem, a na przedramieniu wytatuował sobie swojego psa i napis non serviam. Sędzinie było pewnie przykro, kiedy parę lat temu musiała odebrać prawa obywatelskie takiemu ekscentrycznemu, ale na swój sposób czarującemu mężczyźnie. Kingston nie dał jej wyboru, bo przyszedł na rozprawę zaćpany, a przy okazji wyszło na jaw, że nie wynaleziono jeszcze takiego przykazania, którego nie udałoby mu się złamać. Poza tym nazywał mnie przyjacielem i nie było szansy, że dobrze na tym wyjdę.
– Momo mówił przez telefon, że jesteś artystką – zagadnął magik, kiedy już rozmieściliśmy się na jego kanapie z piwem i blantem w dłoni. To, że ktoś chce nas zabić, nie znaczyło przecież wcale, że nie mamy prawa do odrobiny relaksu po ciężkim dniu.
– Didżejem. Głównie w Psychocandy, jeszcze w paru innych miejscach. Wszędzie, gdzie jest zbyt na inteligentną, klubową muzę. Dużo basów, żadnego disco.
– Słyszałeś ją, stary?
– Wczoraj jakoś… nie było okazji. Czekałem na zewnątrz – zmieszałem się trochę.
– Często bywam w mieście i kojarzę twoją ksywę. DJ Sin. Marzę o tym, żeby cię posłuchać na żywo.
Obserwowałem go. Był zdumiewający. Wiedział, że panna kogoś ma, a mimo to patrzył jej przez cały czas prosto w oczy tymi swoimi błękitnymi ślepiami. Oto nowy Kingston, wersja na potrzeby chwili. Mędrzec, który dużo w życiu przeżył i jest na tyle życzliwy, że wysłuchuje z uwagą oraz dzieli się swoją mądrością z wędrowcami zabłąkanymi w jego jaskini. Nigdy nie znałem większego blagiera. Młode dziewczyny zwykle się na to łapały. A dopóki były młode dupy i zioło, mój przyjaciel pozostawał szczęśliwy. Jak prawdziwy buddysta, do szczęścia potrzebował tylko powietrza i piękna. Na tym właśnie polegała ta jego cała mądrość, na swój sposób uniwersalna.
– Masz może jakieś wałki w internecie? Coś, czego można teraz posłuchać?
– Nie nagrywam – odpowiedziała Sin, a ton jej głosu zrobił się mniej arogancki. – Nagrania zabijają muzykę. Prawdziwa sztuka jest tylko na żywo. Muzyka na płytach to sekcja zwłok.
Obaj kiwnęliśmy z szacunkiem głowami. On był iluzjonistą, ja wojownikiem. Wiedzieliśmy, co to światła rampy, co znaczy spalić się dla chwili.
– I chcesz teraz rzucić wszystko dla jakiegoś polityka? Mam nadzieję, że jest tego wart.
– Trzeba jakoś zarabiać na życie – tłumaczyła. W naszych kręgach uprawianie polityki cieszyło się takim samym uznaniem jak pedofilia. – Jason to bardzo dobry człowiek. Dba o mnie. Dbamy o siebie nawzajem. Pomaga mi się wyrwać z tego bagna, w którym…
– Nie lubisz swojej pracy? – drążył Kingston. Z niecierpliwością czekałem, aż miarka się przebierze i Sin każe mu spierdalać, ale, o dziwo, tak się nie stało. Dziewczyna wyraźnie zaczęła się przed nim otwierać. Był od niej dwadzieścia lat starszy. Co on takiego do cholery miał w tych oczach?
– Uwielbiam robić sztukę. Kiedy mówię o bagnie, nie chodzi mi o teraźniejszość, raczej o przeszłość. Nie zawsze byłam didżejką. Zarabiałam na życie w mniej chwalebny sposób.
– Robisz, co musisz, żeby przetrwać – powiedział twardo magik. – Tamto było i minęło, nie określa cię w żaden sposób. Teraz określa cię twój muzyczny talent i to, że pozwoliłaś mu się rozwinąć.
Cholera, żebym ja potrafił tak gładko gadać. Co zrobić. Hindusi powiedzieliby, że nie na tym polega moja karma. Moja jest taka bardziej dla psów.
– To było dawno temu. Zwiałam z domu dziecka, nie miałam środków do życia. A z pomocy społecznej Narodowego Kościoła… sami wiecie. Więc trafiłam na ulicę.
– Jason cię stamtąd wyciągnął? – zapytałem.
– Sama się wyciągnęłam. Skutecznie. Jasona poznałam rok temu, już jako artystka. Nie pyta o przeszłość, a ja nie chcę mu o niej mówić. Pewne rzeczy w twojej głowie…
– …po prostu muszą zdechnąć – dokończył Kingston i uśmiechnął się do niej ciepło. Kanalia.
– Czasami się obawiam, że to jest jak piętno, którego się nie da zmazać. Byłam kurwą. Może nadal jestem? Kurwą w stanie spoczynku?
– Nie mów tak. – Magik naprawdę się zaangażował w sytuację albo przynajmniej świetnie udawał. – Zrobiłaś, co musiałaś, żeby przeżyć. To żaden wstyd. Kurewstwo jako stan mentalny określa ludzi zupełnie innego typu. Jak już zaczniesz bywać z Jasonem na tych wszystkich eleganckich rautach w stolicy, znajdziesz tam o wiele więcej kurew niż w najgorszym burdelu w Mgławie.
– A co się stanie, jeśli na jednej z takich imprez wpadnę przypadkiem na byłego klienta?
– Wtedy to on będzie się wstydził. Albo przynajmniej powinien. A jak się nie będzie wstydził, to każ mu spierdalać. To pomaga na wszystkich szczeblach społecznej drabiny. A jak się nie będzie chciał odczepić, zadzwoń po Momo i sprawa będzie szybko wyjaśniona. Mam rację, Momo? Gdzie on do licha poszedł?
• • •
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

60
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.