„Prometeusz” nie pozostawia po seansie w niemym zachwycie, ale nie można powiedzieć, że Ridley Scott nakręcił zły film. Wręcz przeciwnie: stworzył znakomite science fiction, które choć już teraz jest świetną, inteligentną rozrywką, być może – podobnie jak jego „Blade Runner” – zostanie naprawdę docenione z czasem. Po prostu oczekiwania stawiane tej produkcji były tak różnorodne i niedookreślone, że ciężko stwierdzić, czy Scott je spełnił i sprostał legendzie…  |  | ‹Prometeusz›
|
Prawdopodobnie gdyby nie ten bagaż oczekiwań, wyszedłby film jeszcze lepszy. Zastanawianie się, ile jest z „Obcego” w „Prometeuszu”, to oczywiście pierwsza reakcja każdego widza, który ma jakąkolwiek świadomość istnienia kultowej serii. Cztery bardzo dochodowe filmy, komiksy, nowelizacje, mariaż z serią o „Predatorze”, a przede wszystkim wpisanie się horroru o krwawych potworach na stałe w historię filmowej science fiction. Taka legenda z pewnością jest obciążeniem tym trudniejszym do udźwignięcia, że Scott siłą rzeczy ma za sobą nie tylko własny pierwowzór, ale też kontynuacje i całe uniwersum, które rozwinęło choćby takie wątki jak cykl życia ksenomorfów czy historię Weyland Corp. Ignorując cały świat, Scott ryzykował niespójność nowego filmu z późniejszymi odsłonami „Obcego”, ale… niespecjalnie się tym przejął. „Prometeusz”, przynajmniej jako samodzielny film, bez sequela, o którym się plotkuje, pozostawia całkiem sporo dziur, które nie pozwalają idealnie wpasować się w uniwersum „Obcego”. Co prawda nie są to ubytki zbyt duże, ale stają się istotne dla zagorzałych fanów, którzy na pamięć znają świat ksenomorfów. Oczywiście między bajki należy włożyć marketingowe farmazony, które pletli filmowcy, na czele z reżyserem: że to nie prequel, a osobny film, że „być może” to samo uniwersum, ale nie podobna historia, że „Prometeusz” ma jedynie „zauważalne DNA” filmu z Sigourney Weaver. Nowy film Scotta JEST prequelem, i to jawnym, co przez samych twórców zostało podkreślone łopatologicznie i… chyba niepotrzebnie. Nie mam tu na myśli smaczków w rodzaju finałowego komunikatu, początkowego przedstawienia statku i załogi czy dość oczywistego zabiegu czyniącego głównym bohaterem kobietę. Bardziej przeszkadza mi zbędny epilog, walący między oczy podkreślaniem oczywistości i sama idea spięcia nowej, godnej Daenikena historii o poszukiwaniu początków ziemskiego życia w kosmosie z dobrze znanym międzygwiezdnym horrorem. Oczywiście nie w wymieszaniu gatunków tkwi problem, ale w upartym balansowaniu między koniecznością wpasowania się w świat „Obcego” a chęcią odróżnienia się za wszelką cenę. Ot, choćby to, co przez ponad 30 lat było okrągłe, teraz ma równoległe, ostre krawędzie… Na szczęście te fabularno-scenograficzne wygibasy nie przesłaniają tego, co w filmie najważniejsze: historii i sposobu jej opowiedzenia – te są bardzo wysokiej próby. Z wyżej wymienionych przyczyn fabuła jest rzecz jasna jakąś tam kalką pierwszego „Obcego”: znów mamy statek i nielicznych pasażerów, w tym androida, którzy trafiają na odległą planetę, spotykając niebezpieczeństwo potencjalnie zagrażające nie tylko im, ale też całej Ziemi. Ale są też wyraźne różnice: statek „Prometeusz” to, inaczej niż „Nostromo”, prom badawczy, a nie transportowo-przemysłowy. I taka też jest jego załoga i misja: kierując się niepewnymi przesłankami odnaleźć kosmitów, którzy być może maczali palce w naszej przeszłości i uzyskać od nich odpowiedzi na trapiące ludzkość pytania. Sporo w tym fiksacji Ericha von Daenikena, ale lepszym skojarzeniem będzie chyba „2001: Odyseja kosmiczna” – także za sprawą scenerii. Choć „Prometeusz”, inaczej niż „Obcy”, nie rozgrywa się w przestrzeni kosmicznej, to podobnie jak w pierwszej części cyklu i tak jak w „Odysei” ta pozaziemskość scenerii jest wyraźnie zaakcentowana. Tak jak niegdyś Scott zaserwował nam monumentalnie sunącego przez pustkę „Nostromo”, tak i tutaj sycimy się widokiem „Prometeusza” dostojnie przesuwającego się na tle olbrzymiej planety. To ostatnie, to już obrazki z obu części „Odysei” i… „Avatara”. Zwłaszcza, że Scott wykorzystuje tę samą trójwymiarową technologię co James Cameron, dzięki której mamy do czynienia z najbardziej monumentalnym przedstawieniem kosmosu od wielu lat. Do dzieła Stanleya Kubricka zbliżają „Prometeusza” także sceny na pokładzie statku, wyraźnie nawiązujące swoją sterylnością nie tyle do industrialnego wystroju „Nostromo”, co do zimnych korytarzy „Discovery”, które android David, czuwający nad zahibernowaną załogą przemierza podobnie jak astronauci Bowman i Poole. Zresztą również w rytm muzyki klasycznej. Bez wątpienia wizualnie film Scotta jest prawdziwą ucztą, zwłaszcza dla miłośników gatunku, którzy takie stylistyczne smaczki są w stanie rozpoznać. Zresztą „Odyseja kosmiczna” to nie jedyny klasyk, do którego nawiązań można się tu doszukać. Ridley Scott stworzył przecież po „Obcym” inne arcydzieło SF – filozoficzną historię o sztucznych istotach, które poszukiwały swojego człowieczeństwa i odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”. Grany przez świetnego Michaela Fassbendera android David, bezsprzecznie najciekawsza i właściwie pierwszoplanowa postać filmu, to najbardziej rozbudowana postać robota w całym uniwersum „Obcego”. Postać, która stawia pytania podobne do wątpliwości replikantów w „Blade Runnerze” i znakomicie komponujące się z wątkiem napędzającym całą fabułę – ludzie, podobnie jak stworzone przez nich roboty, także pytają „dlaczego?”, tyle, że po odpowiedź muszą się udać dużo dalej. Po raz kolejny Ridley Scott udowodnił więc, że tworząc kino science-fiction nie ogranicza się do prostej, zapierającej dech w piersiach przygody, ale wzbogaca gatunek o intrygujące rozważania. Oczywiście nie znaczy to, że „Prometeusz” jest przynudzającym filozofowaniem. Jako równorzędną obok „Odysei” i „Blade Runnera” inspirację można bowiem wskazać film Jamesa Camerona – ale tym razem nie „Avatara”, a… „Aliens”. O ile treściowo „Prometeusz” jest na całe szczęście bliski pierwszej części sagi o ksenomorfach i wymienionym wcześniej klasykom, o tyle pod względem narracji i tempa filmu Scott skręcił w stronę trzymającego w napięciu kina akcji. I bardzo dobrze, dzięki temu – w połączeniu ze znakomitą stroną wizualną (za którą odpowiada m.in. Dariusz Wolski, od początku czarując widza oszałamiającym, właśnie nieco „avatarowym” lotem kamery nad nieziemskimi zdawałoby się krajobrazami) film spełnia również kryterium znakomitej rozrywki. Czego więc zabrakło? To chyba najtrudniejsze pytanie i ciężko znaleźć na nie odpowiedź. Z pozoru wszystkie elementy składowe są najwyższej jakości, ale brakuje „tego czegoś” – iskierki, która sprawiłaby że ten film miałby taki ładunek emocjonalny jak „Avatar” (albo najnowszy powrót do świata „Star Treka” – choć to przecież niespecjalnie skażona głębią rozrywka), albo potencjał przełomowości na poziomie „Odysei kosmicznej”. Oczywiście można się zastanawiać, czy dało się lepiej wyeksponować postacie (choć aktorom, zwłaszcza Fassbenderowi i Noomi Rapace, trudno coś zarzucić), lub przywiązać widza do najważniejszych, zmniejszając liczbę tych drugoplanowych. Albo rozważać jak „Prometeusz” wyglądałby jako naprawdę samodzielna historia, czysto gatunkowa SF, bez nawiązań do „Obcego” i konwencji horroru. Jednak chyba prawdziwym testem dla filmu Scotta będzie po prostu czas, który pokaże na ile jego wizja jest tylko oszałamiającą efektami specjalnymi wizualną ucztą, możliwą do konsumpcji tylko na wielkim ekranie i przy ogłuszających głośnikach, a na ile dziełem, które na stałe zapisze się wśród najlepszych filmów science fiction, z przyjemnością oglądanych po latach. Ja osobiście nie mogę się doczekać seansu na małym ekranie, w domowym zaciszu, w którym na pierwszy plan wysunie się fabuła i nastrój. Ale oczywiście w jakości Blu-Ray, bo zubażanie pięknego świata Ridleya Scotta byłoby po prostu grzechem.
Tytuł: Prometeusz Tytuł oryginalny: Prometheus Data premiery: 20 lipca 2012 Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA Gatunek: groza / horror, SF Ekstrakt: 80% |