Wynieśliśmy się stamtąd tak szybko, jak tylko się dało. Masakra była zbyt widowiskowa, nawet jak na standardy najbardziej zakazanej dzielnicy Mgławy. Względy estetyczne, to całe porozrzucane wszędzie surowe mięso, zmuszały milicjantów do pojawienia się w dokach. „Z tych, co mnie zapomnieli, złożyłoby się miasto”. J. Brodski Kumam to. Gorące i nieruchome powietrze sprawia, że twarz miasta zastyga w grymasie. Ludzie poruszają się wolniej, stają się nieuważni. Dużo się może zdarzyć podczas takiej nocy po upalnym dniu. Rozumiem to dobrze. Dlatego tu jestem. Wracam myślami do rozmowy sprzed paru dni, kiedy Spooner, diler, alfons i stary znajomy z maty, tłumaczył mi, dlaczego to robota dla mnie. Próbuję przypomnieć sobie jego argumenty, które wtedy, po siedmiu szotach tequili, brzmiały przekonująco. „Trzydzieści pięć?” – pytał z paskudnym ironiczno-współczującym wyrazem twarzy człowieka, któremu w życiu poszło lepiej. Już sam ton jego głosu wołał o wpierdol, ale staram się nie bić kumpli, bo niewielu mi zostało. Poza tym na swój bandycki sposób Spooner próbował mi wtedy wyświadczyć przysługę. „Masz trzydzieści pięć lat, człowieku. Ile w tym wieku możesz jeszcze osiągnąć w sporcie, co? Bez odpowiedniego zaplecza trenerskiego, bez zawodowej suplementacji? Z taką kontuzją? Tylko dzieciaki mają czas, żeby się narażać dla plastikowych medalików. My z tego już wyrośliśmy, stary. Zarobisz, ustawisz się na parę miesięcy, zdążysz sobie czegoś poszukać, chociaż sam wiesz, że na legalu będzie ci ciężko.” Miał pierdolony rację. Wszystko dlatego, że jestem szczery, bo nie potrafię spamiętać kłamstw. Spooner mówi, że to frajerstwo. Dlatego, jak mnie kiedyś legitymowali i pytali o wyznanie, powiedziałem prosto z mostu i od razu trafiłem do Instytutu, a raczej pod same drzwi, bo kiedy mnie wyprowadzali z suki, odechciało mi się tam iść i doszło do pewnych… ale to długa historia. Gdy Spooner opowiedział, o co chodzi, odmówiłem od razu, lecz życie nie jest takie proste. Mówił prawdę, nie potrzeba mi kolejnego bezużytecznego medaliku za bycie ostatnim uczciwym człowiekiem w tym mieście. Dlatego teraz przyglądałem się swojej sylwetce odbitej w zaśniedziałej szybie pięćdziesiąt metrów od tylnego wejścia do Psychocandy, zastanawiając się, co ja tu właściwie robię. To pytanie towarzyszy mi, odkąd pamiętam, zawsze, kiedy jestem poza dojo. Masywne łuki brwiowe, kwadratowa szczęka, murzyńskie usta. Wychudzona, długoręka małpa w workowatych spodniach i wymiętej koszuli. Człekokształtna, ale jednak małpa. Rok temu przestałem się golić na łyso w nadziei, że to jakoś ucywilizuje mój image, zapuściłem też brodę jak Che Guevara, lecz ochroniarze w barach i tak zawsze na mój widok podnosili się z krzeseł. Nadal wyglądałem jak coś, co wypełzło spod wanny i domaga się praw obywatelskich. Taka karma, widać. Cała ta historia będzie opowieścią o przeznaczeniu, które dla mnie wynika z tego, że Bóg, wypełniając kartę postaci, odpuścił sobie punkty za urodę i inteligencję, skupiając się na rubryce z napisem „inne zalety”. Dlatego tamtego dnia czekałem pod Psychocandy, przestępując z nogi na nogę i rozluźniając mięśnie, jak zawsze przed walką. Tak naprawdę już wtedy spieprzyłem sprawę. Godzina koncertu zmieniła się. Ochroniarz powiedział, że DJ Sin przestał grać pół godziny temu. Pięknie, kurwa. Spooner pewnie uprzedziłby mnie o tym, dał jego zdjęcie albo coś, ale jakoś nie zadzwoniłem poinformować, że jednak biorę zlecenie. Przysięgam, że wyleciało mi to z głowy. A teraz byłem spóźniony, czekając przed tylnym wejściem do Psychocandy na gościa, którego nie znam, żeby mu obić mordę. Powinienem go sobie chociaż wygooglować. Może ochroniarze mi pokażą? Blask stroboskopów prześwietlał zasłonę dymu, pulsując w basowym rytmie. Ludzie tłoczyli się wokół sceny, wznosząc zaciśnięte pięści, i skandowali słowa refrenu. To było lepsze niż amfetamina, lepsze niż mefka, koks i piguły. To był jej odlot równie przyjemny jak seks, ale pewniejszy, bo tu nie zależała od nikogo i nikt nie mógł jej zepsuć frajdy. Tekst usłyszanej parę miesięcy temu starej piosenki utkwił jej w pamięci i teraz powracał po każdym secie, a publika krzyczała wraz z nią. „I used to care, but things have changed”. Powidok, sztuczne światło lepi się do źrenic, osiada na powiekach. Bit rezonuje po strunie kręgosłupa, spala zakończenia nerwów w całym ciele. Zasłona dymu z jointów spowalnia wszystkich, dostosowuje ich do rytmu, który tętni jej w głowie. Może za to właśnie tak bardzo lubi swoje obecne zajęcie – będą tańczyć tak, jak im zagra. Giąć się w rytm złamanego bitu jej osobowości. „I used to care, but things have changed”. Zanurzy się w tym całym szaleństwie, zostanie w nim na zawsze, aż do rana. A potem spokojnie wróci do domu. Jak gówno w wentylator. Zanim zdążyłem zagadać jakoś z kwadratami przy wejściu, wydarzenia wyprzedziły mnie i zrobiło się naprawdę dziwnie. Wszystko rozgrywało się w półmroku gęstego, letniego wieczoru pod nisko zawieszoną zasłoną chmur od paru dni nabrzmiewających deszczem. Ludzie w taką pogodę ruszają się jak muchy w smole i trudno ich rzucić o glebę z powodu tłustej warstwy potu na skórze. Przy wejściu zakotłowało się. Ruszyłem w tamtą stronę, zakładając ochraniacz na zęby. Zamiast gościa zobaczyłem niewysoką, szczupłą mulatkę w sportowych ciuchach. Może to jego laska? Niedobrze. Z doświadczenia wiem, że damska publika komplikuje każdą uczciwą bijatykę. Trzy kroki od niej i dalej nikt się nie pojawił. To miał być niby jakiś znany w Mgławie didżej, tak? Parę osób wyciągnęło ręce z prośbą o autografy. Dziewczyna wyjęła długopis. Spooner, ty skurwysynu – pomyślałem sobie i zrobiłem zwrot, w ostatniej chwili próbując zniknąć w otaczającym wejście do knajpy tłumie. Wtedy jakiś niepozorny, łysy gnojek po mojej lewej błysnął wyciągniętą z portek klamką i wszystko stało się jednocześnie. Łokieć wyprowadzony z pełnym skrętem bioder trafił typa prosto w szczękę. Broń wylądowała na chodniku i wypaliła w tłum. Tak nastał chaos. Pechowy zamachowiec zainkasował ode mnie kolano w twarz, kiedy się zbierał. Próbowałem go jeszcze kopnąć, ale w tej samej chwili ktoś wypłacił mi solidną plombę w potylicę. Jakoś nie pomyślałem, że strzelec może nie być tu sam. Gdyby ten drugi też przyszedł uzbrojony, nie miałbym już okazji ci tego wszystkiego opowiedzieć. Zamachowy cep tylko lekko mnie ogłuszył, za to bardzo wkurwił. W ułamku sekundy zdążyłem zauważyć, że napastnik dziwnie nie pasował do Psychocandy. Jego garnitur, gładko ogolone policzki i japiszońska fryzura – wszystko było nie na miejscu. Zamiast się zasłonić, spróbował niezdarnie sięgnąć pod marynarkę. Amator. Wszedłem mu w pas, przewracając ciężko na glebę. Osiemdziesiąt kilo spadło na niego, wbijając ciało w asfalt. Dobre sprowadzenie bywa często skuteczniejsze niż cios. I działa, pod warunkiem że w okolicy nie ma jeszcze kogoś, kto ma ochotę ci dokopać. Ciężki bucior wylądował mi na twarzy. Zdążyłem tylko opuścić głowę, żeby trafił w czoło zamiast w szczękę. Czując metaliczny smak w ustach, potoczyłem się w bok, byle dalej od stojącego przeciwnika. Agresorów było dwóch, ale zapomniałem o ochroniarzach z baru. Zerwałem się na nogi, jeden z nich znowu kopnął zamaszyście, tracąc równowagę. Przyjąłem na bark, niech już będzie. Przechwycona noga pozwoliła mi przejść do parteru. Dostał trzy łokcie, bo nie było czasu i miejsca na bawienie się w techniczne sztuczki brazylijskiego jiu-jitsu. Gdy na nim siedziałem, ktoś chwycił mnie zza pleców za głowę, mało umiejętnie, ale cholernie mocno. Są czasem takie dni, że dosłownie cały świat chce ci wpierdolić. Następny ochroniarz. Złapałem go jakoś za szmaty, kiedy już oczy wychodziły mi z orbit, a pozycja na kolanach pozwoliła niezdarnie rzucić typa na asfalt. Nawyki ukształtowane przez wiele lat treningów okazują się zwykle w takich sytuacjach bezcenne, przy niektórych technikach trzeba jednak uważać, bo na macie są zawsze jakieś reguły, a na trawniczku pod Psychocandy nie ma żadnych. Dlatego automatyczne przejście z gardy do pozycji bocznej okazało się kiepskim pomysłem, kiedy naładowany sterydami ludzki kotlet wypłacił mi w międzyczasie dwa razy pięścią prosto w zęby. Ochraniacz zaoszczędził kolejnej wymiany implantów, ale usta pękły jak dojrzałe wiśnie. Byłem bardzo zły. Unieruchomiłem mu rękę w dźwigni skrętnej (to takie, które bolą, kiedy jest już za późno). Chrupnęło. Wrzasnął. Obity i ogłuszony zwlekałem się z chodnika. Oprócz mnie leżało tam już parę osób. Akurat udało mi się wstać, kiedy ciosy gumowymi pałkami zmusiły do zasłonięcia twarzy. Gdyby nie adrenalina, ból byłby już pewnie nie do zniesienia. Jutro się o tym przekonam. – Znowu, kurwa? – krzyknąłem do gliniarzy. Co to ma być, gra komputerowa? Do tej pory wydawało mi się, że skoro udaremniłem zamach, to walczę po właściwej stronie, ale oni przyszli i swoim zwyczajem zaczęli po prostu pałować najbardziej wrednego zakapiora. Trudno odmówić tej strategii pewnej słuszności. Kopany prawie na ślepo low kick zakłócił rytm uderzeń najbliższemu milicjantowi. Złapałem jego głowę w tajski klincz, żeby trochę odgrodzić się od, sam nie wiem ilu, pozostałych. Trzy kolana w splot słoneczny sprawiły, że zwiotczał w moich objęciach jak cięta róża w upalny dzień. Potem niestety upadł, a reszta jego umundurowanych kumpli zaczęła mnie z entuzjazmem okładać pałami gdzie popadnie, aż skończyłem w pozycji żółwia. I tak poszło nieźle – pomyślałem, zanim krwawa mgła zupełnie przesłoniła mi widoczność. Pięć do zera. No, dobra. Pięć do jednego. |