Wychodzimy z zamku, mijamy psiego strażnika i stajemy na wielkim moście. Po chwili smok uderza błoniastymi skrzydłami, wzlatuje w górę i nurkuje rozchlapując morską wodę. Przechylamy się przez barierkę, łapiąc się za ręce. Woda jest krystalicznie czysta i gładka. Widzę jak smok nurkuje, pływa na dnie wśród czegoś, co wygląda jak plątanina wstążek. W końcu wyskakuje, zaciskając w łapie jedną z nich. Jest cienka i bladożółta. Przypomina suche źdźbło. Smok wygląda teraz jak mężczyzna, lecz jego ciało nadal jest przezroczyste niczym szkło, ciągle wypełnia je woda. Ostrożnie łapie wstążkę w dwa palce i dmucha wodnym oddechem. Po chwili wstęga grubieje, ocieka wodą jak niebieską farbą. Mężczyzna sięga do kieszeni płaszcza, wyjmuje niewielki bukłak i napełnia go wodą cieknącą ze wstążki. Ta po chwili zaczyna wić się w jego dłoni. Ze zdumieniem spostrzegam, że jest teraz długim węgorzem o błękitnych, lśniących łuskach. Wrzuca go do morza i podaje mi bukłak. Oddalamy się wzdłuż rzeki, która teraz nie jest już żółta i prawie wyschnięta, lecz na nowo błękitna i pełna. Odwracam się. Widzę jak Enki stoi na moście i przygląda się nam z zadumą. Kiedy po długim czasie otwieramy niewielkie drzwiczki i wchodzimy do studni, widzimy, że roślinność zaczyna porastać jej dno. Powoli zbiera się też coraz więcej wody. – Silja! – krzyczy Ab. – …Ilja…ilja! – odpowiada jej tylko echo. Patrzymy zaniepokojone, widząc jak woda obmywa nasze kostki, pochłania kolana i uda. Lecz po chwili bladożółta lina zsuwa się po kamiennej ścianie. Pijemy herbatę przyrządzoną przez Silję, siedząc przy sękatym stole. Zielony płyn paruje i zagęszcza się u sufitu, tworząc osobliwe kształty. Przypominają dziwaczne i tajemnicze zwierzęta, rośliny, przedmioty. Obserwuję je i upijam jeszcze kilka łyków. Po chwili odstawiam kubek. – Muszę już iść – mówię i zaciskam dłoń na bukłaku z żywowodą. Kiwają głowami. Silja głaszcze mnie po krótkich włosach. Ściskam Ab, przytulam małą Zu, która znów chlipie żałośnie. Musi się jeszcze tyle nauczyć. Po jej rumianych policzkach spływają łzy, a kiedy opadają, w ich miejscu, na drewnianej podłodze, wyrasta mały niebieski kwiatek. Niezapominajka. – Kiedyś znowu się zobaczymy – mówię. A potem wszystkie trzy znów układamy się na sienniku. Odrzucam kołdrę i przyglądam mu się przez chwilę. Choroba bardzo go wyniszczyła. Stał się chudy i delikatny. Patrzę jak śpi, wsłuchuję się w słaby oddech. Dotykam krótkich włosów, które nie zdążyły odrosnąć. Uśmiecham się mimowolnie. Teraz, kiedy straciłam warkocz, wyglądamy tak podobnie. Tak jak sobie to wyobrażamy, będąc tu, w Wylęgarni, kiedy już zanurzymy się w Kokonie. Jesteśmy podobni do siebie bardziej niż kiedykolwiek. Ja i Kokon. Przesuwam palcem po rozchylonych ustach, jabłku Adama. Moja ręka wędruje w dół, wzdłuż mostka, i zatrzymuje się na brzuchu. Szwy wyglądają dziwnie. Jak naprędce załatana dziura. Przeciągam po nich lekko ręką. Wyciągam bukłak i polewam dłonie jego zawartością. Żywowoda rozbłyskuje ciepłą żółcią, mieni się błękitnymi drobinkami w słabym świetle nocnej lampki. Pochylam się i delikatnie wsmarowuję ją w cały Kokon. A potem wlewam odrobinę w rozchylone, spierzchnięte usta. Z początku nic się nie dzieje. Jednak po jakimś czasie widzę je. Wypełzają najpierw z okolic brzucha. Małe, czarne owady. Ich twarde, lśniące pancerzyki pękają z trzaskiem. Uciekają z piskiem, rozsypując się po białej pościeli jak ziarna kawy, a potem obracają się w proch. Kolejne wypełzają z okolic klatki piersiowej i głowy. Tak jak myślałam. Zdołały zarobaczyć więcej tkanek, utworzyć przerzuty. Uformować nowe kolonie. Czułam ich zapach, będąc wewnątrz. Czeka je ten sam los, co poprzednie. W końcu wszystko ustaje. Wygląda na to, że się udało. Przyglądam się jeszcze przez chwilę, jak śpi. Oddycha teraz lżej, swobodniej. Pochylam się i przyciskam usta do jego ust. A potem czuję, jak jego oddech wchłania mnie w głąb. Po chwili moszczę się już wśród miękkich tkanek. Pulsują delikatnie, oblepiają mnie jak ciepły koc. Rozkoszuję się ostatnimi chwilami pełnej samoświadomości. Niedługo zapomnę, kim naprawdę jestem. Wszyscy zapominamy. Kokon jest czymś, co pozwala żyć i dojrzewać, ale jest też czymś, co upośledza odbiór, jak grube ściany. Tyle, że nie zagłusza tego, co na zewnątrz, lecz wewnątrz. Jednak czasami gdzieś błyśnie złota nitka zrozumienia, jak błyskawica przecinająca niebo. Wystarczy ją tylko pochwycić, nim zniknie i podążyć do kłębka. Muszę dojrzeć jak najszybciej. Teraz, kiedy straciłyśmy warkocze, trzeba się pospieszyć, by znowu się połączyć i zsynchronizować, a potem odtworzyć wszystko, wszystkie idee. Przypomnieć sobie. Tak mało czasu. Ale nie mogło być inaczej. Nie mogłyśmy zostawić Zu. Bez niej nigdy nie byłybyśmy kompletne. Nazywam się Ke. Tam, gdzie kończy się Ab, zaczynam się ja, a tam, gdzie kończę się ja, zaczyna się Zu. Abkezu. Kiedyś przyjmiemy takie imię. Kiedy dojrzeję, znów obudzę się w chacie, a moje miejsce w Wylęgarni zajmie trzecia, ostatnia z dusz. |