powrót; do indeksunastwpna strona

nr 6 (CXVIII)
lipiec-sierpień 2012

Każdy dobry serial powinien mieć przynajmniej 2783 odcinki
O filmowych przewagach uniwersum Marvela nad uniwersum DC, o tym, kto rządzi: Hulk czy Iron Man, o superbohaterskich ciachach i w ogóle o filmowych „Avengers” dyskutuje redakcja „Esensji”.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Konrad Wągrowski: Do tej pory w świecie ekranizacji komiksowych niekwestionowana była przewaga DC Comics nad Marvelem. Kolejne „Batmany” czy „Supermany” sprawiały wrażenie projektów o dużo większej sile rażenia niż nawet najbardziej zacne ekranizacje Marvelowskie. Nawet po pozytywnych opiniach na temat „Irona Mana” czy „Kapitana Ameryki” i umiarkowanie pozytywnych o „Thorze” czy „Hulku” traktowane były jak nieco niższa klasa. Tymczasem połączenie sił i wielkie wejście „Avengersów” wygląda na ewidentny awans do pierwszej ligi. I nawet wygląda na to, że w walce o tytuł blockbustera roku pozycja trzeciego „Batmana” została mocno zagrożona. Zgadzacie się z tym stwierdzeniem? Skąd wziął się aż taki sukces „Mścicieli"?
Sebastian Chosiński: Nie odkryję Ameryki ani żadnego innego kontynentu, jeśli stwierdzę, że to między innymi efekt dodawania. Jeśli bowiem do Kapitana Ameryki dodamy Hulka, do nich Iron Mana, a potem jeszcze Thora, Czarną Wdowę, Hawkeye′a i tego nieszczęsnego Lokiego, to wyjdzie nam, że w takim zestawie superbohaterskim powinien tkwić większy potencjał niż w każdym z bohaterów osobno. I nawet jeśli któraś z postaci w filmie by nie zatrybiła (Thor wypadł dość bezbarwnie), to i tak była duża szansa, że pozostałe przykują uwagę widza i pociągną całość. Poza tym ta różnorodność pozwoliła Whedonowi na zaprezentowanie interesujących relacji interpersonalnych, co było głównym źródłem gagów i żartów słownych.
Michał Kubalski: Poza tym umożliwiła rozpoczęcie filmu od dużego bum, bez budowania tła i historii poszczególnych bohaterów – to zostało już zrobione w poprzednich, jednobohaterskich ekranizacjach. Nic dziwnego, że w „Avengersach” nową historią z przeszłości jest jedynie opowieść o Hawkeye′u i jego relacji z Czarną Wdową – jedynie ci Mściciele nie mieli swojego oddzielnego filmu. Whedon mógł skupić się na „teraźniejszości” i problemach budowania ekipy ze zbiorowiska silnych osobowości. Nawet samo zagrożenie nie wydaje się tak ważne, jak właśnie tarcia i gierki interpersonalne pomiędzy Iron Manem, Hulkiem, Thorem i Kapitanem. A rozgrywka odbywa się tak naprawdę między skłócającym wszystkich Lokim a Nickiem Furym. I to też jest ciekawe.
Jakub Gałka: Oczywiście Michał ma rację, że formuła kinowego quasiserialu umożliwia dowolniejsze konstruowanie fabuły, a więc w tym wypadku opuszczanie klasycznego wstępu (co zresztą jest bronią obosieczną, bo przynajmniej częściowo odcina widzów nie znających poprzednich filmów – ostatecznie jednak w przypadku „Avengers” okazało się to mieć marginalne znaczenie). Nie przeceniałbym jednak prostego sumowania „fajności” bohaterów, bo przeładowanie ekranu osobowościami – postaci czy aktorów – często może dać skutki odwrotne od zamierzonych, czego przykłady zresztą w kinie widzieliśmy niejednokrotnie. Whedonowi po prostu udało się nad tym zapanować, co – powtórzę po raz kolejny – wcale nie było takie oczywiste.
Piotr „Pi” Gołębiewski: Zgadzam się z Jakubem. Mocną siłą filmu nie jest kolaż fajnych postaci, tylko umiejętne dozowanie tej fajności. Według mnie na tym poległ „Spider-Man 3”, że zamiast skupić się na jednym wątku, scenarzyści chcieli napakować fabułę jak największą liczbą patentów znanych z komiksów. W końcu Green Goblin, Sandman i przede wszystkim Venom to barwne postacie, ale żadnej nie dano się wykazać. Podobnie było z „Daredevilem” i tragicznym wstępem Elektry, której w bardziej bezbarwny sposób już się chyba pokazać nie dało. W „Avengerach” natomiast wszystko zostało podane w odpowiednich proporcjach, tak, że żadna postać nie została wywyższona kosztem innej (nawet Thor, choć Sebastian się z tym nie zgodzi).
Artur Chruściel: Tylko dla dobra dyskusji udam, że uwierzyłem w prowokacyjne zagajenie Konrada, bo zgodzić się mogę jedynie w kwestii blockbustera. Istotnie, może się zdarzyć, że furmanka pieniędzy zarobionych przez „Avengers” będzie większa niż to, co przyniesie producentom nowy „Batman”. Ale wniosków o jakichkolwiek pozafinansowych przewagach jednego uniwersum na drugim wyciągać z tego nie sposób.
Jakub Gałka: Ja dla odmiany dla dobra dyskusji udam, że uwierzyłem w prowokacyjne stwierdzenie Konrada, że „Superman” był w jakikolwiek sposób filmem lepszym od dowolnej (prawie) ekranizacji Marvelowskiej. Większym projektem – w sensie budżetu – może i tak, ale w żaden sposób nie przełożyło się to na obecność uniwersum DC w świadomości kinomanów. Marvel zrobił ekranizacji dziesiątki i właściwie każda była w miarę udana. DC tylko Batmanem stał (Burton i lata 90.) i stoi do dziś.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Konrad Wągrowski: Oj, za młody jesteś (hehe, mój ulubiony argument), żeby pamiętać stare „Supermany” Donnera i Lestera. Może niekoniecznie pamiętać filmy (bo to nietrudne – często są powtarzane w telewizji), ale ich rozgłos. Wówczas były to z pewnością najbardziej wystawne, efektowne i wpływowe ekranizacje komiksów w dziejach kina. Przez wiele, wiele lat nikt nie mógł z nimi rywalizować. Co do „Superman Returns” Singera oczywiście się zgadzam – to wyjątkowo nieudana i przeprowadzona bez pomysłu próba reaktywacji bohatera, która nie może z niczym konkurować.
Jakub Gałka: OK, myślałem, że mówimy o czasach współczesnych, a nie o prehistorii.
Sebastian Chosiński: Konrad mówi o współczesności! Historią są aktorskie filmy o Batmanie z lat 60., a prehistorią – te z 40.
Jakub Gałka: Patrząc w ten sposób, trzeba by się zastanawiać, czy bardziej popularne były kinowe seriale z Batmanem, czy z Kapitanem Ameryką… Oczywiście żartuję, ale chodzi mi o to, że współczesny widz, który, przyjmijmy, w czasach „Supermana” Donnera był co najwyżej dzieckiem (wiem, że trąci to „Ucieczką Logana"…), nie jest w stanie odnieść się do popularności tamtych filmów, a nawet batmanomania (która – wydaje mi się, bo pamiętam też słabo – dotarła już do Polski choćby dzięki zmianom politycznym i otwarciu na Zachód), to dziś już tak naprawdę tylko telewizyjne powtórki w paśmie popołudniowym. I owszem – w sensie ogólnopopkulturowym nawet sukces „Avengersów” nie jest w stanie przebić rozpoznawalności Batmana i Supermana, których zna chyba każdy pod każdą długością i szerokością geograficzną. Ale czysto filmowo, dzisiaj (a nawet wczoraj – czyli powiedzmy od początku XXI wieku) wydaje mi się, że na hasło „film o superbohaterach” przed oczami pojawiają się jednak filmy Marvela.
Piotr „Pi” Gołębiewski: Wydaje mi się, że „Batman” miał po prostu szczęście, że zabrał się za niego Burton, który czuł mroczą atmosferę komiksu. Gdyby był to ktoś inny, być może powstałby koszmarek na miarę „Batmana & Robina”. Kolejne ekranizacje komiksów pokazują, że tak dobry film o bohaterze w trykocie jest raczej wyjątkiem, niż regułą. Dopiero z czasem w Hollywood zadali sobie sprawę z tego, że nie wystarczy władować masę efektów specjalnych i ubrać znanego aktora w strój superbohatera, aby odnieść sukces. Potrzebny jest również dobry scenariusz, najlepiej trzymający się realiów znanych z komiksu. Największe gnioty, to te, które odbiegały klimatem od pierwowzorów: „Daredevil” (maksymalne spłycenie postaci), „Elektra” (z komiksem łączy ją tylko tytuł), „Spawn” (z horroru zrobiono bajkę dla dzieci), „Punisher” (w sumie nie dziwię się, że Travolta kazał zabić rodzinę Castle’a, a chyba nie o to chodziło). Przykłady można mnożyć. Na szczęście teraz się to zmienia i poza tytułami wymienionymi już w dyskusji, dorzucę jeszcze dwa, według mnie bardzo niedocenione: „X-men 2”, który uważam za najlepszą część serii i „Punisher: War Zone”, który nie wiedzieć czemu nie doczekał się u nas kinowej premiery.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Artur Chruściel: Całą okołoavengersową serię Marvela bardzo lubię (ze wskazaniem na pierwszego „Iron Mana”), ale nie tam bije serce trwającej (a może gasnącej) rewolucji w ekranizacjach komiksów. To estetyczne przełomy „Sin City” i „300”, artystyczna klasa „Strażników” i wyłamujące się z gatunkowych konwencji „Batmany” Nolana tworzyły różnicę w komiksowym kinie. Z całego Marvela poziomem do tych filmów zbliża się bodaj tylko „X-Men: First Class”, bardzo do „Strażników” podobny, ale jednak słabszy.
Na tym tle jedynym (choć niemałym) osiągnięciem Marvelowskiego serialu jest pokazanie, że „mainstreamowe” ekranizacje komiksów również mogą być solidnym rozrywkowym kinem. Wcześniej zbyt często bywały one celuloidowym odpowiednikiem książek marki „Star Wars” i tym podobnych skoków na kasę.
Kamil Witek: Ja w ogólę się nie zgodzę z otwierającym twierdzeniem o przewadze DC Comics. Co najmniej od kilkunastu lat prowadzenie, i to o kilka długości, jest po stronie Marvela. DC w nowej erze superbohaterskich ekranizacji zalicza prócz Nolanowskich Batmanów same spektakularne finansowo-artystyczne wpadki. Przypomnijmy sobie „Kobietę-Kota”, „Zieloną Latarnię” i odświeżonego nowego „Supermana”. Prócz tego nie ma kompletnie nic. Marvel natomiast może pochwalić się całą gamą filmów dobrych lub co najmniej przyzwoitych: „X-Men” (aż pięć dobrych odsłon), „Iron Man”, „Hulk”, „Thor”, nawet „Spider-Man”… długo by wymieniać.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

175
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.