„Grzechotniki” to tysiąc piętnasta wariacja na temat wirusa, który wymyka się z wojskowego laboratorium i sieje spustoszenie wśród mieszkańców małego miasteczka. Co gorsza, wariacja tania i nad wyraz słabo zrealizowana.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Filmów o różnorakich zwierzętach roznoszących naturalne bądź sztucznie stworzone wirusy i bakterie były już doprawdy pęczki. Podobnie sprawa się ma z dreszczowcami czy horrorami o tajemnych substancjach, wirusach czy biologicznych hybrydach wydostających się z mniej lub bardziej tajnych laboratoriów. Ba! Grzechotniki też już miały swoje celuloidowe pięć minut, że wspomnę choćby „Rattlers” z 1976 roku, gdzie te groźne gadziny dostają amoku w kontakcie z eksperymentalnym gazem bojowym i zaczynają rzucać się dosłownie na wszystko, wliczając w to opony samochodowe i namiotowe płótno. Z tak obślinionego tematu trudno więc wykrzesać odrobinę oryginalności, zwłaszcza jeśli się nie jest twórcą wybitnym. A Fred Olen Ray, który wyreżyserował „Grzechotniki”, jest raczej miernym wyrobnikiem, czego zresztą ma pełną świadomość, chętnie ukrywając się pod pseudonimami. Tutaj na przykład figuruje jako Ed Raymond. Od samego początku wyraźnie widać, że film jest nędznej jakości. Do położonego na terenie bazy wojskowej instytutu naukowego, gdzie prowadzone są tajne badania, przyjeżdża cywilnym autem trójka ludzi w białych kitlach – pracujący tu starszy naukowiec w towarzystwie dwójki gości. Bez większego problemu wchodzą do budynku i zwiedzają pomieszczenie, gdzie w terrariach siedzą sobie zwyczajne grzechotniki. Na widok węży gościom tężeją ze zgrozy miny. Kobieta rzuca wymownie „Oto co szykują dla naszego narodu”, zaś mężczyzna stwierdza z emfazą „Dość już widziałem”, po czym wkurzeni ruszają do piwnicy, gdzie umieszczają wniesioną w poprzecieranym ze starości neseserze bombę. Naturalnie żeby upewnić widza, że to naprawdę bomba, na widocznych na ekranie kostkach czyjaś życzliwa dłoń dokleiła nalepki z dużym napisem „C-4”. Dopiero gdy goście zabijają plączącego się w piwnicy strażnika i aktywują bombę, naukowiec – generalnie zachowujący się jak ćwierćinteligent – orientuje się, że goście nie są żadnymi dziennikarzami i padł ofiarą oszustwa (bo ściągnął ich w nadziei, że nagłośnią w mediach sprawę nielegalnych badań). Gdy zabijają też naukowca i ruszają do wyjścia, największą przytomnością umysłu w instytucie zatrudniającym same intelektualne tuzy wykazuje się sędziwy sprzątacz: na widok leżących w piwnicy zwłok bez wahania wciska guzik alarmowy. Potem jest strzelanina i wybuch, zapożyczony z innego filmu, też ewidentnie taniego, bowiem umiejscowiona w piwnicy bomba rozsadza jawnie tekturowy budyneczek gdzieś tak na wysokości drugiej kondygnacji, siejąc po okolicy strzępami makiety. No i – naturalnie na doklejonym ujęciu – wężami. Akcja przeskakuje dziesięć lat w przód. Węże, które swobodnie sobie odpełzły od bazy i namnożyły się w jakiejś odległej, podziemnej grocie, pewnego pięknego dnia, rozpoczętego tektonicznym wstrząsem, gremialnie zaczynają wypełzać na światło dzienne, rozpoczynając poszukiwania nowego, bezpieczniejszego schronienia. A że jest ich nieprzytomna wręcz ilość, coraz więcej mieszkańców niewielkiego miasteczka zostaje narażonych na kontakt z pełzającą sforą. Sam jad grzechotników nie jest jednak problemem. Gorzej, że wraz z nim przenosi się jakiś wysoce zjadliwy wirus, wykańczający w mniej niż 24 godziny zarówno osobę ukąszoną, jak i tę mającą bliski z nią kontakt. Za sprawę bierze się więc miejscowy lekarz (Treat Williams) oraz jego była żona, która pracuje w dużym mieście, gdzie ma dostęp do dobrze wyposażonego laboratorium. Sęk w tym, że jej przełożony, wojskowy oficer, jest jedną z osób odpowiedzialnych za uczynienie z grzechotników śmiercionośnej broni i za żadne skarby nie dopuści, żeby informacja o epidemii przedostała się do opinii publicznej. Niestety, mimo mnogiego syczenia i rozlicznych zgonów trudno w „Grzechotnikach” uświadczyć większych emocji. Gady czają się bezgłośnie w mroku, lekarze cierpliwie szukają dla chorych drogi ratunku, zaś zakażeni odchodzą w zaświaty gładko i bezszelestnie. Dopiero gdy w okolicy zjawia się wojsko, obraz zaczyna z lekka przypominać słabiutki thriller, choć i tak każda żywsza scena jest wdeptywana w ziemię miałką, smętną muzyczką, która melancholijnie sobie plumka nawet wtedy, gdy kamerzysta robi zbliżenie na szykującego się do ataku gada. A przecież rzecz wyszła w serii Kino Grozy, teoretycznie stworzonej do proponowania klientom horrorów. Tak notabene, wspomniana seria, sukcesywnie dorzynana coraz słabszymi propozycjami, ostatecznie wyzionęła ducha na tym właśnie tytule. Jednak nie tylko dychawiczna akcja rozkłada ten film. Tym, co go szczególnie mocno dobija, jest irytująca nonszalancja ekipy realizacyjnej, która najwyraźniej założyła, że widzowi można wcisnąć każdą ciemnotę. Bo skoro wziął do ręki film, znaczy się jest chętny pobać się węży. I nic to, że nie wiadomo, skąd gadziny biorą się w takich ilościach i jakim cudem tak szybko się rozprzestrzeniają. Nic to, że w pół minuty pojawiają się tam, gdzie nikt się ich nie mógł spodziewać, na przykład na wysokiej kuchennej szafce, na stole laboratoryjnym czy w śmigłowcu, który stykał się z ziemią krócej niż minutę. Ba! Potrafią wspinać się po pionowej, stalowej drabinie niemal tak szybko, jak dorosły człowiek. Podobnie z epidemią. Lekarze wkładają specjalne maski mające ich uchronić przed nieznanym wirusem dopiero PO wejściu do izolatki, do której drzwi są zresztą nieustannie uchylone. Pewnie żeby się te biedne wirusy nie podusiły. Same maski to też perełka. Mają z przodu otwory, żeby aktorzy mieli czym oddychać i żeby w ogóle było ich słychać. Ale to nic w porównaniu z tym, co zwykli farmerzy z prowincji wożą w bagażnikach swoich limuzyn. Tak, właśnie tak. Limuzyn. Tutaj farmer nie wozi się siermiężnym pikapem, a wielką, lśniącą limuzyną. Przy sobie zaś ma… bazookę. Zapewne nabytą razem z paroma workami nawozu, garścią nierdzewnych gwoździ i termoforem, nabytymi w lokalnym odpowiedniku naszego geesu. Bo przecież gdyby tak jakiś kukuruźnik opylał niewłaściwe pole, to byłaby w sam raz, no nie? Odradzam więc kontakt z „Grzechotnikami” oraz uczulam na inne produkcje, które wyszły spod ręki Freda Olne Raya, reżyser ten bowiem od lat trzyma mniej więcej równy poziom. Konkretnie – bliski dna.
Tytuł: Grzechotniki Tytuł oryginalny: Venomous Rok produkcji: 2001 Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 30% |