powrót; do indeksunastwpna strona

nr 6 (CXVIII)
lipiec-sierpień 2012

Koszta własne
Paweł Ciećwierz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Mnie też? Dzieciaki przyszły do doków mnie zabić.
– Wszystkich? Nie wiedziałem. Nie miałem wpływu na tę decyzję.
– Miałeś, Jason – mówi spokojnie Sin. – Poświęciłeś mnie dla kariery, dla paru punktów w sondażach.
– Kochanie, zrozum, że nie chodziło tylko o ciebie. Na szali leżały losy naszego ugrupowania, moich przyjaciół, ludzi, którzy mi zaufali, całego miasta. Może nawet kraju. W takich chwilach nie można być egoistą.
Dobry jest – powtarza sobie w myślach didżejka. Nic dziwnego, że tak łatwo uwierzyła w kłamstwo o ich miłości. Skoro on sam był w stanie przez chwilę w nie uwierzyć.
– A teraz masz zamiar dokończyć robotę. I po to tu przyszedłeś. Przyniosłeś ze sobą broń, ten szpanerski, mały pistolecik, którego nie miałeś nigdy odwagi wyciągnąć. Nawet jak cię kiedyś zdziesionowali na ulicy. Przyszedłeś z nim tutaj, żeby zamknąć wszystkie wątki i zapomnieć. Żyć dalej, jakby nic się nie stało.
– Nigdy cię nie zapomnę – mówi Jason ze łzami w oczach. – Zawsze będę cię kochał. Zawsze będę pamiętał, ile się od ciebie nauczyłem.
– Wydaje ci się. Tak naprawdę nie nauczyłeś się niczego – odpowiada dziewczyna.
Jason wydobywa zza pazuchy srebrny rewolwer i celuje jej w głowę. Sin nie woła ochroniarzy. Nie próbuje też wytrącić mu broni z trzęsących się, niepewnych rąk. Uśmiecha się tylko krzywo z blantem przylepionym do ust. Słone krople gromadzą się w kącikach oczu i nad górną wargą, ale nie spuszcza wzroku. Zmusza go, żeby patrzył jej prosto w twarz. Z zewnątrz dochodzi basowy bit imprezy. Ktoś przejął po niej pałeczkę, ciągnąc ten sam motyw.
„I used to care, but things have changed”.
• • •
Następna godzina to polowanie. Wynajęci przez Jasona chłopcy od brudnej roboty stanowią chyba jakąś partyjną bojówkę. Może pracują dla zaprzyjaźnionej agencji ochroniarskiej, czy ja wiem. Tak czy inaczej, pasują tu jak pięść do nosa, więc łatwo ich wytropić. Działam sam, bo Kingston stracił przytomność po wyjściu z Psychocandy. Takie są koszta własne jego zawodu. A to są koszta własne mojego.
Ci dwaj są mądrzejsi, nie rozdzielili się. Widzę ich dobrze, wtopiony w tłum, przez który przetacza się fala niepokoju, bo nad jeziorem odnaleziono ciało gościa z odstrzeloną głową. Prawie się o nich ocieram, zachodząc od tyłu, i pakuję całą resztę magazynka, gdzie popadnie, w plecy i w tył głowy. Chciałbym się jeszcze dozbroić, ale ludzie wokół zaczynają panikować, więc co sił biegnę w kierunku sceny i garderoby Sin. Nad głową świszczą mi pociski – któryś jednak wykazał się sprytem. Spotykam go dwie minuty później. Na ograniczonej sprzętem nagłośnieniowym przestrzeni nie jest w stanie użyć broni. Instynktownie uchyla się przed ciosem w szczękę. Ręce wznoszą się do gardy.
– Kolejny bokser, tak? – uśmiecham się i natychmiast wchodzę mu w pas. Wpadamy obaj na coś, co nie wytrzymuje ciężaru i wali się wraz z nami na ziemię. Jęk sprzężenia paraliżuje mnie przez chwilę, kiedy ogromna kolumna kończy swój żywot. Przeciwnik, wykorzystując ciężar ciała, znajduje się teraz na górze. Okłada mnie rękami na przemian. Adrenalina póki co łagodzi ból, ale rozbłyski nagłego światła i zasłona płynącej z rozbitego łuku brwiowego krwi sprawiają, że ślepnę. Rozpaczliwie próbuję wymostować, żeby oddalić się od źródła cierpienia, ale goryl jest konsekwentny. Za chwilę będzie tu policja lub ochrona koncertu. Jasno dociera do mnie, że jeśli nie zdążę się ewakuować, resztę życia spędzę w więzieniu. Kurczę się, wiję jak robak, zaczepiając nogę w kolanie o głowę przeciwnika. Zupełnie po omacku i bardziej instynktownie niż z rozmysłem dopinam drugą nogą duszenie trójkątne. Przyciągam do siebie goryla, który tracąc dech, próbuje mnie ugryźć w udo. Leżąc pod nim na ziemi, unoszę biodra, mięśnie brzucha i nóg spinają się w bolesnym wysiłku. Goryl charczy, traci przytomność, ale to nie jest dla mnie powód, żeby go puścić. Potem dzieje się mnóstwo rzeczy, jest dużo krzyku i gonitw, lecz nic z tego nie pamiętam. Własna krew zalewa mi gardło, nie mogę oddychać. Świat ciemnieje i traci kolory. Odczołguję się stamtąd pod scenę, a może tylko myślę o tym, że powinienem się odczołgać. Chce mi się rzygać. Czy było ich czterech, czy może któregoś przepuściłem? Co się dzieje z Sin? Nie mam już siły się nad tym zastanawiać. Basowy puls cichnie, ogarnia mnie spokój.
„I used to care, but things have changed”.
• • •
DJ Sin po minucie wstaje, nie opuszczając wzroku.
– Myślę, że powinieneś już iść – oznajmia. – Przyślij tu jakichś swoich zbirów. Może lepiej sobie poradzą z egzekucją. Ty nie jesteś mordercą. Jesteś… kimś innym. Nie bój się, nie pójdę do prasy i na policję. Nie będę działać przeciw ukochanej partii. Tylko dlatego, że nie chcę już nigdy więcej wymawiać twojego imienia.
Jason chowa broń. Obdarzony mocą nieskończonej racjonalizacji umysł polityka tłumaczy mu właśnie, że to wcale nie było tchórzostwo, ale przezorność. Nie strzelił, żeby uniknąć interwencji ochroniarzy. Nie mógł zrobić tego tutaj, w samym centrum imprezy. Prawda?
Gdy odwraca się do niej plecami, dziewczyna nie wytrzymuje i mówi coś jeszcze. Wyrzyguje to z siebie jak nieprzetrawiony alkohol nad ranem. Nic przyjemnego, ale potem jest już lepiej. Wszystko przechodzi, z czasem.
– Kochałam cię, wiesz? Naprawdę cię kochałam. Zrobiłabym dla ciebie wszystko. I odkąd zrozumiałam, że to ty skazałeś mnie na śmierć, walczę z ogromnym poczuciem winy. Za to, kim byłam. Za to, że gazety mogłyby mnie nazwać kurwą i to zniszczyłoby twoją drogocenną reputację. Ja naprawdę przez chwilę sądziłam, że to przeze mnie, wiesz? Już tak nie myślę. Skazałeś mnie na śmierć i nie miałeś nawet jaj, żeby osobiście pociągnąć za spust. Jeśli się jeszcze kiedyś przypadkiem spotkamy, lepiej zapamiętaj, Jasonie, że ja jestem odważniejsza od ciebie. W podobnej sytuacji nie zawaham się ani przez chwilę.
• • •
Fakty wolno układają się Jasonowi w głowie, gdy wychodzi z zakurzonej garderoby. Przymyka oczy w stroboskopowych błyskach, muzyka go drażni. Mimo to uśmiecha się do siebie półgębkiem, bo zna swoją Sylwię i wie, że ona zawsze jest szczera. Skoro powiedziała, że nie pójdzie z tym wszystkim na policję ani do prasy, to znaczy, że sprawę da się jeszcze jakoś zamieść pod dywan tak, żeby on sam wyszedł na zero. Nie zyska społecznego poparcia jako pokrzywdzony narzeczony, ale też go nie straci, a póki co i tak przoduje w sondażach. Nawet te parę trupów da się zatuszować. W śródmieściu ludzie mordują się bez powodu codziennie, szczególnie na takich imprezach. Jego dobry nastrój psuje trochę fakt, że wychodząc, mija zwłoki dwóch z sześciu opłaconych cyngli. Nie udało im się, ale to już nie ma znaczenia. Jason nie przygląda się bliżej trupom, więc nie widzi, że obaj zginęli uduszeni. A na szyjach nie ma żadnych sińców.
– Co tu tak cholernie śmierdzi? – pyta sam siebie retorycznie. Teraz chce już tylko jak najszybciej wrócić do swojej dzielnicy i do domu. A po drodze o wszystkim zapomnieć. W powietrzu unosi się słodkawo-gęsta woń, od której przewracają się flaki. Budzący odruch wymiotny fetor dawno rozłożonego, ludzkiego ciała.
• • •
– Miłe miejsce – powiedziała Sin, wpatrując się w panoramę miasta. Śródmieście płonęło. Girlandami reflektorów na autostradzie, blaskiem neonów z nazwami barów, burdeli i hoteli na jedną noc, drogowskazów samotności. Ponad morzem sztucznego światła wyrosły szkielety biurowców i ponure wieże kościołów. Mgława jest jak Babel. Każdy mówi tu w swoim własnym języku. Nawet, jeśli jakiś wyraz brzmi podobnie, znaczy co innego. Drobne różnice sensów i emocji uniemożliwiają komunikację, ale niektórzy mimo to ciągle próbują się dogadać. Oglądaliśmy to wszystko z oddali. Sin zwiesiła nogi ponad trzydziestometrową przepaścią. Nie płakała, nie skarżyła się, kalkulowała coś na zimno.
– Fajny dach. Często tu przychodzisz?
– Zawsze w takich chwilach. Tu się dobrze myśli. Patrzy na sprawy z dystansu.
– Nie ma na co patrzeć, bo nie ma żadnej sprawy. Jason to dla mnie przeszłość. Nie sądzę, żeby jeszcze kiedyś sprawiał problemy, ale na wszelki wypadek mam zamiar na parę miesięcy zniknąć z miasta.
– Mogę ci w czymś pomóc? – spytałem niezręcznie.
– Już pomogłeś – odpowiedziała po chwili milczenia. – Zobacz, co słychać u Kingstona. Mocno się przeforsował tą swoją magią. A ja… no wiesz… jestem wam obu bardzo wdzięczna. Zawdzięczam ci życie i nigdy o tym nie zapomnę.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

64
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.