powrót; do indeksunastwpna strona

nr 6 (CXVIII)
lipiec-sierpień 2012

Stara i nowa krew
Sylvester Stallone ‹Niezniszczalni›
Premiera sequela „Niezniszczalnych” to dobra okazja, by przypomnieć sobie część pierwszą. Efekt seansu – ponowne rozczarowanie zmarnowaną okazją, ale nie na tyle, by odpuścić sobie kontynuację z van Dammem i rozszerzonymi rolami Willisa i Schwarzeneggera.
ZawartoB;k ekstraktu: 60%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nie bez powodu wymieniam konkretne nazwiska podstarzałych gwiazd kina akcji – to one wciąż pozostają głównym wabikiem na widzów i… najmocniejszą stroną pierwszej części. Przecież właśnie dla tej jednej sceny, ekranowego spotkania Stallone’a, Willisa i Schwarzeneggera wiele osób wybrało się na „Niezniszczalnych”. To nic, że scenka okazała się nazbyt krótka, ale za to – zwłaszcza przy kolejnym seansie „na spokojnie” – pokazywała radochę jaką mieli aktorzy z tego zejścia i wzajemnych kumpelskich docinków. Może niezbyt wyszukanych, ale przecież celnych: „on chce zostać prezydentem” do Schwarzeneggera – zabawne tym bardziej dla tych, którzy pamiętają, że Stallone śmiał się z ambicji politycznych austriackiego kolegi już w 1993 w „Człowieku-demolce”. A przecież oprócz tej wielkiej trójki mamy jeszcze ze starej gwardii Dolpha Lundgrena, Mickeya Rourke’a i Erica Robertsa – wszystkich w formie i obsadzonych zgodnie ze swoim emploi i schematami kina akcji.
Właśnie to nawiązywanie do przeszłości przez pryzmat dnia dzisiejszego sprawia największą frajdę przy oglądaniu „Niezniszczalnych”. Stallone, zdecydowanie zbyt poważny przez co wypadający słabiej od kolegów, to oczywiście one-man-army („on uwielbia zabawy w dżungli”). Lundgren niczym w „Uniwersalnym żołnierzu” gra totalnego psychola (przy okazji próbując nadziewać ludzi na ostre przedmioty w sposób, w jakim sam kończył występy w serii filmów o super-żołnierzach). Eric Roberts jest przystojnym elegantem bez skrupułów, który sam nie brudząc sobie rąk krwią wysługuje się bezmózgimi osiłkami – dokładnie w taki sam sposób jak gros przerysowanych bandziorów z ery VHS. Zresztą jego napędzająca fabułę postać to kolejny ukłon w stronę lat 80-tych, bo choć i dzisiaj kręci się filmy o niezbyt czystych zagraniach amerykańskich służb specjalnych to za czasów Reagana filmowcy chętnie żywili się przeciekami o działaniach CIA, które później przerodziły się w aferę Iran-Contra. Dokładnie te same zainteresowania co CIA w prawdziwej aferze (narkotyki + Nikaragua) przejawiał na przykład dr Zagon w „Nico ponad prawem” – w „Niezniszczalnych” Roberts też uprawia narkotyki w bezimiennym hispanojęzycznym państewku Ameryki Środkowej rządzonym przez wojskowych.
I tylko Rourke, które przez ostatnie dwie dekady fizycznie zmienił się nie do poznania za bardzo nie ma do czego nawiązywać, choć widząc wytatuowaną postać na Harleyu nie sposób nie pomyśleć o „Harley Davidson i Marlboro Man” z Rourkiem i Donem Johnsonem. Zresztą jego postać to bardziej element nostalgicznej scenerii podobnie jak warsztat motocyklowo-tatuażowy, staroświecki telefon stacjonarny, potężne amerykańskie pick-upy i terenówki (Toyoty Prius w tym filmie nie uświadczymy) oraz obowiązkowy środek lokomocji podkreślający egzotykę, czyli hydroplan (takim samym uciekał w otwarciu „Poszukiwaczy zaginionej arki” Indiana Jones, a John Matrix przybywał na wyspę pełną żołdaków południowoamerykańskiego watażki). W takiej aranżacji podstarzali herosi czują się i wypadają zaskakująco dobrze, choć trzeba zauważyć, że Stallone wyraźnie robi miejsce dużo młodszemu Jasonowi Stathamowi – zresztą ustępowanie pola „nowej gwardii” jest kilka razy delikatnie zaznaczone.
Po tej wyliczance nazwisk widać już jedną z podstawowych bolączek „Niezniszczalnych” – zbytnie przeładowanie listy płac. O ile stare gwiazdy umieszczono w fabule w miarę sprawnie, o tyle młodsze pokolenie, oprócz Stathama, praktycznie tylko statystuje. Jet Li mimo swojej popularności i charakterystyczności jest właściwie nie wykorzystany (a wystarczyłaby jedna samodzielna scena z porządnym kung-fu). Z kolei sportowcy Coutre, Crews i Austin to postacie z innej bajki, dla nie-Amerykanów praktycznie nieznani, a tym samym wzbudzający letnie emocje. Zwłaszcza, jeśli dostają sztampowe scenki („przedstawiam swoją narzeczoną” – o wielkokalibrowej broni oczywiście), albo wymuszone sceny akcji dostosowane do zapaśniczych umiejętności.
No właśnie – sceny akcji. Coś co powinno być clou filmu z tego gatunku, coś co mogło i miało być wyróżnikiem na tle współczesnego kina akcji, okazało się totalną pomyłką. Stallone obiecywał „naturalne” efekty specjalne, prawdziwe wybuchy, odwoływanie się do estetyki lat 80-tych, a zaserwował… kiepskiej jakości komputerowe krew i płomienie, przy okazji próbując w finale niepotrzebnie dorównać w brutalności swojemu nowemu „Rambo”. Efekt jest taki, że ostatnie pół godziny „Niezniszczalnych”, czyli finałowa bitwa, to zwyczajna nuda, która ani nie trzyma w napięciu, ani nie rajcuje wykorzystaniem ikon kina akcji. A przede wszystkim w żaden wyraźny sposób – poza znanymi twarzami – nie nawiązuje do złotego okresu kina akcji. Na szczęście seans ratuje pierwsza połowa filmu, która sprawia przyjemność poprzez oglądanie wprowadzania na ekran kolejnych aktorów oraz wspomniane nawiązania do ich kinowej historii i klasycznych fabuł sprzed trzydziestu już lat. I chyba to właśnie decyduje o tym, że sequel będzie warto zobaczyć – choćby dla van Damme’a w roli bad guya prezentującego szpagaty z wyskoku…



Tytuł: Niezniszczalni
Tytuł oryginalny: The Expendables
Dystrybutor: Monolith
Data premiery: 20 sierpnia 2010
Reżyseria: Sylvester Stallone
Muzyka: Brian Tyler
Rok produkcji: 2010
Kraj produkcji: USA
Gatunek: akcja
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w: Kulturowskazie
Ekstrakt: 60%
powrót; do indeksunastwpna strona

203
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.