powrót; do indeksunastwpna strona

nr 6 (CXVIII)
lipiec-sierpień 2012

A więc standard
McG ‹A więc wojna›
„A więc wojna” to, jak nietrudno się było domyśleć choćby po zwiastunach, powtórka z rozrywki i komedia sklecona ze schematów. Co prawda na niektórych dowcipach można się nawet zaśmiać, ale nie ratuje to w żaden sposób całości.
ZawartoB;k ekstraktu: 30%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Tym filmem reżyser zwący się enigmatycznie McG powrócił na właściwe tory. „A więc wojna” nie przypomina w niczym czwartej odsłony „Terminatora” (też zresztą kiepskiej), za to w potraktowanych po macoszemu, nieco campowych, za to mocno niepoważnych scenach akcji nawiązuje do obu części „Aniołków Charliego” nakręconych przez McG u zarania kariery. Zresztą fabuła jest nawet nieco podobna, tyle, że zamiast pięknych agentek, mamy tu przystojnych szpiegów. Jednak mimo tagline’owych zapowiedzi to bardziej komedia romantyczna niż film akcji – w końcu rzecz idzie o rywalizację dwóch facetów o kobietę, a że przy okazji są szpiegami to już rzecz wtórna.
Rzecz jasna wcielający się w role super agentów Tom Hardy i Chris Pine w prywatny i nielegalny sposób wykorzystują dostępny dla pracowników CIA arsenał środków (śledzenie starań konkurenta i podkładanie mu świni), niczym podejrzewający żonę o romans Schwarzenegger w „Prawdziwych kłamstwach”, ale to jedynie atrakcyjny dodatek. Prawdziwa batalia rozgrywa się o dorośnięcie i odkrycie swojego prawdziwego, ukrytego ja, oczywiście na lekki, romcomowy sposób. I tak kobieciarz okazuje się słodkim romantykiem, niezaspokojona seksualnie mężatka po 40-tce – kochającą żoną, a zapracowany agent – doskonałym ojcem. Wyświechtane to do bólu i niespecjalnie śmieszne. Wesołość wzbudzić może jedynie kilka niezbyt niewyszukanych żartów na temat dopasowywania się do oczekiwań kobiety – np.: gdy po podsłuchaniu obiektu uczuć panowie starają się pokazać swą bardziej twardą lub miękką stronę, choćby adoptując pieska czy zabierając wybrankę na manewry paintballowe.
W drugą stronę to (niestety) nie działa – bohaterka to chodzący ideał, który w żaden sposób nie musi starać się o względy przystojniaków. Zresztą reżyser nie wystawia płci pięknej laurki: według „A więc wojna” kobiecą miarą mężczyzny jest długość penisa i liczba stosunków, a robienie maślanych oczu do dwóch facetów równocześnie to nienaganny etycznie standard. To ambiwalentne podejście do płci, niezbyt smaczne rozwiązanie akcji i nieco wulgarne dowcipy to w USA właściwie romcomowy standard, który obciąża też film McG. Nie są go w stanie uratować też młodzi gwiazdorzy, którzy po świetnych rolach (Pine w „Star Treku”, Hardy choćby w „Wojowniku”) tym razem zupełnie nie przykładają się do swoich postaci, bazując na wypracowanym wcześniej stylu gry (niekoniecznie tutaj odpowiednim) i sprawiając wrażenie nieco nieobecnych. Z kolei Reese Witherspoon właściwie nie ma czego grać, pozostając kwiatkiem dla samczego kożucha w filmie, który jest sztampowym przedstawicielem gatunku. Tego samego, który aktorka w pewien sensie wyśmiewała 10 lat wcześniej w „Legalnej blondynce”…



Tytuł: A więc wojna
Tytuł oryginalny: This Means War
Dystrybutor: Imperial CinePix
Data premiery: 8 sierpnia 2012
Reżyseria: McG
Scenariusz (film): Timothy Dowling, Simon Kinberg
Rok produkcji: 2011
Kraj produkcji: USA
Czas projekcji: 94 min.
Gatunek: akcja, komedia
EAN: 5903570151040
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w: Kulturowskazie
Ekstrakt: 30%
powrót; do indeksunastwpna strona

204
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.