„Biohazard X” to niezły przykład na to, jak za niewielkie pieniądze i ze znikomą pomocą komputera wykreować całkiem sensowne realia sf. Gdybyż jeszcze to samo można było powiedzieć o fabule…  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Filmowa science fiction, zwłaszcza ta kosmiczna, przeżywa w ostatnich latach ciężkie chwile. Zepchnięta w kozi róg przez nad wyraz bujnie rozkwitnięte kino grozy oraz pleniące się ekranizacje komiksowe czy produkcje powstałe na bazie „Harry’ego Pottera”, nie potrafi odzyskać utraconego terytorium, i to nawet mimo ogromnych możliwości, jakie dają komputery dzisiejszej doby. W chwili obecnej jakoś tak się utarło, że dziejącą się w kosmosie opowieść można zrobić wyłącznie wtedy, gdy dysponuje się budżetem z przynajmniej siedmioma zerami. Muszę przyznać, że wiele w tym racji, zważywszy na katastrofalną jakość większości tanich filmów, w których nie dość sprawni i cierpiący na brak odpowiednich funduszy twórcy uparcie próbują kreować praktycznie cały obcy świat w komputerze, co najczęściej kończy się wizualną katastrofą. Z drugiej jednak strony dawne space opery, które jeszcze dwie dekady temu relatywnie często gościły na naszym rynku VHS, na ogół powstawały za naprawdę śmieszne pieniądze, a ich twórcy doskonale radzili sobie posiadając ledwie parę plastikowych modeli, wiaderko gumy i stosik płyt karton-gipsowych. I co gorsza, tymi prymitywnymi metodami częstokroć osiągali znacznie lepsze efekty, niż współcześni twórcy szastający na prawo i lewo tłustymi przelewami bankowymi. Nie wszystko jednak stracone, skoro od czasu do czasu pojawiają się perełki w rodzaju „ Iron Sky”, „ Moon” czy „Cargo”, zrealizowane za stosunkowo nieduże pieniądze (mówimy tu o kwotach oscylujących w granicach 5-10 milionów dolarów), a mimo to potrafiące zachwycić tak stroną techniczną, jak i dopracowaniem detali. A są to warunki niezbędne do tego, by widz nie poczuł się na samym wstępie oszukany i by mógł poświęcić uwagę nie tyle niedostatkom scenografii, ile walorom fabuły. Bo scenografia ma widzowi ułatwić, a nie utrudnić wejście w wykreowany przez scenarzystę i reżysera świat. Trafiają się jednak również filmy niemal zupełnie pozbawione komputerowej scenografii, a mimo to potrafiące udanie oddać klimat obcego globu. Jednym z nich jest „Biohazard X” (tak na marginesie – skąd się tłumaczowi wziął ten biohazard, skoro oryginalny tytuł brzmi „The Men Who Fell”, bladego pojęcia nie mam). Dwóch skazańców, którzy podjęli się wykonać misję w zamian za złagodzenie wyroku, ląduje – a raczej rozbija się – niewielkim stateczkiem na spustynniałej, zniszczonej przez atomowy konflikt planecie. Przy czym – wbrew opisowi z okładki płyty – nigdzie nie jest powiedziane, że to Ziemia. Po krótkiej potyczce z tubylcami docierają do zasypanego pyłem włazu i odgrzebawszy go schodzą do podziemnej plątaniny korytarzy, śluz i gigantycznych komór o nieznanym przeznaczeniu. Pogrążone w mroku pasaże rzeczywiście robią wrażenie, zwłaszcza że do samego końca nie zostało wyjaśnione, po co w sumie były komuś potrzebne tak ogromne przestrzenie. Niestety, w momencie zejścia bohaterów pod ziemię akcja strzela sobie w łeb. Przez następne z górą pół godziny dwaj panowie niespiesznie bowiem drepczą w kierunku mitycznego punktu docelowego, zabijając nudę (swoją i widza) niezbyt zobowiązującą, choć relatywnie ciekawą konwersacją, podającą garść elementów niezbędnych do wyrobienia sobie opinii na temat przedstawionego świata. Gdy zaś w końcu – w granicach pięćdziesiątej (!) minuty seansu – docierają do ostatniej śluzy… Ech… Dość stwierdzić, że robi się wtedy co najmniej dziwnie, bo niezbyt porywający film sf niespodzianie skręca w kierunku lichego horroru o podłożu religijnym. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że mimo atrofii akcji oraz wyczuwalnej nędzy finansowej twórców, objawiającej się między innymi w nienajlepszych zdjęciach i słabych efektach specjalnych w końcowej części opowieści, „Biohazard X” w jakiś magiczny sposób przykuwa uwagę. Przede wszystkim scenografią, która momentami przypomina grę „Fallout” (na pustyni leży na przykład przepołowiony wrak wielkiego lotniskowca), a momentami klasyczne horrory sf z korytarzami statku czy bazy, gdzie w ciemnych załomach czai się coś nienazwanego. W odbiorze filmu pomaga również w miarę rozsądne podrzucanie przez scenarzystę drobnych elementów podsycających u widza zainteresowanie biegiem fabuły. Bo nie da się ukryć, że z tym ostatnim jest w „Biohazardzie X” kłopot. Zanim upłynie drugi kwadrans seansu, ze względu na ewidentny brak akcji z łatwością można bowiem nabrać nieprzepartej chęci na wyłączenie filmu i przy ekranie trzyma widza już tylko ciekawość, czegóż to szukają więźniowie. Co było tak ważnego dla ich mocodawców, że ci dali skazańcom statek i zaoferowali złagodzenie wyroku. Seans dodatkowo utrudnia dziwna muzyka, w pierwszych chwilach całkiem ciekawa i oryginalna, jednak z momentem zejścia bohaterów do podziemi przeradzającą się w ciche, denerwująco melancholijne świsty, tak jakby ktoś zabawiał się puszczaniem wiatrów na różnej długości rurach. W przypadku, gdy za całą akcję robi powolne chodzenie w mroku oraz niezbyt porywające dyskusje, takie dźwięki momentalnie zaczynają usypiać. W efekcie wyszedł film szalenie nierówny, z jednej strony ciekawy scenograficznie i koncepcyjnie, z drugiej – nudny i na zakończenie niezbyt mądry. Jednak mimo to nie sposób zupełnie spisać go na straty, bowiem ma w sobie coś takiego, że zmusza do wysiedzenia do ostatniej minuty, nawet wobec wspomnianych mankamentów.
Tytuł: Biohazard X Tytuł oryginalny: The Men Who Fell Data premiery: 2008 Rok produkcji: 2007 Kraj produkcji: USA Gatunek: SF Ekstrakt: 40% |