powrót; do indeksunastwpna strona

nr 7 (CXIX)
wrzesień 2012

Krótka lekcja japońskiego folkloru
Katsuhide Motoki ‹Kitaro›, Katsuhide Motoki ‹Kitarô i klatwa milenium›
Abstrahując od tego, że „Kitaro” oraz „Kitaro i klątwa milenium” to niezbyt wystrzałowe, z lekka bajkowe kino familijne, oba filmy można uznać za gratkę dla miłośników Dalekiego Wschodu. W końcu nie co dzień pojawia się u nas coś, co porusza temat tamtejszych wierzeń i przesądów.
ZawartoB;k ekstraktu: 50%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Obecność obu filmów o Kitaro na naszym rynku DVD to spora zagadka. Z Kraju Kwitnącej Wiśni trafiają do nas zazwyczaj – oczywiście nie licząc anime – obrazy należące do absolutnej klasyki, świeższe i bardziej popularne horrory oraz kolejne kawałki nieśmiertelnego cyklu o Godzilli. Świętem można nazwać dzień, w którym na półkach krajowych sklepów i wypożyczalni pojawia się cokolwiek spoza wyżej wymienionej puli. Pech chciał, że i w takie święto nie zawsze jest co świętować, czego najlepszym przykładem właśnie „Kitaro” oraz „Kitaro i klątwa milenium”, filmy, które znalazły się u nas w dystrybucji z zupełnie niejasnych przyczyn.
Bardzo cenię japońskie kino, ale tamtejsza kinematografia – jak zresztą chyba każda na świecie – wypuszcza na światło dzienne filmy o kilku stopniach jakości. Są więc filmy wysokobudżetowe, świetnie wykonane i dopracowane do ostatniego szczegółu – te można zobaczyć w kinach całego globu, choć akurat z rzadka w Polsce. Są filmy o niższym budżecie, niekoniecznie trafiające na szeroki ekran, ale zrealizowane bardzo porządnie i oparte na inteligentnym scenariuszu – takie najczęściej odławia się na różnego rodzaju festiwalach. Są w końcu filmy zrobione niskimi nakładami finansowymi, z dość umownymi efektami specjalnymi i słabymi zdjęciami, choć niezłym aktorstwem i na ogół ciekawym pomysłem – większość z nich kończy wyświetlana w japońskiej telewizji. Za te ostatnie filmy z reguły nie ma co w ogóle się zabierać, jeśli się nie tknęło obrazów z dwóch poprzednich kategorii. Telewizyjne produkcje są bowiem znacznie bardziej hermetyczne kulturowo i zrobione z dużą dozą umowności, ponieważ ich twórcy nie przewidywali eksportu swojego wyrobu i najczęściej nie konstruowali opowieści tak, by była atrakcyjna i zrozumiała również dla widzów z Ameryki czy Europy. A jednak „Kitaro” i jego kontynuację, klasycznych przedstawicieli takiego kina telewizyjnego, wydano u nas na płytach. Pozostanie słodką tajemnicą dystrybutora, czemu wybór padł akurat na te dwa tytuły…
Nie da się ukryć, że „Kitaro” to kino mocno przeciętne, choć jednocześnie fascynujące. Jest to coś w rodzaju familijnej historyjki, wprowadzającej młodsze pokolenie widzów w bogaty świat japońskiego folkloru, czy może bardziej konkretnie – przedstawiającej szeroki wachlarz istot zbiorczo zwanych yôkai. Nazwą tą objęta jest szalenie barwna zbieranina duchów, demonów, ożywionych przedmiotów, dziwnych zwierząt i wszelkich innych stworów obdarzonych nadprzyrodzonymi mocami. W „Kitaro” występuje zaledwie drobny wycinek ogromnej puli, jednak w zupełności wystarczający, by wyrobić sobie zdanie na temat dalekowschodniej wyobraźni.
Mieszkańców protestujących przeciwko budowie parku rozrywki w pobliskim lesie zaczynają nękać cztery nasłane przez humanoidalnego Szczurzyka (pół-człowiek, pół-yôkai, dysponujący długimi siekaczami oraz sztywnymi wąsikami) upiory: ciastowata głowa (miał to być chyba Mikoshi-nyūdō, ale jego opis niezbyt pasuje do widocznego w filmie stwora), Betobeto-san, czyli półprzezroczysta kula z nogami, zajmująca się głównie głośnym stąpaniem za zapóźnionymi przechodniami, bakezōri, czyli chodzący sandał oraz kasa-obake, czyli nadzwyczaj popularna, skacząca na jednej nodze parasolka. Nie widząc innej możliwości pozbycia się upiornych intruzów, jeden z dzieciaków wysyła listowną prośbę o pomoc do Kitaro, mieszkającego w leśnej głuszy chłopaka, który zdaje się mieć jakąś władzę nad yôkai. I rzeczywiście, Kitaro, bodajże również pół-człowiek, pół-yôkai, przepędza dręczycieli – głównie za pomocą latających geta, charakterystycznych japońskich chodaków. Powoduje to jednak dodatkowe komplikacje, bowiem cierpiący na wieczny brak gotówki Szczurzyk, który miał otrzymać od inwestora pieniądze za wyrzucenie protestujących ludzi z mieszkań, trafia przypadkowo na grotę z wielkim szlachetnym kamieniem, który natychmiast sprzedaje w lombardzie. Gdy po jakimś czasie orientuje się, że uzyskana cena to ledwie ułamek prawdziwej wartości kamienia, kryjącego w sobie tysiącletnie klątwy i zdolnego dać swojemu właścicielowi niewyobrażalne moce, wraca do lombardu z awanturą. Niestety, kamienia już nie ma, bo został skradziony przez ojca dzieciaka, który wysłał do Kitaro list.
Dopiero tutaj zaczyna się właściwa fabuła. O kradzież kamienia posądzony zostaje Kitaro. Obciążony zeznaniami ratującego własną skórę Szczurzyka ma trafić na pięćset lat do kotła z wrzącą zawartością, udaje mu się jednak uciec. Tengu, ptasiopodobne humanoidy, które – z racji bycia kimś w rodzaju służb porządkowych wśród yôkai – prowadziły proces, dają mu czas na odnalezienie kamienia do północy, bo inaczej zamiast niego w kotle wyląduje jego ojciec (malutki ludzik z wielką gałką oczną zamiast głowy, uwielbiający kąpiele w gorącej sake) oraz Piaskowa Wiedźma. Jednocześnie za kamieniem intensywnie rozglądają się kitsune, czyli lisie duchy (potrafiący się przemieniać w ludzi lisi oszuści, posiadający tym znaczniejszą moc i pozycję, im większą liczbą ogonów – maksymalnie do dziewięciu – dysponują), marzące o zdobyciu władzy i zniszczeniu wycinających lasy ludzi. Zaczyna się wyścig z czasem, urozmaicony obecnością paru kolejnych stworzeń, jak choćby żywej, ruchomej ściany czy latającej płóciennej wstęgi.
Jak już nadmieniłem, „Kitaro” wygląda jak klasyczna produkcja telewizyjna. Ma słabe zdjęcia i dość umowne, często wręcz tandetne – zwłaszcza w przypadku tych generowanych komputerowo – efekty. Podobnie jest z grą aktorską, która nieco przypomina tę z naszych dawnych programów telewizyjnych przeznaczonych dla młodszej widowni. Naturalnie jest o kilka klas lepsza od naszego chałturzenia, ale mimo wszystko irytuje manierą przesadnego uwypuklania niektórych cech portretowanych postaci, przerysowaniem zachowań oraz ogólnym infantylizmem. Podobnie jest z prostymi, wyraźnie moralizującymi dialogami. Mimo to opowieść ma w sobie wiele uroku i ciepła, a jej podstawową siłą jest nieprzebrane bogactwo japońskiego folkloru, bodaj jednego z najbardziej skomplikowanych i barwnych na świecie.
Drugi film, powstały rok później „Kitaro i klątwa milenium”, stanowi zupełnie odrębną historię, choć bohaterami nadal – choć w sposób znacznie już wyraźniejszy – są Kitaro i jego pomocnicy. Tym razem decydują się oni pomóc dziewczynie, u której na dłoniach pojawiły się niebieskie bąble. Dzięki wizycie w bibliotece yôkai (bądź archiwum – tłumacz chyba nie mógł się zdecydować) udaje im się ustalić, że w ten sposób znaczy swoje przyszłe ofiary demon zwany wodną wiedźmą. Tutaj zaczyna się bajzel, bo owa wodna wiedźma, w oryginale zwąca się Nure-onna, jest w istocie czymś w rodzaju naszej swojskiej syreny. Jednak tylko pozornie. Owszem, wedle przedstawionej w filmie legendy rzeczywiście posiada ona rybi ogon, ale zgodnie z powszechnym wyobrażeniem powinna mieć raczej wygląd trzystumetrowego węża z kobiecą głową, i to wręcz pozbawionego ludzkiego korpusu i rąk. Żeby zagmatwać sytuację, przez większą część filmu Nure-onna występuje jako zwyczajna kobieta, oczywiście jeśli nie liczyć rozsianych po twarzy kolorowych łusek.
ZawartoB;k ekstraktu: 50%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Jak by jednak nie było, dziewczynie zostały dwa dni życia i żeby ją uratować, należy przeprowadzić pewien rytuał (od czasu do czasu zwany przez tłumacza czarem), który na powrót uwięzi wodną wiedźmę, uwolnioną parę dni wcześniej przez nieznane moce. Do rytuału potrzeba jednak pięciu magicznych instrumentów muzycznych, rozsianych po całym kraju. Grupa bohaterów rozdziela się więc i rusza w poszukiwaniu gongu, shō, lutni (potem prawidłowo zwanej biwą) i fletu (potem prawidłowo zwanego hichiriki), bo piąty instrument, bębenek, już trafił w ich ręce dzięki lepkim palcom Szczurzyka.
Naturalnie zadanie nie będzie łatwe, bowiem do rytuału zamierza nie dopuścić grupa złych yôkai, planujących zemścić się na ludzkości za niszczenie natury. Na ich czele stoi Nurarihyon (demon z głową w kształcie tykwy, na ogół wślizgujący się do domów ludzi, którzy wyszli do pracy, pijący przy ich stole herbatę i udający gospodarza), zaś do pomocy ma Jakotsubabę (wężowa wiedźma, wedle wierzeń trzymająca w lewej dłoni czerwonego węża, palącego wszystko swoim oddechem, w prawej zaś niebieskiego, dla odmiany wszystko mrożącego; tutaj jednak jest odzianą w łachmany staruszką, która potrafi zmieniać się w węża), pochodzącego z Indii, strzelającego sprężynami ze swojego instrumentu jaszę oraz satoriego, czyli stwora wypowiadającego na głos myśli znajdujących się w jego pobliżu ludzi. Do kompletu dochodzi społeczność tańczących… chyba szopów
Film jest zrealizowany i technicznie, i aktorsko na podobnym, co „Kitaro”, poziomie. Ma jednak lepiej skonstruowany scenariusz, posiadający sporo mrocznych akcentów i proponujący bardziej zwartą, jednolitą fabularnie opowieść. Nie ma też tak jawnie infantylnych akcentów, co część poprzednia – przykładowo nie ma tu żadnych dziecięcych bohaterów. „Kitaro i klątwa milenium” nadal jednak jest filmem w pełni familijnym, co daje się we znaki na przykład w przypadku widocznych podczas wizyty w bibliotece cudacznych i w sumie umownych masek i strojów, w które upchnięto robiących za yôkai statystów. Szkoda tylko, że równocześnie jest to festiwal obciachu i tandety, bo upchnięci w fikuśne stroje nieszczęśnicy niechętnie przestępują z nogi na nogę lub smętnie wymachują odnóżami, wykonując wszelkie symulujące życie ruchy ze stateczną powolnością biorącą się bądź z braku swobody ruchu w sztywnym, najwyraźniej gumowym kostiumie, bądź z obawy nastąpienia na którąś z własnych macek, co by się mogło skończyć turlaniem po podłodze i podcinaniem pozostałych towarzyszy niedoli.
Odbiór filmu psują jednak dwie rzeczy. Pierwsza to osobliwe poczucie humoru twórców. Wiele scen, być może w założeniu zabawnych, budzi nie tyle śmiech, ile zakłopotanie, albo wręcz niesmak. Tak jest z Mędrcem szczypiącym sutki unoszących się na wodzie piersi kąpiącej się, sędziwej Piaskowej Wiedźmy, który wziął je za rodzynki, tak jest z cuchnącym, popiardującym od czasu do czasu Szczurzykiem, tak też jest z satorim, który wali w bohaterów jak z karabinu maszynowego malutkimi kupami, wystrzeliwanymi hurtem ze zwisającego mu między nogami wora, chyba stanowiącego część jego ciała. Drugi problem to wątpliwej jakości tłumaczenie ścieżki dialogowej. Część pojęć czy też nazw jest tłumaczona niechlujnie, co widać po wymienionych parę akapitów wyżej przykładach niedopuszczalnej płynności nazewniczej (rytuał/czar, lutnia/biwa, etc.), część jest bezsensownie dostosowana do mitologii słowiańskiej (syrena, trzy leśne duszki, uparcie i najzupełniej bezsensownie nazywane rusałkami, czy w końcu określony absurdalnym mianem strzygi satori), część zaś świadczy o lenistwie tłumacza (jasza tak naprawdę powinien po polsku być jakszą – owszem, jego japońska nazwa faktycznie brzmi „jasza”, ale bohaterowie podkreślają, że jest to zagraniczny yôkai, a ten akurat, pochodzący z Indii, ma obecną w języku polskim nazwę – właśnie „jaksza”).
Oba filmy tym mocniej rozczarowują, gdy sobie uświadomić, że bazą scenariusza był komiks Shigeru Mizukiego, oparty z kolei na pochodzącej z początku XX wieku opowieści „Hakaba no Kitarô” (co znaczy mniej więcej „Kitaro z cmentarza”), bardzo popularnej przed wojną i często wystawianej jako kamishibai – teatrzyk, w którym historia opowiadana jest przez wsuwane w ramkę malowane plansze. Opowieść ta, w elegancki sposób popularyzująca tematykę yôkai, na tyle przypadła do gustu Japończykom, że Shigeru Mizuki, autor wielu mang, w tym na przykład komiksowej biografii Adolfa Hitlera, w 1959 powołał do życia rysunkową serię, na podstawie której nakręcono kilka animowanych seriali oraz parę luźnych filmów, tak animowanych, jak i aktorskich. Niestety, te ostatnie raczej nie należały do specjalnie udanych i chyba trzeba będzie jeszcze poczekać na ekranizację z prawdziwego zdarzenia.
Zresztą yôkai w ogóle średnio mają szczęście do kina. Bodaj jedyny film, który można nazwać w pełni profesjonalnie zrealizowanym, to pochodzący z roku 1968 „Yôkai daisensô” (czyli „Wielka wojna yôkai”), bardzo efektowna, choć z lekka infantylna opowiastka o yôkai stawiających odpór dopiero co ożywionemu, pochodzącemu z asyryjskiego Ur demonowi, żądnemu władzy nad światem. Dwa następne obrazy, „Yôkai hyaku monogatari” z 1968 (yôkai pomagają wyrzucanym z domów ludziom pozbyć się chciwca próbującego nielegalnie przejąć teren starej świątyni) i „Tôkaidô obake dôchû” z 1969 (yôkai pomagają dziewczynce pozbyć się dybiących na jej życie bandytów) są już znacznie słabsze, a obecność istot nadprzyrodzonych w fabule jest absolutnie zbędna i bohaterowie tak naprawdę doskonale by się obeszli bez – bardzo iluzorycznej – pomocy yôkai. W efekcie yôkai na długie lata zniknęły z filmów, wracając do łask dopiero w początkach XXI wieku. Jednymi z bardziej znanych prób ożywienia tej tematyki są dwie części „Kibakichi: Bakko-yokaiden” z 2004 roku, opowiadające o przygodach samuraja-wilkołaka, który bardzo często natrafia na swojej drodze na rozmaite, mniej lub bardziej przyjazne ludziom yôkai, oraz nowa wersja „Yôkai daisensô”, nakręcona w 2005 roku przez Takashiego Miike, nie mająca praktycznie nic wspólnego ze starszym filmem o tym samym tytule. Miike nakręcił bowiem postmodernistyczne, mocno kiczowate i tak naprawdę słabiutkie kino familijne o dzieciaku, który staje do walki z niegodziwcem gromadzącym złość płynącą od porzuconych i zniszczonych przedmiotów i transformującym za jej pomocą dobre yôkai w maszyny niosące śmierć i zniszczenie. Ciekawostką jest tutaj niewielkie cameo samego Shigeru Mizukiego.
Na tym tle „Kitaro” oraz „Kitaro i klątwa milenium” wypadają całkiem przyzwoicie, co nie zmienia jednak faktu, iż do poprawnego ich odbioru trzeba dysponować choć odrobiną wiedzy na temat japońskiego folkloru i mieć już za sobą przynajmniej kilkanaście azjatyckich filmów, żeby nie zrazić się zaraz na wstępie. Przy spełnionych powyższych warunkach seans obu filmów powinien być całkiem interesującym doświadczeniem.



Tytuł: Kitaro
Tytuł oryginalny: Gegege no Kitarô
Reżyseria: Katsuhide Motoki
Scenariusz (film): Daisuke Habara
Rok produkcji: 2007
Gatunek: fantasy
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w: Kulturowskazie
Ekstrakt: 50%

Tytuł: Kitarô i klatwa milenium
Tytuł oryginalny: Gegege no Kitarô: Sennen noroi uta
Data premiery: 12 lipca 2008
Reżyseria: Katsuhide Motoki
Zdjęcia: Masato Kaneko
Scenariusz (film): Mitsuhiko Sawamura
Rok produkcji: 2008
Kraj produkcji: Japonia
Czas projekcji: 119 min
Gatunek: fantasy
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w: Kulturowskazie
Ekstrakt: 50%
powrót; do indeksunastwpna strona

90
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.