powrót; do indeksunastwpna strona

nr 7 (CXIX)
wrzesień 2012

Great Scott!
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Ostatni skaut (1991)
Po gigantycznym sukcesie dwóch pierwszych „Szklanych pułapek” (1988 i 1990) Bruce Willis stał się megagwiazdą kina akcji. Nic więc dziwnego, że producenci starali się od tej pory obsadzać go przede wszystkim w rolach twardzieli, którzy, tępiąc złoczyńców, jednocześnie – z lekką nadinterpretacją – ratują świat przed katastrofą. Próbą bezpośredniego zdyskontowania „kariery” Johna McClane’a stał się „Ostatni skaut”, w którym Willisa oddano pod nadzór Tony’ego Scotta. Dlaczego właśnie jego? Bo już wtedy uważano go za bardzo sprawnego rzemieślnika, który jest w stanie udźwignąć zarówno brzemię oczekiwań producentów, jak i widzów. Na dodatek Anglik obeznany był z gatunkiem („Top Gun”, „Gliniarz z Beverly Hills II”, „Szybki jak błyskawica”), więc doskonale wiedziano, czego można się po nim spodziewać. W warstwie fabularnej scenariusz Shane’a Blacka (wcześniej współpracującego przy dwóch „Zabójczych broniach”) niczym nie zaskakuje. Willis wciela się w Joe Hallenbecka, byłego agenta Secret Service, teraz natomiast prywatnego detektywa, który – jakże to typowe – znalazł się akurat na życiowym rozdrożu. Fakt, że żona zdradzała go z najbliższym przyjacielem i jednocześnie partnerem w interesie, wymagał sięgnięcia po butelczynę (i to nie jedną). Tak schematycznie się zaczyna. A potem… potem jest – co wcale na początku nie było takie oczywiste – coraz ciekawiej. Kochanek żony wylatuje w powietrze wraz ze swoim samochodem tuż po tym, jak w ramach rekompensaty załatwia Joemu nowe zlecenie – ochronę uroczej striptizerki Cory (wciela się w nią dwudziestopięcioletnia Hale Berry), której przyjacielem jest gwiazda lokalnej drużyny futbolu amerykańskiego Jimmy Dix (czyli Damon Wayans). Gdy Cory zostaje zamordowana, Joe i Jimmy rozpoczynają śledztwo, podczas którego odkrywają proceder korupcyjny łączący świat sportu i polityki. Dużo w tym filmie strzelanin i pościgów, akcja pędzi na łeb, na szyję, nie ma czasu na przestój czy filozofowanie, lecz mimo to widz wcale nie ma poczucia, że – jak to często dzisiaj bywa – uczestniczy w marnym, obrażającym inteligencję widowisku, które nie ma do zaoferowania nic ponad efekty specjalne. „Ostatniego skauta” ratują dwie rzeczy: spora dawka humoru oraz znajdujący się w wyśmienitej formie fizycznej i aktorskiej Willis.
Sebastian Chosiński
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Prawdziwy romans (1993)
Alabama (Patricia Arquette) i Clarence (Christian Slater) przemierzają Stany niczym Bonnie i Clyde. Trup ściele się równie gęsto, co w legendarnym filmie Arthura Penna, choć bohaterowie nie są przestępcami. Alabama to call girl, Clarence – ekspedient w sklepie z komiksami. Wyruszyli w szaloną podróż zaraz po ślubie, będącym następstwem jednej wspólnie spędzonej nocy, podczas której zakochali się w sobie na zabój. Nic dziwnego – połączyło ich prawdziwe porozumienie dusz – miłość do ciastek, filmów kung fu z Sonnym Chibą i Elvisa Presleya. Nieprzytomnie zauroczony chłopak zastrzelił alfonsa dziewczyny i para, z torbą pełną kokainy, podążyła ku przeznaczeniu… Ten niezwykle romantyczny film drogi z werwą wyreżyserował Tony Scott, ale istotniejsze jest to, że podpisał go Quentin Tarantino jeszcze w okresie presławy. Dzięki temu w „Prawdziwym romansie” mamy dwie wspaniałe historie miłosne – tę o związku Clarence’a z Alabamą i tę o uczuciu młodego scenarzysty do kina, przejawiającą się w niezliczonych nawiązaniach, również do innych znakomitych melodramatów, jak choćby „Casablanca” czy „Doktor Żywago”.
Piotr Dobry
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Karmazynowy przypływ (1995)
„Karmazynowy przypływ” realizowano jeszcze, kiedy nie opadła niepewna atmosfera zimnej wojny, a niestabilna sytuacja polityczna w nowopowstałej Rosji sprzyjała rodzimym watażkom i rebeliantom, dla których wojna nigdy się nie skończyła. Lecz jeśli wydaje Wam się, że ludzkie wojenne relikty to domena postradzieckiej rzeczywistości, to macie rację – wydaje Wam się. Kiedy oglądamy odpływający od brzegów Stanów Zjednoczonych atomowy okręt podwodny „USS Alabama”, możemy być pewni, że będzie on nie tylko narzędziem walki z wrogiem, lecz również areną starcia wewnętrznych konfliktów i wzajemnych uprzedzeń. „Karmazynowy…” to bowiem nie tylko wzorcowy akcyjniak, trzymający w napięciu do ostatniego aktu filmu. To także wartki dramat i dynamiczny portret rywalizacji silnych i odmiennych osobowości. Mamy tu do czynienia ze starciem starego morskiego wygi – wielbionego przez załogę kapitana Franka Ramseya (Gene Hackman), z młodym, żyjącym według elementarzowego kodeksu wojskowego pierwszego oficera Rona Huntera (Denzel Washington). Z oczywistych względów bardziej kibicujemy temu drugiemu – przeciwstawiającemu się niemal całej załodze w imię nowoczesnego światopoglądu, gdzie nad hasło „Dorwać Rusków za wszelką cenę” przedkłada się szerszą wizję atomowego holokaustu. W klaustrofobicznych korytarzach łodzi podwodnej dusimy się od gęstych emocji, podkręcane pewną ręką Tony’ego Scotta tempo coraz bardziej rozsadza wykorzystywaną do cna zamkniętą przestrzeń, wynosząc widza na szczyt fabularnej wyżyny. Dlatego prawie do końca zastanawiamy się wraz ze wszystkimi załogantami „Alabamy”, kto podjął właściwą decyzję, i czy w ogóle taka ma rację bytu.
Kamil Witek
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Fan (1996)
W „Fanie” zderzyły się ze sobą dwa aktorskie światy i dwie skrajnie różne osobowości. Z jednej strony na ekranie pojawił się Wesley Snipes, który po stażu odbytym u Spike’a Lee („Mo’ Better Blues”, „Malaria”), coraz częściej w tamtym czasie pojawiał się jako czarny – dosłownie i w przenośni – charakter w kinie akcji („Pasażer 57”, „Człowiek-demolka”, „Strefa zrzutu”), z drugiej – Robert De Niro, będący właśnie po spektakularnych sukcesach w „Kasynie” Martina Scorsese i „Gorączce” Michaela Manna. Można się więc było spodziewać fajerwerków. Tym bardziej że tym razem to De Niro wcielił się w rolę tego złego, zaś Snipes stał się jego filmową ofiarą. Wielki hollywoodzki aktor użyczył swej twarzy Gilowi Renardowi, mężczyźnie trochę przetrąconemu przez los, rozwodnikowi o wielkim temperamencie, który cały wolny czas poświęca swojej największej pasji – baseballowi. Kibicuje drużynie San Francisco Giants, której gwiazdą jest czarnoskóry gracz Bobby Rayburn. Sympatia, którą Gil obdarza nowego zawodnika drużyny, z początku całkiem dla zainteresowanego sympatyczna, z biegiem czasu przeradza się w prawdziwą obsesję – Renard śledzi niemal każdy jego krok, ingeruje w życie osobiste, a gdy coś dzieje się nie po jego myśli, staje się agresywny i tym samym groźny dla otoczenia. Gdy uprowadza syna Rayburna, do akcji wkracza policja. Dla De Niro rola psychopatycznego kibica nie była niczym specjalnie nowym; wcześniej też zdarzało mu się wcielać w bohaterów bądź to na „skraju załamania nerwowego”, bądź reprezentujących tak zwane „wcielone zło”, jak chociażby „Jacknife” w „Szalonym Megsie” (1989), Max Cady w remake’u „Przylądku strachu” (1991) czy Dwight Hansen w „Chłopięcym świecie” (1993). A jednak w tamtych obrazach wielki gwiazdor był bardziej przekonujący, starał się nie przeszarżować, ukazać – na ile to było w ogóle możliwe – ludzkie oblicze zła; w „Fanie” Tony Scott puścił go samopas, w efekcie otrzymaliśmy przegląd dziwacznych min De Niro, które raczej śmieszą, niż przerażają. Na tym tle Snipes wypadł całkiem przyzwoicie, tyle że schematyczny scenariusz nie pozwolił mu rozwinąć skrzydeł.
Sebastian Chosiński
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Wróg publiczny (1998)
Jeśli nie kojarzycie duetu Will Smith i Gene Hackman z „Wroga publicznego”, to znaczy, że albo nie oglądacie telewizji, albo ominął Was kawał porządnego kina akcji. A jeśli tak, to zdecydowanie trzeba tę wyrwę szybko załatać. Z kilku powodów: to jedna z ciekawszych kreacji Smitha (nie wspominając genialnego Hackmana), to film, który zarobił (nie bez kozery) ponad 250 milionów dolarów, no i stanowi doskonałe streszczenie wcześniejszego dorobku Tony’ego Scotta. Will Smith wciela się tu w postać Roberta Claytona Deana, który zupełnie przypadkowo i nieświadomie staje się posiadaczem cennego materiału filmowego, stanowiącego jedyny zapis zbrodni, jakiej dopuścił się jeden z przedstawicieli Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Zapis jest tak cenny, że przedstawiciele rzeczonej organizacji zrobią wszystko, by go odzyskać. Dean nie ma wyboru – musi ukryć się przed światem i szybko obmyślić plan, który ocali go przed wrogo nastawionymi agentami… „Wróg publiczny” podobnie jak i kilka wcześniejszych produkcji w reżyserii Tony’ego Scotta, jak chociażby „Karmazynowy przypływ”, „Fan” czy „Zawód: Szpieg” to doskonale zbilansowana porcja wartkiej akcji i wciągającej fabuły ze słuszną domieszką efektów specjalnych. To nie jest produkcja, która ma zachęcać do transcendentalnych rozważań; jej misja wydaje się o wiele prostsza – ma wciągać, intrygować i uczyć współczesnego widza, czym jest klasyczna, dwuwymiarowa sensacja. Choć obejrzałam „Wroga publicznego” przynajmniej 10 razy i nie wpisuje się do ścisłego kanonu moich ulubionych filmów, za każdym razem gdy tylko dostrzegę jego fragment na ekranie telewizora, nie mogę się oprzeć pokusie, by wytrwać do ostatnich minut filmu.
Joanna Pienio
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zawód: Szpieg (2001)
Tony Scott po raz kolejny nakręcił rozrywkowy film co najmniej o jedną klasę powyżej większości konkurentów, przy tym zrobił to bez zadęcia swojego brata Ridleya. „Zawód: szpieg” jest wprawdzie mniej spójny niż poprzedni film tej ekipy, „Wróg publiczny”, ale przy konstrukcji złożonej z kilku oddzielnych opowieści to oczywiste. Za to realizacja stała znowu na najwyższym poziomie – Scott kolejny raz zdołał wykorzystać język bliski teledyskowi do opowiedzenia ciekawej historii. To wówczas jeden z niewielu amerykańskich reżyserów, którzy rozumieli, że rozrywka musi angażować nie tylko oczy i uszy, a kinowy eskapizm nie oznacza maksymalnego ogłupienia widza. „Zawód: szpieg” był inteligentnie opowiedziany, nie posuwał się za daleko w uproszczeniach i nie unikał trudniejszych tematów. Jeden z lepszych hollywoodzkich filmów rozrywkowych swoich czasów.
Michał Chaciński
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

78
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.