Niemoc twórcza to straszna rzecz. Czasem należy ją – przy odrobinie dobrej woli – potraktować jako stan, który może się przytrafić każdemu. Niekiedy jednak odbiorca po prostu modli się o to, by twórca wreszcie przestał się kompromitować i wziął za coś innego, ale, niestety, artyści lubią postępować wbrew swoim fanom. Dowodem na to jest choćby ostatni album szwajcarskiej Lacrimosy, „Revolution”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Revolution” było (zresztą jak każdy ich krążek) zapowiadane jako coś wspaniałego, co odkryje drugą młodość Tila i Anne, a fanom pozwoli bez pamięci zanurzyć się w kolejny odcinek przygód Jestera. Na nieszczęście okazuje się, że po tym, jak klaunowi wyrosły skrzydła nietoperza i Jester przeistoczył się w jakieś pokraczne monstrum, Lacrimosa również zaczęła skręcać niebezpiecznie na tory bliżej niezrozumiałej autoerotycznej pulpy. Do tej pory ścieżkę rozwoju szwajcarskiego duetu można było podzielić z grubsza na dwa okresy: gotycki – do „Inferno” – i symfoniczny (czyli dzieła późniejsze). Niestety, „Lichtgestalt”, „Lichtgestalten”, „Sehnsucht” i „Schattenspiel” pokazały, że zespół wkroczył w trzeci okres – zjadania własnego ogona, podlanego mocno elektroniką i aspiracjami do grania metalu. Widać to było zwłaszcza przy „Schattenspiel”, które jako kompilacja odrzutów produkcyjnych pokazało, że z biegiem lat inwencja twórcza Wolffa ustąpiła werterycznym szlochom. Jakby i tak nie było ich już dosyć. „Revolution” cierpi na ten sam problem co „Sehnsucht” – są tu dobre utwory, jest nawet jeden świetny („Feuerzug pt. II”), ale większość z nich spokojnie mogłaby zniknąć z albumu. Wtedy pozostałoby już tylko scalenie ocalałych piosenek z poprzednim krążkiem i… nie nabawiłbym się przynajmniej załamania nerwowego. Co prawda tym razem nie ma tak rażących śladów autoplagiatu (jak tandem „Am Enden stehen wir zwei” – „Der tote Winkel”), lecz nie widać też przejawów jakiegokolwiek pomysłu na siebie. Po rozbuchanym i bombastycznym „Sehnsucht” (co słychać było zwłaszcza na edycji specjalnej) Tilo poszedł w ascezę i elektronikę. Nie ma chóru (po raz pierwszy od… „Inferno"?), z dość ograniczonego instrumentarium przebijają się głównie fortepian i perkusja, a orkiestry jest jak na lekarstwo. O ile „Irgendein Arsch ist immer unterwegs” w 100% broni się jako preludium, o tyle „If the World Stood Still for a Day” każe zastanowić się nad kondycją zespołu. Trudno bowiem powiedzieć, że utwór, w którym świetna zwrotka jest mordowana przez prostacką perkusję, ma do zaoferowania coś poza wokalem Anne. Kolejna piosenka, „Verloren”, niestety, staje się już przegadaną papką. Ktoś nawet próbuje w niej przemycić jakieś stonerowe pomysły, ale toną one w zalewie tandetnego piania typu „majne zyle” (no i przepraszam, ale to nie jest cygański romans, żeby przez prawie minutę z okładem piać „la lala, lalalala”). Kiedy dodać do tego straszne parcie na melorecytację (bo śpiewem tego nie da się nazwać) w „This Is the Night”, a następnie podlać sosem pseudogotyckich wyziewów à la „Refugium”, to okazuje się, że płyta niezbyt wiele słuchaczom proponuje. Wszystko już było, wszystko to jest bez polotu. Nie pomagają nawet udziwnienia w postaci przesadnie wyeksponowanej perkusji oraz powrotu do orkiestracji w nieskładnej i znów przegadanej „Rote Sinfonie”. Ta zresztą stylistycznie pasuje do reszty albumu jak pięść do nosa, a sprawę pogarsza jeszcze tragiczny miks, przez co część utworu jest dosłownie wyrzężona przez głośniki. Nic nie jest także w stanie zatrzeć wrażenia, że większość piosenek wrzucono tylko po to, by nie wypuścić EP-ki zawierającej jedynie pierwsze dwa utwory oraz nad wyraz genialnie prezentujący się na tle reszty „Feuerzug”. Żeby postawić sprawę jasno – „Feuerzug” w zestawieniu z poprzednimi płytami jest po prostu przyzwoitym kawałkiem. Jednak nawet nafaszerowane elektroniką – niczym indyk farszem na Święto Dziękczynienia – „Revolution” nie pozostawia dobrego wrażenia. Ktoś tu się zwyczajnie gdzieś pogubił. Gdyby oceniać „Sehnsucht” i „Revolution” w kontekście dwupłytowego albumu, to może nawet dałoby się to uratować. Niestety, na „Sehnsucht” mieliśmy genialne „A.u.S.” i kilka utworów, które potrafiły wyrobić względnie pozytywną opinię na temat krążka (a przynajmniej ustrzec słuchacza przed wyklinaniem na płytę). Tutaj tego jest jak na lekarstwo – bo, powiedzcie, warto płacić pieniądze za pełną płytę po to, by wysłuchać trzech utworów? Nawet jeśli ta płyta nie pozwala o sobie zapomnieć przez pierwszy tydzień (choć nie wiadomo, czy nie w kategorii traumy)? Będąc już kompletnie złośliwym – niemoc Tila uwydatnia się zwłaszcza w momencie zestawienia ze starymi wydawnictwami. Pod względem ciężaru „Revolution” przegrywa z „Inferno” i „Stille”. Pod względem melodyki – z „Elodią”. Pod względem konceptu i różnorodności stylistycznej – z „Fassade”. Pod względem intymności… a, przepraszam. Intymność została na „Echos” i nie przetrwała najwyraźniej próby czasu. Chyba czas najwyższy, żeby Tilo poszedł na emeryturę i dał szansę rozwoju Anne, bo tylko ona tutaj naprawdę błyszczy – przez pierwsze 50 sekund. Potem zjada ją perkusja.
Tytuł: Revolution Data wydania: 7 września 2012 Nośnik: CD Gatunek: metal EAN: 727361975326 Utwory CD1 1) Irgendein Arsch ist immer unterwegs: 5:00 2) If the world stood still a day: 3:35 3) Verloren: 7:29 4) This is the night: 5:29 5) Interlude - Feuerzug [Part I]: 0:46 6) Feuerzug [Part II]: 4:41 7) Refugium: 4:42 8) Weil Du Hilfe brauchst: 6:01 9) Rote Sinfonie: 11:03 10) Revolution: 5:23 Ekstrakt: 30% |