powrót; do indeksunastwpna strona

nr 9 (CXXI)
listopad 2012

Dixie w Krainie Czarów
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– I cały czas nie trafiliśmy do zamieszkanego miasta?
– Wiesz, jak jest na pograniczu, sir.
– Tak… – Richard zasępił się.
Wiedział. Wiedział, że Wirginia to głównie spalona ziemia i zrujnowane miasta. Jankesi od czasów Wielkiej Secesji nie pozwalali temu stanowi wytchnąć. Rudzielec zaczął myśleć, że może rzeczywiście popada w paranoję. Przecież po prostu jadą na południe. Zed nigdy nie zawiódł, dlaczego teraz miałby wpakować ich w kłopoty? Richard zawdzięcza mu życie!
Z czasem jednak Anglik miał coraz większe obawy, których nie zdołał uciszyć żadnym wewnętrznym dialogiem. Kiedy zaś dostrzegł na horyzoncie skrzącą się taflę zamarzniętego jeziora, zacisnął dłonie na kolanach i zapytał, ledwie powstrzymując drżenie głosu:
– Zed, czy to Lake Anna?
– Nie – odparł z właściwym sobie spokojem homo mechanicus.
– Wygląda jak Lake Anna.
– Nieprawda.
– Jestem niemal pewien. Czemu jesteśmy tak blisko Lake Anna?
– Nie jesteśmy, sir.
Richard przyjrzał się Zedowi. Miał wrażenie, że naciskanie na temat jeziora wywołało w bliznowatym towarzyszu pewną irytację. Zdawał sobie jednak sprawę, że to niemożliwe. Ten model hominis mechanici nie miał zainstalowanej partycji gniewu. Obdarzano nimi tylko egzemplarze sportowe, przeznaczone do walk i polowań.
Chyba że…
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Rudzielec powstrzymał odruch złapania się za głowę. Oddawałby się w myślach pod opiekę wszystkich bogów, o jakich kiedykolwiek słyszał, gdyby nie jego zatwardziały ateizm. Przyszło mu do głowy, że Jankesi grzebali w Zedzie. Gdyby w istocie miało to miejsce, podarowanie homini mechanico gniewu najprawdopodobniej stanowiłoby najmniejszy kłopot. Bo jeśli już kawalerzyści otworzyliby bliznowatego, wyposażyliby go zapewne w zestaw nowych celów i przeprogramowali całą ideologię. Czyli Zed w tej chwili po prostu…
Ale po co, do diabła, miałby wieźć Richarda do Richmond? Rudzielec nie ukrywał, że słabo się orientował w sytuacji w stolicy Wirginii. Znał ogólniki, miał świadomość, że to ruina, tak jak i cały stan. Mówiono mu, że z jakiegoś powodu miasta nigdy nie odbudowano po tym, jak zostało zniszczone podczas wojny domowej. Ten i ów przebąkiwał o ukrytej tu maszynie szyfrującej, ale nikt nie umiał podać żadnego konkretu – ani gdzie ona miałaby się znajdować, ani jak wyglądała, ani jak działała. I czy w ogóle działała.
Richarda wcale nie zaskoczyło, że już wkrótce jego oczom ukazały się równe szeregi ograbionych i spalonych domków jednorodzinnych, ze wszystkich stron otoczonych coraz chciwiej rozrastającym się lasem. Domyślał się, że oto dotarli na przedmieścia. A po chwili harley wskoczył na szeroką ulicę. Asfalt co prawda miejscami ział kraterami jeszcze z czasów wojny, tym niemniej jechało się bez porównania wygodniej niż po bezdrożach i zawalonych gruzami bocznych uliczkach.
– Nadal twierdzisz, że to nie Richmond? – warknął rudzielec, usiłując niepostrzeżenie sięgnąć pod siedzenie w poszukiwaniu jakiejś broni.
– Oczywiście, sir. Mówiłem przecież – odparł Zed, po czym dodał, nawet się nie odwracając: – Tam nic nie ma.
Richard wyprostował się. Musiał przyznać, że – choć, jak przypuszczał, właśnie znalazł się po szyję w gównie – to jednak cieszył się, że w końcu zjechali z tych cholernych wertepów. Jankesi musieli mieć naprawdę dobre nici, skoro szwy do tej pory nie puściły.
Wkrótce motocykl minął pierwszy pomnik. Na niewysokim, otoczonym połamanym płotkiem, kamiennym postumencie siedział mężczyzna z brązu. Anglik zdążył tylko dostrzec, że figura trzyma jakiś zwój, u jej stóp zaś leżą książki. Za plecami posągu znajdował się jakby doklejony drugi, sporo wyższy cokół, ale był pusty. Richard przypuszczał, że to, co kiedyś na nim stało, stanowiło całość z mężczyzną poniżej – nie miał jednak pomysłu, jak mogła wyglądać brakująca część dzieła.
Po chwili rudzielec stracił z oczu dziwny posąg, ale oto zaczęli zbliżać się do kolejnego postumentu, tym razem bardziej okazałego, choć gęsto upstrzonego najrozmaitszymi wulgarnymi hasłami, na którego szczycie pyszniła się figura konia.
Bez jaj, pomyślał Richard. Ktoś musiał tam siedzieć.
– Zed? – zaczął rudzielec, doszedłszy do wniosku, że właściwie nie ma już nic do stracenia.
– Tak, sir?
– Czyj to pomnik? – Anglik wskazał ręką konia.
– Stonewall Jacksona, sir, wzniesiony na Monument Avenue w 1919 roku, zniszczony cztery lata później. – Najwyraźniej homo mechanicus nie widział potrzeby dalszego udawania, że znajdują się gdzieś indziej, bo odpowiedział natychmiast, gotów do udzielania dalszych informacji. I tym razem Richard był przekonany, że Zed mówił prawdę.
– A więc jesteśmy w Richmond, co?
– Tak jest, sir.
– I to było Lake Anna?
– Oczywiście, sir.
– Czemu mówiłeś, że nie?
– Przepraszam, sir. Uznałem, że tak będzie lepiej. Gdybym powiedział, dokąd chcę jechać, najpewniej kazałby mi pan zrezygnować z tego planu. A to nasza jedyna szansa.
– A co wymyśliłeś?
– Radiostacja. Sami nie przebijemy się przez cały stan, sir. Wszędzie grasuje kawaleria. Ale tu niedaleko jest radiostacja, sir. Wezwiemy naszych.
– Mhm, rozumiem.
Richard prychnął i umilkł, podparłszy brodę pięścią.
Cóż, przynajmniej mógł na własne oczy zobaczyć legendarne Richmond. I słynną Monument Avenue. Gdyby nie szwy i perspektywa tragicznej śmierci z rąk zdziczałych Jankesów, nawet cieszyłaby go ta podróż.
Pomniki stawały się coraz okazalsze: kolejny, wzniesiony ku czci Jeffersona Davisa, przed zniszczeniem musiał budzić prawdziwy zachwyt: za plecami prezydenta wznosił się wysoki filar, którego szczyt, obecnie utrącony, niegdyś zapewne wieńczyła kolejna rzeźba. Od północy i zachodu otaczała Davisa półkolista kolumnada, teraz niestety w dużej mierze obrócona w stertę gruzu.
Richard zaczął z niecierpliwością wypatrywać kolejnego pomnika, samego Roberta E. Lee, gdy wtem Zed gwałtownie skręcił maszynę tuż za jednym ze zrównanych z ziemią domków i ruszył North Allison Street, by – minąwszy kilka nieco większych, choć równie zrujnowanych budynków – zjechać w Park Avenue.
Rudzielcowi zdawało się, że jadą po prostu przez las. Gruzy dawno już zarosły mchem i trawą, a drzewa, nawet jeśli niegdyś ścięte, wypuściły nowe gałęzie i już tylko gwałtowne wykrzywienie na pniu wskazywało na to, że kiedykolwiek urzędował tu człowiek.
– Dlaczego skręciliśmy? – zapytał Richard, nie kryjąc zawodu.
– Przy pomniku Lee jest niebezpiecznie – wyjaśnił Zed.
– Dlaczego?
– Bo to pomnik Lee. Dixies stale tam koczują, mają fortyfikacje i broń. Jeśli nas zobaczą, mogą zacząć strzelać bez ostrzeżenia. Bezpieczniej będzie z radiostacją.
– Ale oni tak pod pomnikiem…?
– Tak jest, sir. Lee to symbol. Przejedziemy obok katedry Serca Jezusowego, jeśli pana to interesuje.
– Jasne. Naprawdę nie wiem, co ci pokiełbasili w kablach przy tym wyłączaniu, że proponujesz mi oglądanie kościoła. I to właśnie ty! – prychnął z rozżaleniem rudzielec.
Powiedzieć o nim, że nie był pobożny, to jakby nazwać „Krwawego Billa” Andersona ancymonem. Richard, choć wychowany w tradycyjnej, protestanckiej rodzinie, gwałtownie sprzeciwiał się idei Absolutu jako takiej i darzył głęboką pogardą wszystkie przejawy czołobitności wobec Jedynego Boga. Nie pojmował, jak ludzie mogą godzić się na te wszystkie paradoksy, w które każe im się wierzyć. Oburzało go mówienie o Bożej miłości przy jednoczesnym uznawaniu Starego Testamentu jako świętej księgi. Wiele razy zresztą rozmawiał o tym z Zedem. Homo mechanicus rozumiał go jak nikt inny. A teraz sugerował, że widok kościoła mógłby być z jakiegokolwiek powodu interesujący. To było jak policzek.
• • •
– Święty Franciszek.
Zed podniósł wzrok znad gazety.
– Franciszek, sir? – zapytał, sygnalizując gotowość do rozmowy. Zawsze tak robił. Pytającym tonem powtarzał ostatnie słowo Richarda. Oczywiście, że dosłyszał. I naturalnie doskonale wiedział, kim był święty Franciszek. Tym niemniej londyńscy technicy bardzo przyłożyli się do tego, żeby rozmowy z Zedem były maksymalnie naturalne.
– Tak, święty Franciszek – powtórzył rudzielec, uśmiechając się pod nosem.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.