Gdy specjalista od egzystencjalnych dramatów bierze się za film akcji nie wróży to najlepiej – nawet gdy rzeczony twórca ma na koncie cały zestaw Oscarów i innych nagród. Tak było z Markiem Forsterem, reżyserem „Chłopca z latawcem”, „Monster’s Ball” i „Marzyciela”, którego „Quantum of Solace” nie dorównało znakomitemu „Casino Royale” Martina Campbella. Tak też jest ze „Skyfall”, który wypada jeszcze słabiej.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Uwaga! Recenzja może zawierać spoilery. Nazwisko reżysera oczarowało chyba wielu krytyków i recenzentów, którzy zaślepieni magią hasła „Sam Mendes” dali filmowi kredyt zaufania i nastawili swoją percepcję na odpowiednie tory. Mniej dziwię się piejącemu z zachwytu koledze Krawczykowi, w końcu to fan dramatów skandynawskich i kanadyjskich, dla którego teledyskowy „Sucker Punch” pozostawił po sobie niestrawność. Zaskakuje mnie jednak, że nawet tak wytrawny popkulturysta i bondolog jak Kamil Śmiałkowski uważa ten film za dobry. Dobrze chociaż, że z zastrzeżeniami, dodając, że „film dupy nie urywa” i „takiego Bonda nie każdy zaakceptuje”. Z tym pierwszym stwierdzeniem zgadzam się w całej rozciągłości, choć pod tym ostatnim niekoniecznie się podpisuję. Bo nowego, Craigowego Bonda zaakceptowałem od pierwszej chwili. I to z całym bagażem jego nie zawsze „tradycyjnie bondowskich” cech i problemów. Agent 007 poddający w wątpliwość swoją służbę, powołanie, lojalność wobec MI6? Kobieciarz gotowy zostać monogamistą? Kupiłem te nowinki genialnie zaserwowane przez Campbella i Craiga, więc bez problemu – na zasadzie kolejnych przykładów uczłowieczenia – kupiłbym też Bonda nieogolonego, zasapanego, chybiającego celu. Ale dalibóg, niechże ten upadek agenta JKM czemuś służy! Najlepiej – wciągającej historii i wbijającej w fotel rozrywce. Tymczasem, według scenariusza upadek Bonda służy przede wszystkim… jego przemianie i „powstaniu”. W centrum zainteresowań Mendesa znajdują się więc nie wybuchy, strzelaniny i pościgi, ani też trzymająca w napięciu historia (mimo początkowych obietnic o fabule zakrojonej na wielką skalę i niespotykanym dotąd zagrożeniu, otrzymujemy nie walkę z wszechmocnym, tajemniczym przeciwnikiem 1), a banalną historię zemsty, z bardzo kameralnym finałem), a zakamarki duszy agenta 007 i meandry jego dojrzewania (jako człowieka, jako podwładnego, jako agenta, jako funkcjonariusza publicznego, jako przyjaciela itp.). Słusznie zauważają mądralińscy recenzenci, że Bond Mendesa jest bardzo Nolanowski w duchu, choć niektórzy popkulturowi ignoranci jako słowo-klucz do odczytania filmu podrzucają hasło „Mroczny Rycerz”, zapominając o jednym ważnym dodatku: „Powstaje”. „Skyfall” to bowiem, mimo postaci antagonisty nieco zbyt przypominającej Jokera, kopia nie drugiej, a bardziej trzeciej części trylogii o Batmanie, cyklu, który uwspółcześnił i uczłowieczył bohatera komiksowego. Czy tego samego potrzebował Bond? Na dzień dzisiejszy nie, bo wystarczająca redefinicja i urealnienie postaci nastąpiło już na początku, w „Casino Royale”. „Quantum of Solace” było filmem gorszym, bo mniej nowatorskim (i oczywiście słabszym realizacyjnie), ale równocześnie zupełnie dobrym, bo nieźle wpisującym się w nowe założenia, nie próbujące ich upartej weryfikacji. Dwa-trzy filmy to, jak pokazuje historia cyklu, dobry okres by postać okrzepła, ale raczej zbyt krótko, by zaczęła się widzom nudzić i potrzebowała rewolucji. Connery wytrzymał 5 lub 6 filmów (zależy jak liczyć), Moore jeszcze więcej, szczyt formy obu panów następował w połowie stawki, a z ich wymianą na nowsze modele spóźniono się może raptem o jeden film 2). Bond Craiga miał więc jeszcze wystarczająco czasu by wykorzystać swoją konwencję do maksimum, bez konieczności jej pogłębiania lub radykalnej zmiany. Tymczasem Mendes serwuje nam… oba te chwyty za jednym zamachem! „Skyfall” jest bowiem jednocześnie najmroczniejszym z Craigowskich Bondów i… najlżejszym. To pierwsze powodują wspominane wcześniej, oczywiste inspiracje Batmanem, to drugie jest efektem marketingowego szaleństwa wywołanego okrągłym jubileuszem ekranowego życia agenta JKM. W najnowszym filmie Bond równocześnie ginie i flirtuje z Moneypenny, zrywa z MI6 i życiem agenta, ale też korzysta z gadżetów od Q, traci formę fizyczną i psychiczną, co nie przeszkadza mu jeździć samochodem uzbrojonym w szybkostrzelne działka, przeżywa rozterki związane z nielojalnością M i poczuciem obowiązku wobec matkującej mu przełożonej, ale też z lubością popija wstrząśnięte martini, próbując komentować dramatyczne sytuacje ciętymi one-linerami… Mendes próbuje dosłownie rozdwoić bohatera co nie wychodzi na dobre, ani Bondowi jako postaci, ani fabule filmu, która też jest wyraźnie podzielona na nieprzystające do siebie, zupełnie różne akty. O ile na początku dostajemy pełne emocji zawiązanie akcji (i bardzo wybuchowy „teaser”, być może przebijający efektywnością choć niekoniecznie sensem, to co widzieliśmy w poprzednich częściach), o tyle później reżyser zaczął skupiać się na psychologiczno-etycznych wahaniach bohaterów (przez co, niestety idąc tropem finałowych przygód Mrocznego Rycerza, nakręcił film zbyt długi, miejscami przegadany i rozwlekły) oraz na nie do końca przemyślanej i nieco natrętnej podróży w przeszłość. I to nie tylko w przeszłość „Bonda” jako cyklu, co skutkuje nawiązaniami do starych filmów 3), ale też w przeszłość ekranowej postaci, co jest pomysłem chybionym i w efekcie daje zaskakująco nieatrakcyjny finał, zupełnie nieprzystający do agenta 007. Najbardziej jednak miłośników cyklu zaboli to, że „Skyfall” (swoją drogą to jeden z słabszych tytułów w historii) nie kieruje agenta 007 w żadnym konkretnym kierunku. Próbuje go udramatyzować na modłę Bruce’a Wayne’a, a jednocześnie dokonuje swoistego „resetu” i wrzuca bohatera w wir umownych zdarzeń, postaci i gadżetów. To tylko część marketingowego świętowania jubileuszu, czy raczej zaplanowana zmiana i próba wpisania nowego Bonda w stare schematy? Na to pytanie odpowiedź przyniesie dopiero 24 część cyklu, bo sam „Skyfall” stoi na rozdrożu. Z jednej strony fabularne rozwiązania są zbyt radykalne, by można było się z nich wycofać, a z drugiej strony Bond nie powrócił w pełni do korzeni, co widać choćby w sposobie rozegrania finałowej walki. W obliczu tego dualizmu zasadne staje się odwieczne pytanie, przewijające się choćby w dyskusji pod naszym rankingiem, o definicję i wzorzec tej postaci, o zawartość Bonda w Bondzie. Czy Bond może pić piwo? Pewnie tak, o ile taką scenę z humorem i sensem umieści się w fabule. Czy może przeżywać rozterki i mieć wątpliwości – być nie tylko maszyną do zabijania, ale i człowiekiem? „Casino Royale” bez wątpienia udowodniło, że tak. Czy może w finale walczyć z szaleńcem motywowanym nie chęcią władzy nad światem, ale banalną zemstą? Czy walka powinna się odbywać nie w jakiejś fantastycznie zlokalizowanej bazie wroga, a w wiejskiej ruderze? Czy Bond może stawać do niej jak obdartus, ze starą dubeltówką w ręce, zamiast pod muchą i z niezawodnym Waltherem PPK? Pewnie może, ale czy to wciąż jest Bond? Postawiony wobec takich pytań zdezorientowany widz pewnie może się cieszyć „Skyfall” jako niezłym filmem sensacyjnym, ale raczej będzie rozczarowany nim jako „Bondem”. Oczywiście – i to jest kluczowe założenie – jeśli mówimy o równaniu do najlepszych odcinków, z „Casino Royale” na czele. Bo film Mendesa mimo wszystko wydaje się lepszy niż choćby filmy Johna Glena z Moore’em i Daltonem 4) czy niesławne „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”. Ale to chyba był plan minimum, a nie szczyt marzeń pani Broccoli jeśli chodzi o świętowanie tak pięknego jubileuszu… P.S. Oczywiście niżej podpisany zdaje sobie sprawę, że odbiór filmu zależy od wspomnianego w recenzji „nastawienia percepcji” (recenzent nastawił się na arcydzieło), a wrażenia na gorąco z kinowej premiery, potrafią być czasem zweryfikowane przy kolejnych seansach na spokojnie. Fanów „Skyfall” uprasza się więc o powstrzymanie się od listów z pogróżkami do czasu premiery na DVD. 1) Bardemowi słowa uznania się należą, ale zachwyty są chyba nieco przesadzone. Co prawda zastrzeżenia kierować należy nie w stronę aktora, a scenarzystów i reżysera. Postać Raoula Silvy cierpi na podobne rozdwojenie jaźni co cały film: połączyć wyraźnie przerysowanego, typowo „bondowskiego” szaleńca z postacią autentycznie groźną i napędzającą całą fabułę okazało się niemożliwością. 2) Co prawda zawsze można sobie tłumaczyć, że producenci za wyznacznik przyjęli nie filmy sprzed kilku dekad, a zupełnie świeże produkcje z Brosnanem – w tym wypadku rzeczywiście była to równia pochyła i koncepcja, która wyczerpała się właściwie po pierwszym filmie. Być może chęć wprowadzenia zmian była próbą uniknięcia podobnego losu, zwłaszcza gdy okazało się, że „Quantum” nie dorównuje pierwszej części. 3) Zazwyczaj udanymi, bo subtelnymi. Chociaż ciężko oprzeć się wrażeniu, że niektóre elementy umieszczono w fabule zbyt nachalnie, vide np.: jeden ze środków lokomocji Bonda. 4) Co nie znaczy, że wszystkie filmy Glena były jakieś strasznie słabe, ale na pewno te z Moore’em, są poniżej średniej cyklu i wyraźnie zestarzały się pod względem atrakcyjności wizualnej. I pod tym względem stanowią dobry kontrapunkt dla post-bournowskiego Bonda Daniela Craiga, który wciąż biega szybciej, uderza mocniej i ryzykuje bardziej niż podstarzały, dystyngowany Moore, więc siłą rzeczy jego przygody są dla współczesnego widza bardziej emocjonujące. I ciekawsze o tyle, że rozgrywają się tu i teraz.
Tytuł: Skyfall Data premiery: 26 października 2012 Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania Cykl: James Bond Gatunek: akcja, przygodowy, sensacja Ekstrakt: 60% |