Robert Altman słynął ze swojej niechęci do Hollywood, czemu dał wyraz w „Graczu”. Fabryka Snów jawi się w nim jako ponura parodia „Folwarku Zwierzęcego” Orwella. Reżyserowi udało się odtworzyć na ekranie nieformalny system kastowy obowiązujący w Hollywood. Producent zajmuje w nim najwyższą pozycję. Decyduje o być albo nie być wszystkich, którzy pracują przy realizacji filmu – od aktorów po technicznych. Najniżej w hierarchii, co nie powinno nikogo dziwić, znajduje się scenarzysta. Tajemnicą poliszynela jest bowiem fakt, że w Hollywood scenarzyści nie cieszą się szczególną sympatią. Najlepiej, żeby ich w ogóle nie było, wtedy nikt nie kręciłby się po planie i nie zanudzał wszystkich swoimi sugestiami.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Mack Sennet zwykł trzymać swoich scenarzystów pod kluczem – zajmowali jeden żelazny barak w jego wytwórni. Karmił ich wyłącznie kanapkami z tuńczykiem i mlekiem, co miało dobrze wpływać na ich szare komórki. To tylko jedna z wielu anegdot będąca wyrazem legendarnej niechęci producentów do scenarzystów. A przecież, gdyby nie oni żaden film by nie powstał; bez nich Hollywood nie przeżyłoby nawet dnia. Sęk w tym, że producenci traktują to jako ujmę. To oni rządzą Hollywood, ale czymże jest ich władza i wpływy, jeśli są zależni od scenarzystów? Stąd ich niechęć granicząca wręcz z nienawiścią. Scenarzysta jest solą w oku producenta, bo nieustannie przypomina mu o jego bezsilności. Dlatego musi zginąć. Trup scenarzysty ściele się gęsto. W „Graczu” scenarzysta pada ofiarą, a jakże, producenta. W „Bulwarze Zachodzącego Słońca” policja odkrywa zwłoki scenarzysty w basenie. W „Barton Fink” tytułowy bohater, co prawda uchodzi z życiem, ale traci złudzenia, co do przemysłu filmowego. Producent, który zlecił mu napisanie scenariusza z początku traktuje go z nabożnym szacunkiem, choć Fink nie napisał jeszcze żadnej linijki. O ironio, gdy bohater stawi się u niego z materiałem na arcydzieło potraktuje go jak psa. Im lepszy scenariusz, tym gorzej dla scenarzysty. Hollywood nie chce, aby mu przypominać o tym, że film jest dziedziną sztuki. – Patrzcie, wcale nie jesteście nam potrzebni – rzuca w twarz scenarzystom – mamy Michaela Baya. Przykład ostatniego strajku członków Screenwriters Guild of America dowodzi, że jest zupełnie inaczej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jeśli scenarzysta nie umiera, to przynajmniej cierpi. „Obywatel Wells” opowiada o realizacji „Obywatela Kane`a” z perspektywy scenarzysty filmu – Welles miał go oszukać i przypisać sobie wszystkie zasługi. Bohater „Bulwaru Zachodzącego Słońca” nie może poradzić sobie z niemocą twórczą, co doprowadza go do desperackiego kroku – wikła się w cyniczny związek z zapomnianą gwiazdą kina niemego. Gdy wreszcie praca zaczyna iść po jego myśli i zakochuje się w młodej dziewczynie, ginie z ręki zazdrosnej kobiety. Hollywood upodobało sobie mit scenarzysty-nieudacznika, który niszczy sobie życie i popełnia błąd za błędem. Scenarzyści w odpowiedzi stworzyli własny mit, w którym scenarzysta jest figurą romantyczną – udręczonym artystą, który poprzez cierpienie osiąga absolut.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Czasy, gdy producenci zamykali swoich scenarzystów w metalowych barakach, co prawda minęły, ale mit o scenarzyście-cierpiętniku jest wciąż żywy, czego dowodzi „Adaptacja” Spike`a Jonze′a, według scenariusza Charliego Kaufmana. Bohatera – alter ego Kaufmana – poznajemy na planie jego ostatniego filmu „Być jak John Malkovich”. Stoi w kącie, nikt nie zwraca na niego uwagi. Po chwili wychodzi. Tak jest lepiej dla wszystkich. O scenarzyście nikt nie myśli; nikt mu nie współczuje, jeśli cierpi to nawet dobrze. A cierpi cały czas, ponieważ nikt nie szanuje jego pracy. Oczekuje się od niego tylko sprawnego rzemiosła, a tymczasem on ma ambicje artystyczne. Taki właśnie jest filmowy Charlie Kaufman. Wciąż marzy o arcydziele, którym wyraziłby „wszystko”. Godzinami wysiaduje przed maszyną do pisania w oczekiwaniu na inspirację, ale ta nie przychodzi. Tymczasem terminy gonią, producenci się niecierpliwą, agent wydzwania w nieskończoność. Charlie jest coraz bliżej załamania nerwowego, a na dodatek jego brat Donald zdaje się nie mieć żadnego problemu z płodzeniem kolejnych scenariuszy. Klucz do jego sukcesu jest prosty – wystarczy z artysty przedzierzgnąć się w rzemieślnika. Donald nie jest pierwszym, który odkrył tę zasadę. Wielcy pisarze – Hemingway, Faulkner, Chandler – nie mieli problemu z pisaniem dla Hollywood. Charlie nie potrafi jednak okiełznać swoich ambicji, czym skazuje się na długie męczarnie. Scenarzysta nie może być szczęśliwy, to nie leży w jego naturze.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Scenarzysta w Hollywood nie może liczyć na taryfę ulgową, ale jest szansa na ucieczkę od losu alkoholika płaczącego nad zmarnowanym talentem, albo wiecznego frustrata popełniającego szmirę za szmirą. Dla scenarzysty istnieje tylko jedna droga awansu – prosto na stołek reżyserski. Trzeba tylko odrobinę cierpliwości i szczęścia. Jeśli film na podstawie twojego scenariusza odniesie sukces i przez kolejne dwadzieścia lat nie przytrafi ci się żadna wpadka, a ty nie porzuciłeś jeszcze marzeń o reżyserskim stołku, to studio być może rozpatrzy twoją kandydaturę. Mimo tak zaostrzonych kryteriów scenarzyści coraz częściej stają za kamerą: David S. Goyer („Batman: Początek”, „Mroczny Rycerz”) nakręcił „Nienarodzonego”, „Premium Rush” Davida Koeppa (Azyl) właśnie wchodzi na ekrany, w tym roku zobaczymy „Jacka Reachera” w reżyserii Christophera MacQuarriego („Podejrzani”). Nie każdy ma jednak tyle szczęścia co Charlie Kaufman i dostaje do wyreżyserowania własny scenariusz („Synekdocha, Nowy Jork”). Większość musi zadowolić się skryptami często mniej utalentowanych kolegów po piórze. To drastycznie zmniejsza prawdopodobieństwo sukcesu, a jeśli film się nie zwróci studio drugi raz nie zaryzykuje. Możesz odnosić sukcesy jako scenarzysta, ale Hollywood zrobi wszystko, żeby nie powiodło ci się za kamerą. „Synekdocha, Nowy Jork” to jeden z niewielu przypadków, gdy scenarzysta okazuje się być idealnym adaptatorem swojego scenariusza – „autorem” w nowofalowym znaczeniu tego słowa. Częściej mamy do czynienia z przerostem treści nad formą. Wielu scenarzystów dotyka za kamerą kompleks Guida – chcą powiedzieć więcej niż powinni. To dość powszechna przypadłość, niech za przykład posłużą więc przypadki najbardziej wyraziste: M. Night Shyalamana, Judda Apatowa i Richarda Kelly′ego.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W latach 90., gdy na ekranach królowały gigantyczne superprodukcje, między wielkimi wytwórniami toczyła się zacięta walka o scenariusz kameralnego horroru podpisany przez debiutanta. Zwycięzcą okazał się Disney i nigdy tego nie pożałował – „Szósty zmysł” zarobił przeszło 200 milionów dolarów i zdobył sześć nominacji do Oscara, a M. Night Shyamalan z dnia na dzień stał jednym z najbardziej rozchwytywanych reżyserów w Hollywood. Zaczęto nazywać go następcą Spielberga, co w Fabryce Snów jest największych pochlebstwem. Znakiem rozpoznawczym Shyamalana stały się nieoczekiwane zwroty akcji. Zakończenie „Szóstego zmysłu” należy do jednego z najbardziej szokujących w historii kina. Reżyser zaskakiwał publiczność, ale z filmu na film jego koncepty stawały się coraz bardziej dziwaczne i przekombinowane, a jego osławione wyczucie zaczęło poważnie szwankować. Dobra passa reżysera zakończyła się na „Osadzie”. Widzowie wyśmiali „szokujące” zakończenie, a film przepadł w box office′ie. Nie był to najgorszy film Shyalamana, ale chwyt, który z powodzeniem stosował w poprzednich filmach tym razem zawiódł. Po klapie „Lady in the Water” i „Zdarzenia” studio Disneya zakończyło współpracę z reżyserem. Shyamalan podpisał wtedy kontrakt z Warner Brothers. Pierwszym filmem, który zrealizował dla nowego studia był „Ostatni Władca Wiatru” – zdobywca Złotych Malin w najważniejszych kategoriach. Dziś już nikt nie porównuje go do Spielberga.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Richard Kelly nie miał tak dobrego startu, jak Shyamalan. Jego „Donnie Darko” wszedł na ekrany tydzień po 11 września 2001 roku. Poniósł klęskę w kinach i szybko trafił na rynek DVD. Zdobył sobie jednak grono wiernych fanów i status filmu kultowego, równie bezcenny, co pierwsze miejsce w box office′ie. Dzięki temu Kelly mógł zrealizować „Southland Tales”. Udało mu się zaangażować do filmu m.in Justina Timberlake′a, Seanna Williama Scotta, Sarah Michelle Geller i Dwayne′a Johnsona, skuszonych prawdopodobnie wizją występu w kolejnym kultowym filmie. „Southland Tales” nie powtórzył jednak sukcesu „Donniego Darko”. Kelly chciał w nim zmieścić praktycznie wszystko – od kina katastroficznego po moralitet. Film opowiada historię Boxera Sancheza zamieszanego w spisek, mający na celu przyśpieszenie końca świata. Na drodze bohatera stają członkowie tajemniczej sekty, agenci rządowi, wojujące feministki, a to tylko początek długiej listy ekscentrycznych postaci. Kelly nie oparł się pokusie poruszenia każdego tematu, jaki tylko przyszedł mu do głowy. Nauczony doświadczeniem z „Donniego Darko” Kelly kręcił film, tak jakby już nigdy nie miał stanąć przed kamerą. „Southland Tales” jest połączeniem desperacji i megalomanii. I choć w Hollywood to połączenie nader pospolite, to trzeba przyznać, że Kelly′emu wyszedł film nieprzeciętny.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Obecność Judda Apatowa w tym gronie może dziwić. Wszak ma on na koncie tak udane filmy jak „40-letniego prawiczka” i „Wpadkę”. Na dodatek jako producent nieraz popisał się znakomitym wyczuciem, firmując swoim nazwiskiem m.in. „Chłopaki nie płaczą” i „Kocham cię, stary”. Ale nawet on ma w swoim dorobku film, mówiąc delikatnie, chybiony. „Funny People” miał być opus magnum Apatowa. Zamiast tego film poniósł sromotną porażkę finansową i artystyczną. Zamysł był ambitny, ale zabrakło dyscypliny w doborze materiału. Apatow chciał uderzyć w poważniejsze tony, ale chybił o kilometr. Gdyby scenariusz do „Funny People” podpisał ktoś inny i podrzucił na jego biurko, Apatow z pewnością by go odrzucił. Powód? Akcja ciągnie się w żółwim tempie, dialogi nie śmieszą, całość jest nużąca. Potrzebne cięcia. Szkoda, że Apatow-producent tym razem nie zareagował. Być może Mack Sennet miał rację i rzeczywiście scenarzyści zasługują tylko na kanapkę z tuńczykiem i szklankę mleka? O ironio, taki zestaw jest zwykle mniej ciężkostrawny od tego, co serwują widzom, gdy stają za kamerą. Są jednak chlubne wyjątki od tej reguły. Joss Wheedon zanim wyreżyserował „The Avengers” przez długie lata pracował dla telewizji jako scenarzysta. Spod jego pióra wyszły kultowe seriale „Buffy” i „Firefly”. Napisał również scenariusz do „Toy Story” i „Obcego: Przebudzenie”. Oliver Stone swojego pierwszego Oscara otrzymał za scenariusz do „Midnight Express” Alana Parkera. Tony Gilroy, scenarzysta trylogii Bourne′a, nakręcił „Michaela Claytona”, który zdobył siedem nominacji do Oscara, w tym w kategorii „Najlepszy reżyser”. David Mamet z powodzeniem reżyseruje własne scenariusze. To jednak wciąż za mało, aby zmienić niepochlebną opinię o scenarzystach-reżyserach. Scenarzyści jednak nie ustępują, choć stoją na z góry przegranej pozycji. Holllywood nigdy nie pozwoli, aby spełnił się ich amerykański sen. |