– Nie jestem zbyt pobożny, sir. – No to masz problem… sir. – Młodziak uśmiechnął się szeroko. – Nie sądzę – odparł ze spokojem Richard. – Słucham? – Uniesienie brwi. – Moja pobożność nie powinna stanowić dla nikogo problemu. Rozległo się ciche kliknięcie, kiedy rudzielec wciskał niemal niedostrzegalny pstryczek na denku paczki Pall Malli. Craig usłyszał za sobą szurnięcie i kroki. Nim się odwrócił, pod potężnym ciosem chrupnęły żebra, coś mlasnęło, a sam Robert zwalił się bezwładnie na ziemię. Za nim stał homo mechanicus, który ściskał w dłoni coś, co na oko mogło być śledzioną. – Zed, Zed, nie wiedziałem, że lubisz teatralność. – Richard uśmiechnął się serdecznie do towarzysza i gestem przywołał go do siebie. Bliznowaty wypuścił zakrwawiony narząd, po czym delikatnie pomógł wstać Anglikowi. – Ucieczka może nie być dla pana komfortowa, sir – zauważył, zerknąwszy na szwy. – Bywało gorzej. – Rudzielec machnął ręką i zgarnął z oparcia krzesła garnitur, który następnie przewiesił sobie przez ramię. W tej chwili był zbyt osłabiony, by się ubierać. Zresztą nie mieli na to czasu. – Próbuj tam, gdzie poszła babeczka. W tamten korytarz. Muszą gdzieś mieć samochody… Cokolwiek. – Wedle życzenia, sir. Zed poprawił sobie Richarda na ramieniu i ruszył wąskim, ciemnym przedpokojem. Dom wyglądał na opustoszały. Nikt nie pilnował mijanych przez uciekinierów drzwi, żaden strażnik nie kręcił się też po samym korytarzu. Zabłocony chodnik w pasy o brzydkich ceglasto-zgniłozielonych odcieniach plątał się pod nogami. Na ścianach, tu już nawet niebielonych, wisiały spłowiałe fotografie w cienkich drewnianych ramkach. Homo mechanicus początkowo prowadził towarzysza ku frontowym drzwiom, w ostatniej chwili jednak skręcił do ciasnej klitki, która – gdy tylko Zed uruchomił noctowidzenie – okazała się łazienką. Obtłuczone kafelki w bladobłękitne lilie nosiły ślady krwi, ale pomieszczenie nie wyglądało aż tak źle. Bliznowaty z całą ostrożnością, na jaką było go stać, posadził Richarda na desce sedesu, po czym podciągnął się do lufciku nad rezerwuarem. – Wygląda na to, że opuścili teren, sir – oznajmił przyciszonym głosem. – Na pewno moglibyśmy tędy bezpiecznie wyjść. – Zed, mój drogi… A jak ja, twoim zdaniem, mam się tam wciągnąć i przegramolić, nie zostawiając flaków na spłuczce, co? – prychnął rudzielec. Zeskoczywszy z powrotem na podłogę, homo mechanicus zasępił się, ale tylko na chwilę. Wcisnął Anglikowi Kerra w dłoń, sam zaś opuścił łazienkę i solidnym kopniakiem otworzył frontowe drzwi. Przed budynkiem w istocie było pusto. Na śniegu Zed dostrzegał plątaninę śladów, jakby miała miejsce jakaś mała wojna. Tu i ówdzie poniewierały się niedopałki papierosów własnego wyrobu oraz łuski z amunicji rozmaitego kalibru. Homo mechanicus okrążył drewnianą, pobieloną z zewnątrz chatę, w której zostawił Richarda, po czym rozejrzał się uważnie po rozciągającym się wokół lesie. Bezlistne drzewa nie stanowiłyby żadnej osłony, gdyby nie mgła, otulająca dom gęstą szarością – najpewniej zbliżał się poranek. Zed jednak, kiedy już uruchamiał noctowidzenie, przenikał wzrokiem zarówno ciemność, jak i tę wilgotną zawiesinę, ciągnącą tu od rzeki Lehigh. Dość szybko więc znalazł wśród drzew niski barak o czarnych, pozbawionych szyb, ziejących pustką oknach. Wyjąwszy zza paska połyskujący kukri, Zed podbiegł do budynku, po czym przez jeden z otworów zajrzał do środka. Wewnątrz było pusto i cicho. Homo mechanicus uruchomił co prawda czujniki ciepła, ale raczej na wszelki wypadek – nie wydawało mu się prawdopodobne, by ktoś rzeczywiście tam się ukrywał. Po chwili Zed wszedł do baraku. Na betonowej podłodze czerniły się szczeliny, z których sterczały źdźbła uschniętej trawy. Naprzeciwko drzwi mieścił się solidny, drewniany stół, zawalony narzędziami i metalowymi częściami. Obok homo mechanicus spostrzegł wojskowego harleya z bocznym wózkiem. Zed kucnął przy maszynie i zaczął się jej przyglądać, usiłując odnaleźć przyczynę, dla której pojazd został w baraku, mimo że Jankesi ewidentnie wyczyścili bazę i opuścili ten teren. Już po chwili znalazł: zdemontowana prądnica leżała obok koła, widelec był mocno wygięty, rozbebeszono nawet zapłon. Homo mechanicus raz jeszcze zerknął na stół, skinął do siebie głową, po czym puścił się pędem z powrotem do chaty. – Jesteś wreszcie – Richard westchnął z ulgą. – Sir, znalazłem to, czego potrzebujemy – odparł Zed, wyłączając czujniki ciepła, bo towarzysz jawił mu się jako jaskrawo świecąca, pomarańczowa plama. – Świetnie. Prowadź. Wkrótce Anglik, ubrany i przykryty kocem, leżał na betonowej podłodze, a nieopodal homo mechanicus, kilkoma ruchami naprostowawszy widelec, gmerał w elektryce. Richard mógł tylko podziwiać precyzję i szybkość Zeda, który niemal nie używał narzędzi, wszelkich napraw dokonując gołymi rękami. Homines mechanici byli przyszłością – wszyscy to wiedzieli. Spodziewano się, że jeszcze przed końcem XX wieku ci sztuczni ludzie, dzięki dużo lepszym zdolnościom motorycznym, zastąpią żywych lekarzy i inżynierów. Towarzysz rudzielca należał do starszych modeli, więc miał jeszcze sporo wad: między innymi działał na niego zwykły elektryczny oścień przyłożony do karku, ponadto nie wyposażono go w trójdzielne oczy, więc mógł mieć jednocześnie aktywne tylko dwa aspekty widzenia. Nie zmieniało to faktu, że Zed stanowił nieocenione towarzystwo w podróży. Szczególnie że, na specjalne życzenie Richarda, temu konkretnemu egzemplarzowi wmontowano partycję nałogów, umieszczaną zazwyczaj tylko w najnowszych modelach, przeznaczonych do rekreacji. Rudzielec jednak kategorycznie stwierdził, że jeśli jego homo mechanicus – starego, wojskowego typu – nie dostanie tego elementu, to on, Richard, nigdzie nie pojedzie. Zeda palenie niebywale cieszyło. A Anglik nie musiał robić tego sam – nie cierpiał oddawać się nałogowi w samotności. No i zawsze miał pewność, że jeśli zapomni zapałek lub papierosów, homo mechanicus na pewno będzie miał swoje do użyczenia. Na partycję roztargnienia Richard nie nalegał. – Sir, czas w drogę – poinformował bliznowaty, montując za siedzeniem zapas paliwa. – Świetnie. Na zewnątrz chyba się przejaśnia. Zed pomógł towarzyszowi wstać i posadził go w bocznym wózku harleya, sam zaś siadł na motocykl i przekręcił klucz w stacyjce. Silnik chodził jak malowanie. Pierwszy gwałtowny ryk przeszedł w donośny pomruk, a mężczyźni wyjechali z baraku. – Obawiam się, sir, że nie mamy tu zbyt wielu ubitych dróg… – A nawet gdybyśmy mieli, powinniśmy ich unikać jak ognia – dodał pełen złych przeczuć Richard, kładąc dłonie na pozszywanym brzuchu. – Otóż to. Zaciśnij zęby, sir. Harley pomknął przez las na południe. – Dokąd jedziemy? – spytał rudzielec, nawet nie próbując przekrzyczeć silnika. Homines mechanici mieli bardzo czuły słuch. – Do granicy stanu. Jeśli dobrze liczę, sir, za pięć, sześć godzin powinniśmy być w Wirginii. Tam mamy już naszych ludzi. – Byle nie do Richmond! – Spróbujemy ominąć Richmond, sir. Istotnie, wczesnym popołudniem Zed minął słupki graniczne, a Richard odetchnął z ulgą, znalazłszy się znów w CSA. Nienawidził USA – tej cholernej, mroźnej dziczy, która od stu lat utrudniała kontakty z Kanadą. Dopiero kiedy się całkiem ściemniło, rudzielec zauważył, że zaczęli mijać coraz więcej splądrowanych miasteczek i rozjeżdżonych ugorów. Mimo więc że byli na przyjaznym terytorium, w Angliku obudziły się złe przeczucia. – Zed? – zagadnął zaniepokojony. Homo mechanicus nie zareagował. – Zed?! – Richard podniósł głos, choć przyszło mu to z trudem. Przez godziny podskakiwania na bezdrożach rudzielec był zdania, że szwy trzymają mu się jedynie siłą woli. – Tak, sir? – bliznowaty towarzysz w końcu usłyszał Brytyjczyka. – Gdzie nas wieziesz? – Spokojnie, sir, jesteśmy u siebie. – Mi to wygląda jak okolice Richmond. – Nie ma takiej możliwości, sir. Minęliśmy Richmond od wschodu. |