Tom Tykwer i rodzeństwo Wachowski zekranizowali Davida Mitchella. Ale „Atlas chmur” nie jest ani „Niebem”, ani „Matriksem”, tylko bestią, która czasem pożera siebie samą, a czasem przekonująco szczerzy kły.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nie jest grzechem spaść z wysokiego konia. Z tego rodzaju doświadczenia wychodzi się bogatszym jako twórca, a na pewno obronną ręką przed zarzutami, że kino zjada własny ogon, a filmowcy wolą bezpieczne i znane terytoria niż ambitne, lecz również nieznane, wody. Tom Tykwer i rodzeństwo Wachowski zabrało się za złożony i trudny projekt zekranizowania powieści Davida Mitchella, nagradzanego i wielokrotnie nominowanego do prestiżowych wyróżnień literackich brytyjskiego pisarza. „Atlas chmur” łączy kilka opowieści rozrzuconych na osi czasu i historii, diametralnie różniących się atmosferą, stylem i językiem. Czynnikiem, który wpisuje je w ramy jednej całości, jest ciągłość ludzkich losów. Na ekranie wielokrotnie powtarza się główne założenie wielowątkowej historii: decyzje, które podejmujemy, mają znaczne konsekwencje w przyszłości, a nasze żywoty układają się w skomplikowaną sieć zależności. W tym kontekście czas staje się schodami: nie można lekceważyć przeszłości, ponieważ tworzy stopnie, bez których nie weszlibyśmy wyżej, prowadząc nasze kroki na sam szczyt. W ekranizacji w wykonaniu tria Tykwer-Wachowski spostrzeżenia z powieści Mitchella wypadają łopatologicznie i zbyt banalnie, żeby wziąć je sobie do serca. Pojawiająca się w filmie z regularnością pór roku pretensjonalność jest główną przyczyną tego, że „Atlas chmur” albo widza sobie zjedna, albo go zdecydowanie zniechęci. Po przetrawieniu ponad dwuipółgodzinnego dzieła można odważyć się na wysunięcie wniosku, że prawda leży gdzieś pośrodku. Film dzieli się na sześć wątków, które swobodnie przeplatają się ze sobą, łącząc się określonymi obrazami lub fragmentami dialogów, tak że szwy są niemal niewidoczne, a kolejna scena stanowi komentarz lub dopełnienie poprzedniej. Śledzimy losy chorego notariusza zaprzyjaźniającego się z czarnym niewolnikiem na statku płynącym do San Francisco, dramat młodego biseksualnego kompozytora skonfrontowanego z pazernością starego muzyka, dziennikarki próbującej rozwikłać spisek energetyczny, starszego wydawcy literatury, który stara się uciec z domu opieki, oraz bohaterów dwóch wątków futurystycznych – Sonmi, czyli sfabrykowanej mieszkanki Seulu roku 2144, i przedstawicieli ludów żyjących na Ziemi po bliżej nieokreślonym upadku cywilizacyjnym. We wszystkich historiach pojawiają się analogie, dla podkreślenia których zespół reżyserski dobrał tych samych aktorów wcielających się w kilka różnych roli. Wabikiem dla dużej publiczności z pewnością będą Tom Hanks, Halle Berry i Hugh Grant, ale aktorsko „Atlas Chmur” należy do mniej znanych twarzy. Prawdziwą rewelacją są Brytyjczycy Ben Whishaw i Jim Broadbent, jak również Koreanka Doona Bae, która występowała w wydanych na polskim rynku azjatyckich perełkach, „The Host: Potwór” Bong Joon-ho oraz „Pan Zemsta” Park Chan-wooka. Wątki nie prezentują takiej samej jakości i czynią film nierównym. Wprawdzie nie można generalizować, ale ze swoich trzech opowieści Tykwer poradził sobie zaskakująco dobrze z dwoma, podczas gdy rodzeństwo Wachowski – tylko z jednym, a mianowicie koreańską historią futurystyczną z wielką rewolucją w tle. Tykwerowi udaje się również z sukcesem odciążyć film przyzwoitą dawką nienachalnego humoru, gdy utrudnia swojemu bohaterowi ucieczkę z domu starców. W innych przypadkach film przygniatają ciężkie slogany i złote myśli, zbyt często wypowiadane przez bohaterów, żeby potraktować je poważnie, jako samodzielnie odkryte przez widza w procesie obcowania ze sztuką. Przy okazji, poprzez przebieranki i charakteryzację tych samych aktorów do różnych wątków, między odbiorcą a dziełem tworzy się niepotrzebny dystans. Świadomość tego, że ma się do czynienia z filmem, bardzo solidnie i z rozmachem zrealizowanym, ale jednak filmem, towarzyszy aż do napisów końcowych. To drugi, po pretensjonalnych fragmentach, powód, dla którego „Atlas chmur” nie spełnia oczekiwań. Zaangażowanie emocjonalne sprawia, że publiczność potrafi wybaczyć wiele absurdów i kiczowatych sentencji. Nie można jednak odmówić Tykwerowi i rodzeństwu Wachowski wielkich ambicji objęcia wielu tematów dotyczących ludzkiego istnienia i człowieczeństwa. Bogactwo treści i mnogość zbyt wydumanych pomysłów spowodowały, że „Atlas chmur” w wielu momentach nie realizuje założeń twórców. Może gdyby film zrobił jeden reżyser, ekranowa wizja byłaby bardziej spójna? A tak, film bawi się z publicznością w kotka i myszkę, co czasami wygląda kokieteryjnie, a czasem po prostu irytuje. Raz wciąga, a raz budzi uśmiech politowania. To niewątpliwie próby podejmowane w dobrym kierunku, ale jeszcze nie w takim kształcie, żeby film mógł się liczyć w historii kina. Dobrze, że chociaż burzy widzów i doprowadza do zażartych dyskusji. Nawet gorszy film, jeśli potrafi doprowadzić do podobnej sytuacji, od razu zyskuje na sile przekazu.
Tytuł: Atlas chmur Tytuł oryginalny: Cloud Atlas Data premiery: 23 listopada 2012 Rok produkcji: 2012 Kraj produkcji: Niemcy, USA Czas projekcji: 164 min Gatunek: dramat, SF Ekstrakt: 60% |