Myśliwy splunął, szarpnął się, ale trzymano go mocno. Pokrak, na którego polował, siedział teraz naprzeciw, oparty wygodnie o gładkie skały. Każda z czterech rąk wczepiona w jakieś wybrzuszenie i zaciśnięta – przypominał pająka szykującego się do ataku. Pośrodku wydatnego brzucha straszyła wielka, krwawa dziura. W jej wnętrzu pulsowały organy: cztery rozpłaszczone miechy płuc nadymały się raz za razem, unosząc pofałdowaną skórę i odsłaniając ciemny żołądek. Zawieszone gdzieś w centrum tej potworności serce pulsowało delikatną poświatą w rytm własnych, głuchych uderzeń. Grubas wyglądał jak gigantyczna, rozwarta małża. Otto zaklekotał. Palce trzymające głowę Bigga puściły i myśliwy wreszcie ujrzał drugiego przeciwnika. Tego, który go dopadł. Chudego jak tyczka kościotrupa pokrytego czarną, błyszczącą skórą, pozbawionego warg, wiecznie szczerzącego żółte zęby. Przypominał cień rzucany przez człowieka, kiedy słońce niknie za horyzontem. Grubas zaklekotał raz jeszcze i chuderlak przybiegł do niego w podskokach. Delikatnie uniósł ciężkie fałdy skóry olbrzyma, powoli wsunął stopy w jamę, przekręcił się zręcznie i umościł pomiędzy sercem a płucami, przysiadł na flakach. Miejsca było w sam raz, by mógł się tam zmieścić. Ułożony embrionalnie zamknął oczy, a zwały skóry i tłuszczu niespiesznie powróciły na miejsce. Niebawem dziura całkiem się zasklepiła. – Dlaczego? – Brunatna flegma kapała na pierś mutanta, kiedy z trudem układał słowa w ludzkim języku. – Dlaczego zabić? Bigg splunął siarczyście. – Uwolnij mnie, to wszystko ci wyjaśnię. – Naprawdę? – Jasne. Przecież możemy pogadać – uśmiechnął się krzywo. – Co zrobić, gdyby ja zabić twoich? – Mutant łypnął lewym okiem. Drugie, zwężone, wciąż wpatrywało się gdzieś w dal. – Zabiłbym cię – wycedził łowca. – Teraz miał zabić i nie dał rady. Może ja zabić twoich? – Nie waż się albo przysięgam, że nie spocznę, póki ostatni z twojej rasy nie zgnije, wasza jebana mać. – Pozostał mi tylko brat. Urodzeni razem. – Pogłaskał się po brzuchu. – Go nie zdołać zabrać… Ale ty zabrać mi cała rodzina! – Dostajecie, na co zasłużyliście. Znam was, znam tobie podobnych. Służyłem pod Carterem, czyszcząc świat z brudu. Wytłukłem setki, może tysiące szkarad. Szkarad paskudnych jak twoja baba, którą rozpieprzyłem na atomy. Jak pokraczne stwory, pewnikiem twoje potomstwo, które wypatroszyłem i wypatroszyłbym znowu, gdybym miał okazję. A tym razem robiłbym to wolno, bardzo wolno… Oj, jakżebym się zabawił. Gwarantuję, że nie trwałoby to krócej niż noc i dzień. Wsłuchiwałbym się w skamlenie i prośby, udawał, że może daruję życie, a później powracałbym do zabawy. Tłukłbym, łamał, palił, ciął, miażdżył, kąpałbym się we krwi, dbając by ofiary żyły jak najdłużej. – Ty zły. – Bardzo zły, więc radzę żebyś zabił mnie teraz i spierdalał stąd najdalej i najprędzej jak potrafisz. Bo tacy jak ja nie giną łatwo, lubią się mścić, lubią wracać. Zabij mnie teraz, bo jeśli tego nie zrobisz, to znajdę cię i zatłukę jak psa. A jeśli… Jeśliś na tyle głupi, by wrócić do mojej osady, to wiedz, że znajdę cię. Powrócę choćby martwy, zejdę z nieba wśród zastępów, żeby spalić twoje tłuste dupsko. – Zły. – Mutant pokręcił z trudem głową. Opadająca ślina wyryła bruzdy na pokrytym piachem ciele. – Ja nie chcieć zabijać. Ja założyć nowa rodzina… Tam w oddali. Daleko od twojej rodziny. – A więc uwolnij mnie, pójdę swoją drogą. Zapomnimy o sprawie. – Nie – Otto westchnął. – Ty być zły, ty nie zapomnieć. Dlatego my siedzieć. Czekać. – Czekać? Na co? Na lepsze jutro? Uwierz mi, ono nie nadejdzie. Zabij mnie albo uwolnij, innego wyjścia nie ma. – Nie ma. Dlatego my czekać. – Czekamy na kogoś, czy na to aż wymyślisz, co ze mną zrobić? – Czekamy. – To może potrwać. Spokojnie analizował sytuację. Cała broń: pokryty matową farbą karabin snajperski Barrett oraz rewolwer Colt, leżała pomiędzy myśliwym a niedoszłą ofiarą, ułożona na kupce szmat, wśród której rozpoznał fragmenty własnego plecaka. Ręce miał związane z tyłu w przegubach, nogi w kostkach. Nadal czuł się odrobinę ociężale, ale widział już równie wyraźnie jak w dniu przyjęcia do lotnej jednostki strzelców. Nie miał poważnych obrażeń, tylko sińce i kilka zadrapań, więc zakładał, że dałby radę walczyć wręcz na swoim zwykłym poziomie… Ale to nie byłby dobry pomysł. Gruby mutant miał przewagę siłową, a nienaturalne zwały tłuszczu chroniły pewniej niż zbroja. Brak widocznych narządów rodnych dodatkowo utrudniał sprawę. No i braciszek ukryty w bebechach, diabelnie szybki. Nie. Pozostawało czekać, upatrując okazji zagrania jedynej karty, jaka myśliwemu pozostała. Otto uniósł się na czterech kończynach i zręcznie jak małpa doskoczył do jeńca. Łowca delikatnie potarł palec wskazujący. Paznokieć odpadł bezgłośnie, ukazując niewielki otwór, z którego wysunęła się miniaturowa piła. Implant z czasów wojny, standardowe wyposażenie jednostek specjalnych. – Picie – oznajmił pokrak przykładając do ust Charltona schowany w pięści owoc. Ścisnął delikatnie uwalniając cierpki sok. – Brat polować. Zdobyć jedzenie. My czekać. Olbrzym przysiadł ciężko. Łeb opadł machinalnie, a fale tłuszczu na brzuchu drgnęły i rozsunęły się jak budyń. Wąska, pajęcza dłoń namacała podłoże. Krótkie szpony wbiły się w piasek. Z odgłosem plaśnięcia czarnoskóry wyskoczył na zewnątrz. Galaretowata wydzielina klapnęła na ziemię. Zaklekotali do siebie i brat Otta odbiegł w kierunku skał. Charlton Bigg przebiegł spod cienia stojącego samotnie kaktusa pod największy z głazów rozrzuconych jak olbrzymi groch u podnóża wzniesienia. Uniósł głowę przyglądając się Zamkowi Montezumy, wyciosanemu rękami mitycznych Indian Sinaqua we wnętrzu góry. Większa część budowli zapadła się, rozsypała, kiedy trzęsienie ziemi przepołowiło skałę. Nienaruszone pozostało jedynie wschodnie skrzydło, którego pokoje ukazywały kamienne wnętrza i kuliste korytarze prowadzące w głąb zniszczonej warowni. Myśliwy wyobraził sobie, ile istnień musiał pochłonąć szaleńczy plan wydarcia naturze kamienia, wyciosania budynków w szczycie góry. Jakiż to był triumf człowieka… Natura jest jednak cierpliwa, czeka i nawet najbardziej trwałe dzieła ludzkich rąk z czasem obraca wniwecz.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ze stęknięciem wspiął się na rozpłaszczony jak talerz głaz i podążył niewielkim zeskokiem utworzonym pomiędzy kamiennymi olbrzymami, licząc że pozostaje niewidoczny dla tych w górze. Rozerwał fragment kaftana i obtarł łokieć, ale nawet nie zwrócił na to uwagi, skoncentrowany na zadaniu. Przykucnął i rozejrzał się prędko. Rumowisko stanowiło doskonałą fortyfikację. Przysiadł za niewielkim krzakiem, właściwie wysuszoną gęstwiną gałęzi i ocenił – dwieście metrów. Wystarczy. Z torby przytroczonej do pasa wyciągnął popularnego Wielebnego, czyli automat Wolkow R2D2. Urządzenie składało się z trzydziestocentymetrowej rury i okrągłej puszki, u której nasady Bigg podłączył cztery kostki ze sprężonym powietrzem. Następnie wyciągnął z kieszeni przedmiot przypominający jajko i delikatnie wsunął go do wyrzutni. Teraz nadszedł czas na ostatni element układanki – binokle. Założył je na nos i wysunął z puszki kabel, którego końcówkę wcisnął w specjalny otwór przy prawej soczewce. Zaczął wybierać cel – czerwony kwadrat celowniczy przesunął się powoli w kierunku budowli, a działo bezgłośnie podążyło za ruchem głowy myśliwego. Właściwie nie musiał być dokładny. „Pięćdziesiąt metrów powierzchni o maksymalnej sile rażenia, przebywanie w obrębie sfery o średnicy poniżej stu metrów od epicentrum dłużej niż piętnaście sekund grozi trwałym uszkodzeniem słuchu” – przypomniał sobie słowa instrukcji, którą wbijali mu do łba podczas służby wojskowej. Nie musiał być dokładny. Cichutkie „puf” było jedynym odgłosem, jaki towarzyszył wyrzuceniu w górę ładunku. Nabój zniosło w lewo, ale wbudowane wirniki natychmiast wprowadziły korektę do lotu. Bigg wyciągnął z kieszonki stopery i wetknął je głęboko w uszy. Rozkładając karabin, przyglądał się Wielebnemu, który wyglądał jak duży, tłusty owad, kiedy tak frunął ku Zamkowi Montezumy. To była jedna z przyczyn skuteczności tegoż ustrojstwa – trudno je zauważyć, łatwiej zignorować. |