Standardowy cykl marketingowy jest następujący: w lipcu wyprawka szkolna, druga połowa września – znicze, początek listopada – Mikołaje z czekolady, początek grudnia – Sylwester, początek Nowego Roku – Dzień Chorego na Padaczkę (tudzież święto zakochanych, jak niektórzy twierdzą), połowa lutego – Wielkanoc, maj – wakacje itd. Tylko wampiry są wieczne, czego dowiodła najpierw premiera którejś tam części „Zmierzchu” latem poprzedzając jesienno-zimową premierę wyczekiwanego przez wszystkich (tak zwolenników, jak i przeciwników) końca sagi. No to skoro wampiry dalej sobie dobrze radzą, to przybliżmy i te japońskie – z „Trinity Blood”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
"Trinity Blood” to takie dość dziwne anime – miejscami przypomina osławionego „Hellsinga”, miejscami mniej znany „Trigun”. Jest tylko jedno ale – te niuanse i podobieństwa docenią, a nie zlinczują, ci, którzy czytali pierwowzór. „Trinity Blood” bowiem, jak to na adaptację, zostało przez twórców dość dziwnie potraktowane i widz rzucony jest bezpardonowo w sam środek akcji. A jest na co popatrzeć, bo główny bohater – ksiądz Abel – z lubością wyrzyna wampirzych agentów przeistaczając się w crusnika – czyli, w największym skrócie, wampira żerującego na wampirach (i masakrującego ich w sposób rodem z „Mortal Kombat”). Dobra, pierwszy odcinek z głowy. Przy okazji jeszcze dodajmy, że wampiry nazywają się tu Methuselah (co jednak jest zbytecznym udziwnieniem, bo nie różnią się one zbytnio od typowego przedstawiciela gatunku). O co chodzi? Prawdopodobnie dowiecie się w drugim odcinku, ale… no właśnie. I tak się nie dowiecie wszystkiego. Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego twórcy niemiłosiernie gmatwają każdy wątek i cały czas żonglują ze zmianami. Dopiero po kilku dalszych seansach wyłania się linia fabularna, a ta, na szczęście, jest całkiem smaczna. No, do pewnego momentu, ale ja z zasady nie uznaję większości wątków romantycznych. Tak, czy inaczej – Ziemia po Armageddonie została podzielona na dwie strefy wpływów – Watykanu i wampirów z siedzibą, co ironiczne, w Bizancjum. Kardynał Katarzyna Sforza, skądinąd wyjątkowo wredne babsko, dowodzi oddziałami Ax – organizacji mającej na celu wytępienie wszystkich nietoperzy i nietoperzopodobnych. Do tego celu jednak, ze względu na wyjątkową siłę tych istot, potrzebuje również ludzi pokroju Abla. Widz patrzy zatem, jak rozwija się historia wojny dwóch ras i obserwuje poczynania bohatera. W tle: trochę romansów i kilka gagów. Będąc już jednak poważnym: co przesądza o sile „Trinity Blood” to nie fabuła, a raczej jej elementy składowe – relacje między poszczególnymi bohaterami, a w szczególności między rywalizującymi ze sobą doradcami papieża: szefem inkwizycji Francesco Medicim i jego siostrą, wspomnianą już wcześniej Katarzyną. To, jak Ax walczy z odpowiednikiem Methuselah, czyli Różokrzyżem, również zasługuje na poklask – niektóre zwroty akcji okazują się być strzałem w dziesiątkę, a widz się nie nudzi. Można nawet wybaczyć dość stereotypową z początku Esther – sierotę, która trafia do Ax. Esther jednak ewoluuje w trakcie fabuły i jest też chyba największym wyznacznikiem tego, jak dużo czasu poświęcono na dopracowanie charakterów i motywacji postaci. Obecnie grafika wywołuje mieszane uczucia – kreska jest przepiękna, delikatna, ale też przefaszerowana miejscami efektami specjalnymi (typu np. widok lecącego statku, który jest całkowicie komputerowo wyrenderowany). Na te niedoróbki można jednak przymknąć oko, bo zwykle wodotryskom towarzyszy muzyka, która automatycznie przełącza widza w tryb słuchania. Oprawa – cud, miód, reszta też nieźle. Po prostu okazuje się, że można zrobić anime/serial (jak kto woli) o wampirach, w którym bohaterowie nie sypią brokatem i nie użerają się z wilkołakami, wróżkami, demonami etc. Dobra, porządna, choć nieco pogmatwana propozycja na długie zimowe wieczory.
Tytuł: Trinity Blood Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: Japonia Gatunek: animacja, groza / horror |