Dobrze życzyła przyjaciółce, ale po prawdzie nie wróżyła jej wielkich sukcesów. Jak dotąd Perin niemal jej nie zauważał. Rozmowa z gospodarzem zdawała się go całkowicie pochłaniać. Sądząc z powagi malującej się na twarzach obydwu, chodziło o coś naprawdę ważnego. Ceyall, zaciekawiona, zaczęła się przysłuchiwać. – Nie, panie – mówił Perin – nie wracam zaraz na zamek. Wstąpiłem tylko, żeby przywitać kuzynkę. Jeszcze tuzin ludzi czeka na mnie w Komskich Jarach i zaraz jutro ruszamy na północ. Słyszeliście, co stało się na Przesmyku? – Ściszył głos. – Wszystkie zagrody spalone, inwentarz wzięty, ludzie zaś… – Urwał, najwyraźniej pragnąc zaoszczędzić nieprzyjemnych szczegółów obecnym przy stole kobietom. – Verdowie! – Pan Uthien wypluł to słowo niczym przekleństwo. – Ta plaga powraca na nas jak pory roku. Pamiętam, jak za młodu sam jeździłem z drużyną naszego pana Herneda, oby się radował w Zaświatach. Jednego roku ze trzy komedy weszły pomiędzy wzgórza, gdzie pasterze strzegli owiec na letnich pastwiskach. Aż strach, cośmy tam po nich znaleźli. Dlatego ścigaliśmy ich potem w stepie. Niełatwa rzecz, bo tam ani wody, ani paszy dla koni nie ma, tylko ostre trawy na słonej ziemi. Aleśmy ich dopadli i założę się, że tych niewielu, co uszło z życiem, nie miało już chęci wracać w nasze granice. Tak czy owak, ciężkie to były czasy, niemało wieśniaków uciekło z powrotem za Zieleniec. Teraz wracają, odkąd są stanice na Czubie i w Białej Łące. – Właśnie w tym rzecz, panie – rzekł Perin z zafrasowaną miną. – Oba garnizony trzymają straż, co kilka dni rozsyłają patrole. Jakim więc cudem Verdowie niezauważeni dotarli aż do Przesmyku? Mój kapitan kazał mi wejrzeć w tę sprawę. – Nie pamiętam, by kiedykolwiek zapuścili się tak daleko. – Pan Uthien zmarszczył gniewnie brwi. – Niech wam sprzyjają Bogowie, byście szybko pogonili przeklętych z powrotem. – Zawahał się. – Chciałem was prosić, byście pismo do naszego pana ze sobą wzięli, ale skoro nie zaraz wracacie, dam któremu z eskorty panienki. – Najlepiej Ikkiemu… – Perin zawiesił głos. – Powiem wam, powiem. – Uthien sięgnął po kielich z winem. – Nie wiem, czy sprawa jest ważna, czy nie, ale pan domen powinien się o niej dowiedzieć, a może być, że i wasz kapitan także. – Chętnie powtórzę, gdy już wrócę na zamek. Co się stało, panie? – Stać, to się nic nie stało, tyle że parę razy mi moi donosili o jakimś obcym, co się po okolicy kręci. Sam jeden, konno, przy mieczu. Raz go we wsi widzieli, raz borowy minął się z nim w przecince. Dziwny jakiś człek, rząd na koniu na cudzoziemską modłę, a on sam bez herbu ni barwy. W końcu rządca mój z Legli w karczmie go naszedł, a że z kilkoma pachołkami był, tedy śmiało zapytał, kto zacz. Wtedy ów pierścień z godłem pokazał, na nim zaś – ułamana wieża pod kernneńską koroną. Perin zmarszczył brwi. – Saldarczyk. – W istocie. – Ciekawe, co tutaj robi? Kadne to nie Kernn. Z drugiej strony, niemądrze byłoby bronić wstępu panu z Saldar. – Dlatego kazałem, żeby mu wstrętów nijakich nie czynić, a swoją drogą umyślnego chciałem posłać do zamku. A tu okazja się nadarza, więc jak radzicie, list sierżantowi oddam. – Słusznie, panie Uthienie. No, no. – Perin pokręcił głową. – Saldarczyk. Nigdym żadnego nie spotkał, ale różne dziwy o nich słyszałem. – Ano. – Wydawało się, że Uthien nie chce podejmować tematu. Ceyall przeciwnie, była coraz bardziej ciekawa. Nikt do tej pory nie wspomniał przy niej o tej historii. – Kto to jest Saldarczyk? – spytała. Uthien skrzywił się nieznacznie. – To są tacy, panienko, co od Wielkiej Wojny cały Kernn przejeżdżają, bacząc, czy co złego się nie dzieje, z czym by sobie namiestnik, sędzia królewski albo miejscowi panowie rady dać nie mogli. Przed królem oni tylko zdają sprawę, a inni mają na każde życzenie być im ku pomocy. Niezadowolona, że przemawia do niej niczym do dziecka, zwróciła spojrzenie na kuzyna. Ten dostrzegł to i uśmiechnął się lekko. – Jest, jak mówi pan Uthien – powiedział. – Tyle że oni nie po to są, by zwykłych bandytów czy rabusiów ścigać, a takich, co się czarami parają na ludzką szkodę. Niewiele więcej o nich wiadomo, bo w cichości swoje czynią, nawet imiona i pochodzenie swoje kryjąc, by kto później na rodzinie pomsty nie szukał. – Powiadają, że dla nich ubić kogoś bez sądu, to nic – dodał Uthien z niechęcią. – Wolno. A nadto… Słyszałem, że czary się ich nie imają z powodu mieszanej krwi. – Ceyall zobaczyła, że ukradkiem skrzyżował palce pod stołem. Perin kiwnął głową. – Ja też tak słyszałem, że do tej służby idą tylko tacy, u których jest w rodzie jakiś przodek z Drugiego Ludu. Ale może to tylko bajki. – Ale skąd taki na naszej ziemi, ojcze? – wtrąciła Namillyn. – Skoro pan Perin mówi, że owi Saldarczycy służą królowi Kernnu? Uthien wzruszył ramionami. Coraz wyraźniej było widać, iż żałuje, że rozpoczął taką rozmowę przy stole. – Pewnie przyjechał z Trifu, panienko Nami – powiedział Perin. – Bo i którędy? Trith przecież do Korony należy, a z kolei granica między nami i nimi strzeżona nie jest, jak to u dobrych sąsiadów. Tedy może się on za jakimś bandytą czy innym wywołańcem wypuścił. Niech go sobie bierze na zdrowie, jak znajdzie, nam kłopotu z Verdami wystarczy. – I wy jedziecie się z nimi rozprawić? – Namillyn po raz pierwszy zwróciła się bezpośrednio do Perina. – A jeśli ich wielka kupa przyszła ze stepów? Czy to wiadomo? – Za wielu ich być nie może – odparł uspokajająco Perin – bo nie przemknęliby się ukradkiem. Nie macie się czego bać. Namillyn uśmiechnęła się promiennie, na co Perin zmieszał się trochę. Przez resztę wieczoru rozmawiano o innych rzeczach, ale Ceyall zauważyła, że jej przyjaciółka jest jakaś nieswoja. Z kolei Perin co jakiś czas popatrywał w jej stronę, a raz nawet potrząsnął głową ze źle ukrywanym zdumieniem, jakby nie mógł uwierzyć, że mała Nami, którą zna od dzieciństwa, zmieniła się oto w dorosłą pannę. I że panna ta, wcale niebrzydka, coraz śmielej obdarza go powłóczystymi spojrzeniami. Czy poczuł coś poza zdumieniem, trudno orzec, lecz zdaniem Ceyall nie wyglądał wcale na niezadowolonego. Może jednak – zaśmiała się w duchu. – Cóż, niech im się szczęści. Naraz ogarnęło ją niespodziewane uczucie zazdrości. Miło jest mieć chociaż o kim pomarzyć. Piaszczysta droga wiła się zakolami po porośniętym lasem zboczu góry, za każdym zakrętem wznosząc się wyżej. Wkrótce mieli odbić ku zachodowi, gdzie szlak prowadził przez przełęcz zwaną Dużym Siodłem i dalej po stokach następnego wzgórza ku nizinom. Ceyall wiedziała, że z przełęczy będzie już widać zamek i okalające go osady, a wówczas pozostanie przed nimi nie więcej niż cztery – pięć godzin jazdy. Odległość między należącą do ojca Namillyn Leglą a siedzibą władców Kadne nie była duża, ale ukształtowanie terenu sprawiało, że droga, którą mogły podążać zaprzęgi. wiła się dolinami okrążając co wyższe wzniesienia. Istniał też skrót, dzięki któremu już w jeden dzień można było stanąć na zamku, choć przebycie go konno wymagało niemałych jeździeckich umiejętności. Jednak dla Ceyall, która zapałała miłością do wierzchowców i szybkiej jazdy niemal od chwili, gdy ją po raz pierwszy podsadzono na siodło, nie stanowiło to wielkiego wyzwania. Cieszyła się nawet z przejażdżki, zwłaszcza że sprzyjała jej piękna, słoneczna pogoda. Wokoło pachniała rozgrzana słońcem ściółka, a nad ich głowami wilga, niewidoczna w gałęziach drzewa, wyśpiewywała swoje dźwięczne trzy nutki. Wierzchowiec jednego z członków eskorty parsknął nerwowo i bocząc się, skręcił ku środkowi traktu. Ceyall ostro ściągnęła cugle, osadzając swoją klacz w miejscu. – Przepraszam, panienko – zawołał żołnierz. – Młody ten zwierzak i byle czego się płoszy. Ceyall kiwnęła głową, spokojnie czekając, aż gwardzista poskromi rozhukanego ogierka. Kiedy wydawało się, że już osiągnął sukces i koń począł się uspokajać, nagle pozostałe również ogarnęło zdenerwowanie. Tuliły uszy, parskały i podrzucały głowami, niektóre próbowały się cofać. – Co tam jest? – krzyknęła Ceyall, na wąskiej ścieżce nie mogąc dojrzeć, co dzieje się z przodu. |