Nagły powiew chłodnego powietrza na rozpalonej twarzy był niczym chluśnięcie zimną wodą. Dotarli do przełęczy. Ceyall, prawie nie wierząc, że naprawdę im się udało, zebrała cugle, przeszła w kłus, a potem pozwoliła ciężko zgonionej klaczy zwolnić do stępa. – Nie zatrzymuj się – rozkazał Saldarczyk zrównując z nią konia. – Teraz w prawo, tam. Od wschodu wysoki las zaczynał się prawie na samej przełęczy. Ruszyli w tamtą stronę i wkrótce zasłoniły ich drzewa. Wtedy Ceyall odważyła się obejrzeć. – Nie ścigają nas? – zapytała nerwowo. – Zrezygnowali w połowie stoku. Mimo że wysokie sosny rosły dość rzadko, ciągłe ich wymijanie stanowiło poważną uciążliwość. Niekiedy zmęczone konie z trudem brnęły przez kępy gęstego poszycia. Dopiero gdy znaleźli koryto na poły wyschniętego strumienia, jazda stała się trochę łatwiejsza. Ceyall przepraszająco pogłaskała mokry kark wolno idącej klaczy, która w odpowiedzi zastrzygła uszami. – Dobrze się sprawiłaś – powiedziała dziewczyna, poklepując ją lekko. – W istocie – powiedział Saldarczyk. Uśmiechnął się do niej pogodnie, jakby cała ta szaleńcza ucieczka nie wywarła na nim żadnego wrażenia. – Nie zdaje mi się, żeby ta klaczka nawykła do podobnego wysiłku. – To pieszczocha – odparła Ceyall ogarnięta czułością do ulubionego stworzenia, które w potrzebie jej nie zawiodło. – Ładnie pobiegła, prawda? – Prawda. Lepszy z niej wierzchowiec niźli wygląda. A wam też nie brakuje odwagi – dodał z uznaniem. – Wcale nie. Do tej pory serce mi bije ze strachu, jak zającowi pod miedzą. Nie pójdą za nami? – Pragnęła, by ją o tym zapewnił. – Verdowie nie są dobrymi tropicielami, a na dodatek, po cóż mieliby się fatygować? Widzieliście, że byli obciążeni łupami. Sądzę, że zechcą jak najszybciej wrócić na północ. – Dlaczego tak jest? – Ceyall poczuła gorycz na myśl, że najeźdźcom powiedzie się kolejna łupieżcza wyprawa. – Dlaczego ciągle nas napadają? Przecież my nie robimy im nic złego. – Czynią tak z tego samego powodu, dla którego wilki podchodzą zimą pod chłopską zagrodę. Z głodu. Dla Verdów zaś zimą jest długotrwała susza, albo zaraza, która dziesiątkuje im bydło. Niekiedy też wymieniają zrabowane tu łupy na żelazo przy peruńskiej granicy. Wprawdzie cesarskie edykty zabraniają z nimi handlować, lecz cóż… – A czary? Czy naprawdę umieją się posłużyć czarami? Saldarczyk jakby się zawahał. – Plemienna magia zazwyczaj jest słaba – odrzekł z niechęcią. Ceyall sądziła, że jeszcze coś doda, ale tylko potrząsnął głową, po czym rozejrzał się bacznie wokoło. – Musimy znaleźć wodę i napoić konie, bo inaczej daleko nas nie poniosą – powiedział. Oba wierzchowce wlokły się noga za nogą, wciąż ciężko robiąc bokami. Nadal podążali za wyschniętym strumieniem, aż dostrzegli wilgoć na kamieniach, a w końcu i strużkę wody sączącą się na powierzchni. Pod korzeniami starego drzewa biło nieduże źródełko. Podprowadzili konie do zagłębienia gruntu, gdzie zbierała się woda, bardzo przy tym uważając, aby nie piły zbyt wiele od razu. Później wytarte i rozsiodłane puścili na trawę. Saldarczyk uniósł głowę, oceniając pozycję słońca na nieboskłonie. – Odpoczniemy godzinę – oświadczył – a potem trzeba będzie znów ruszać, jeśli chcemy przed zmrokiem dotrzeć do zamku. – Dobrze. – Ceyall, wdzięczna za chociaż tyle, przykucnęła nad strumykiem. Z radością zanurzyła dłonie w chłodnej wodzie, a potem lała ją sobie na głowę i kark, nie bacząc, że moczy ubranie. Rozpięła górne guziki kaftana, pozwalając, by zimne strużki ściekały jej po szyi i między piersiami. Dopiero po dobrej chwili otrząsnęła się, odeszła kilka kroków i z ulgą rzuciła się w bujną trawę. Saldarczyk wyciągnął się obok, mrużąc oczy przed słońcem, które tu i ówdzie przeświecało przez liście. Wydawał się równie spokojny, jak ktoś, kto odpoczywa we własnym ogrodzie. Ceyall szczerze mu zazdrościła, bo ją samą wciąż dręczyło wspomnienie niedawnej panicznej ucieczki. – Kim był ten człowiek? – Dobrze pamiętała lęk, jaki poczuła, kiedy spojrzał w jej stronę. – Ich szaman? Wcale nie wyglądał na Verda. – Tak sądzicie? Ceyall, zirytowana, że próbuje ją zbyć, usiadła. – Był za wysoki, nie mogliście nie zauważyć – powiedziała z wyrzutem. Potem nagle coś zaświtało jej w głowie. – Ten zbieg, za którym przyjechaliście tu z Kernnu? Prawdziwy czarodziej? Dostrzegła krótkie wahanie, w końcu jednak tylko pokręcił głową. – A więc tak! – Na swój sposób wytłumaczyła sobie jego milczenie. Zadowolona z własnej domyślności, na powrót umościła się w trawie. Między gałęziami widziała skrawek błękitu, po którym wiatr przeganiał białe baranki. Liście szeleściły w usypiającym rytmie, ale ją zupełnie odeszła ochota do drzemki. Przeciągnęła się, jeszcze raz popatrzyła w niebo, a potem przeniosła wzrok na leżącego obok mężczyznę. Sądziłaby, że usnął, gdyby nie drobny ruch ręki, bezwiednie splatającej i rozplatającej wiotkie źdźbła trawy. Ceyall podobały się jego dłonie, duże, ładnie ukształtowane, z długimi palcami. Chętnie porozmawiałaby z nim jeszcze, ale żaden temat nie przyszedł jej do głowy. Nie wiedzieć czemu, nagle nie mogła pozbierać myśli. Przyglądała się dalej, aż skusił ją psikus. Ułamała jedną z suchych traw zwieńczonych puszystą miotełką i delikatnie, samym czubkiem dotknęła jego szyi. Nie zareagował, więc połaskotała go znowu. Ogarnęła ją trudna do powstrzymania chęć śmiechu, kiedy krzywiąc twarz machnął ręką, jakby odganiał uprzykrzonego owada. Ponowiła próbę i za trzecim razem otworzył oczy. Spojrzał na nią z dobrze udanym wyrzutem, ale w kącikach ust czaił się uśmiech. – A sio! – Jeszcze raz machnął ręką, teraz wyraźnie w jej stronę. – Co za utrapienie! Ceyall zachichotała na widok niby to groźnej miny i spróbowała sięgnąć trawką końca jego nosa. Saldarczyk odsunął się trochę i podparł na łokciu. – Ależ z was psota – powiedział bez złości. Naraz zmarszczył brwi i pochylił się w jej stronę, wskazując palcem. – Pająk wam chodzi we włosach. O, jaki duży! Ceyall pisnęła i zaczęła otrzepywać sobie głowę. Przerwała, słysząc, że mężczyzna śmieje się z niej serdecznie. – Pająk? Czekajże! – Nie zastanawiając się wiele, zagarnęła garść ściółki i rzuciła w niego. W następnej chwili zamarła, przestraszona, że teraz już się na pewno obrazi, ale on tylko zaśmiał się znowu. – I proszę, co spotyka człowieka w zamian za dobre uczynki – powiedział, przeczesując palcami włosy. – Las mi chcecie zasadzić na głowie? – Bo mnie straszycie! – Ceyall buńczucznie wydęła usta. – No, już dobrze, pomogę. Przysunęła się na kolanach i sama zaczęła wybierać mu z włosów kawałki mchu i sosnowe igiełki. Było to wielce przyjemne zajęcie, więc nie starała się go szybko zakończyć. Dla większej wygody wsparła mu się dłonią na piersi. Napotkała spojrzenie oczu zielonych jak morska woda, zapatrzyła się w nie, mimowolnie westchnęła. Saldarczyk ujął ją za ramiona i stanowczo odsunął od siebie. – A idźże precz, dziewczyno! – zawołał, ciągle jeszcze ze śmiechem, ale wyczuła, że teraz patrzy na nią całkiem inaczej. Ceyall zamrugała zdziwiona, on zaś dodał: – Przecież nie jestem z kamienia. Za co się znęcasz? Nie miała takiego zamiaru. A może jednak, troszeczkę? Żeby wreszcie zauważył, że nie z dzieckiem ma do czynienia. – Tak wam niemiło? – szepnęła, nakrywając jego dłonie swoimi. Pochyliła się nad nim, dziwnie pewna, że tym razem jej nie odepchnie. W istocie, nie uczynił tego. Pierwszy pocałunek był jak dotyk chłodnej wody na ustach, następny o wiele gorętszy. Splotły się palce, a potem ramiona. Z lekką głową i mocno bijącym sercem opadła w trawę, pociągając mężczyznę za sobą. – Namillyn. W pierwszej chwili nie zrozumiała, czemu tak ją nazywa, ani czemu znów się od niej odsuwa. – Co się stało? – spytała niezbyt przytomnie. Objął ją ramieniem, zmuszając, żeby usiadła. Odgarnął jej z czoła niesforne kosmyki. Był to gest pełen czułości, a jednak… – Zawróciłaś mi w głowie, jakby inaczej? – Zaśmiał się, ale bez poprzedniej swobody. – Śliczna Nami, czy ci w domu poskąpili zwierciadła? Nie zechcesz zbrzydnąć, to żaden mężczyzna nie zazna przy tobie spokoju. |