powrót; do indeksunastwpna strona

nr 02 (CXXIV)
marzec 2013

Mam na imię Ceyall
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Nic nie widać! – Dowodzący eskortą Ikki prawie posadził swojego wierzchowca na zadzie, mocno szarpiąc wodzami. – Może niedźwiedź gdzie chodzi w zaroślach. Fare do przodu i stępa – rozkazał jednemu z żołnierzy. – Weź lancę do ręki. Nie wiadomo, czy on tam gdzie nie wylezie na drogę. Jazda.
Kiedy Fare siedzący na dużym, spokojnym gniadoszu wysunął się naprzód, inne konie dały się skłonić do podążenia jego śladem już bez większego oporu.
– A może wilki się włóczą? – zastanawiała się Ceyall zrównując się z Ikkim.
– Teraz, w lecie? Trzymałyby się z daleka – powiedział żołnierz, po czym nagle krzyknął zmienionym głosem: – Uważaj!
Dla Ceyall wyglądało to tak, jakby Fare niespodzianie postanowił pokazać im jakąś sztuczkę. Rozłożył szeroko ramiona i odchylił się mocno w tył, prawie kładąc się plecami na końskim zadzie. Na ułamek chwili, zanim zwalił się z siodła, zdołała dojrzeć krótki, czarny bełt sterczący mu z piersi.
Coś zamigotało w gęstwinie, zarośla poruszyły się, usłyszała chrzęst łamanych gałęzi. Ktoś krzyknął ochryple. Gwardzista, który podążał tuż za Farem wychylił się z siodła, w biegu wznosząc i opuszczając miecz. Niewyraźny, ciemny kłąb przetoczył się pod kopytami wierzchowca. W świetle drogi pojawiło się dwóch dziwnie odzianych ludzi. Jeden unosił do ramienia krótki, masywny łuk. Ikki dosięgnął go lancą rzuconą z bliska. Drugi, z toporem w ręku, szykował się na spotkanie kolejnego jeźdźca.
– Do tyłu, panna! – wrzasnął Ikki dobywając miecza. – Za zakręt!
Ceyall, sama nie wiedząc jak, obróciła klacz w miejscu i uderzając jej boki piętami od razu ruszyła w galop. Nie obejrzała się, póki nie dotarła do miejsca, gdzie szlak schodził ciasnym łukiem w dół. Drobne kamyki pryskały spod kopyt na wszystkie strony, a w następnej chwili klacz poślizgnęła się na stromiźnie, omal nie wyrzucając jej z siodła. Dziewczyna odruchowo poluzowała wodze, a gdy zwierzę odzyskało równowagę, poczęła stopniowo je skracać.
Raz i drugi odetchnęła głęboko. Pędzić tą drogą na złamanie karku mógł tylko szaleniec. Jeśli się nie opanuje, zabije konia i siebie. Spojrzała przez ramię. Niestety, drzewa całkowicie zasłaniały jej widok. Nadsłuchiwała odgłosów walki, lecz je również stłumiła odległość, lub też potyczka została błyskawicznie skończona.
Powoli przeszła w stęp, a wreszcie się zatrzymała. Ikki kazał jej czekać. W takim razie był chyba pewny swego. Próbowała sobie uzmysłowić, ilu było napastników. Dwóch widziała, nie, trzech, poprawiła się w myśli, wspominając, jak opadało ostrze wzniesione przez jednego z eskortujących ją żołnierzy. Zadrżała. A jeżeli więcej ich ukrywało się w gęstwinie? Niepodobna, na cóż by jeszcze czekali, gdy ich towarzysze starli się z żołnierzami?
Zastanawiała się, co ma robić. Stanąć i czekać, aż Ikki i reszta po nią zawrócą? Albo dalej jechać tym samym traktem, z powrotem do Legli. Tyle że do tej pory zdążyli pokonać ponad połowę drogi i zanim by tam dotarła, noc zastałaby ją w lesie. Na tę myśl wzdrygnęła się lekko. I bez zagrożenia ze strony Verdów, po zmroku niedobrze było samotnie wędrować przez wzgórza. Niezdecydowana, przejechała jeszcze kilka kroków i zatrzymała konia. Nerwowo przepatrując las ciągnący się po obu stronach szlaku, musiała przyznać sama przed sobą, że się boi.
Szelest dochodzący gdzieś z boku sprawił, że mocno zabiło jej serce. Była już gotowa pognać konia do kolejnej ucieczki, gdy z gąszczu wychynął koziołek, jaskraworudy w swojej letniej szacie, i w dwóch długich susach przemknął przez drogę, po czym zniknął po drugiej stronie. Klacz parsknęła i zadrobiła w miejscu nogami. Ceyall roześmiała się z ulgi, a w następnej chwili zamarła. Przed nią, w odległości zaledwie kilku kroków stał na drodze niski mężczyzna odziany w rodzaj pozbawionego rękawów skórzanego kubraka, którego przód gęsto nabito żelaznymi ćwiekami. Spod bezkształtnego czepca wystawały mu strąki tłustych, jasnych włosów. Patrzył na nią z wyrazem chłodnej obojętności na spalonej słońcem twarzy o grubych rysach, jakby szacował zdobycz, którą miał już w zasięgu ręki. Z jego dłoni zwieszał się długi bicz przepleciony metalem.
Hałas dochodzący z tyłu skłonił ją do szybkiego odwrócenia głowy. Dwóch następnych wyszło z lasu tuż za nią. Zbliżali się wolno, odcinając jej drogę ucieczki.
Nie namyślając się, skierowała konia w las. Kiedy nisko zawieszona gałąź przejechała jej po karku, Ceyall pochyliła się tak, że przywarła twarzą do końskiej grzywy i wyrzuciła nogi ze strzemion, starając się, aby jak najmniej odstawały od boków wierzchowca. Wiedziała, że choć koń potrafi znaleźć drogę w gęstwinie, jeździec łatwo może zahaczyć o drzewo i nie tylko wylecieć z siodła, ale także strzaskać sobie kolano. Owinęła wodze na dłoni i oburącz chwyciła się łęku. Błogosławiła swoją niechęć do damskich siodeł. Uwięziona w niewygodnej konstrukcji przypominającej dziecinne krzesełko, nie miałaby teraz żadnych szans na udaną ucieczkę.
Teren nieznacznie się wznosił, ale było dość równo, zachęcała więc klacz do szybszego biegu. Z powodu smagających ją bez przerwy gałęzi, nie mogła się obejrzeć, więc nie wiedziała, czy ktokolwiek ją ściga, ale wolała nie ryzykować. Po pewnym czasie wjechała w obszar starego grądu, porastającego łagodnie opadające zbocze. Dno niedużej kotliny zaścielała gruba warstwa butwiejących liści, a utrzymujący się pod rozłożystymi konarami cień nie dopuszczał do rozrostu poszycia.
Zwolniła, starając się odtworzyć z pamięci układ tutejszych wzgórz. Uznała, że jeśli pojedzie dalej na zachód, wkrótce powinna z powrotem trafić na drogę prowadzącą do Legli. Na razie jej klacz szczęśliwie nie wykazywała oznak zmęczenia, więc Ceyall poprawiła się w siodle i popędziła zwierzę do lekkiego kłusa. Dywan zbitych liści prawie całkowicie tłumił odgłos kopyt. Nadsłuchiwała pilnie, lecz poza nikłym dźwiękiem płynącej gdzieś daleko strugi, nic nie słyszała. Przyspieszyła jeszcze, chcąc jak najszybciej wydostać się z lasu. Bukowe pnie migały jej w oczach, kiedy pędziła pomiędzy nimi, niczym parkową aleją.
Niespodziewanie klacz zaryła kopytami w ziemię, ostro skręciła i uskoczyła w bok. Ceyall, czując, że spada, próbowała utrzymać cugle w ręku, ale wymknęły się jej z palców. Zaraz potem uderzyła plecami o ziemię, niezbyt boleśnie z racji miękkiego podłoża, przetoczyła się i stanęła na nogi. Oszołomiona i przerażona spoglądała wprost w szeroką wyrwę w zboczu, gdzie niedawno musiał osunąć się grunt, odsłaniając ostre nagie skały. Na samej krawędzi rosło pojedyncze drzewo, którego korzenie zwieszały się luźno nad przepaścią głęboką na kilkanaście stóp.
Ceyall czym prędzej cofnęła się na czworakach.
Z tyłu dobiegło ją przepełnione wściekłym protestem rżenie. Poderwała się na nogi i zobaczyła, że klacz, która zdążyła w międzyczasie odbiec kilka kroków, teraz usiłuje wyrwać się jakiemuś mężczyźnie, który mocno trzyma ją za uzdę, nie pozwalając na dalszą ucieczkę. Nieznajomy przemawiał do niej cicho, jednocześnie uspokajająco głaszcząc po chrapach. Ku zdumieniu Ceyall kobyłka szybko zaprzestała szamotaniny i dała się poprowadzić temu człowiekowi, który zjawił się tak niespodziewanie, jakby wychynął wprost spod brunatnych liści zaścielających kotlinkę. Widok był tak niezwykły, że Ceyall na moment zamarła.
Mężczyzna ów, zbyt wysoki na Verda, zarazem nie budził zaufania swoim wyglądem. Znoszone podróżne ubranie miał poplamione błotem, ciemne włosy, zmierzwione i pełne kawałków poszycia, niemal całkowicie zasłaniały mu twarz. A ta plama na kurcie? Czyżby zaschnięta krew?
Zbieg, przypomniała sobie, banita umykający z Kernnu. Wszak Perin wspominał o kimś takim zeszłego wieczoru. Zechce ją obrabować, jeśli nie gorzej, i pewnie zabierze jej konia. Jak wówczas wróci do domu? Verdowie z pewnością nadal kręcą się w okolicy!
Zdjęta paniką, omiotła otoczenie wzrokiem. Czy jej się zdawało, czy rzeczywiście między pniami zamajaczyła jakaś sylwetka? Nie, to tylko cień, odetchnęła z ulgą. Za to obcy był już o dwa kroki od niej.
Ceyall wyprostowała się odruchowo, unosząc w górę podbródek. Wobec ludzi pośledniejszego stanu zawsze należy okazywać stanowczość, tak ją uczono. Nigdy zaś strach.
– Kim jesteście? – zapytała ostrym tonem.
– Cicho! – Mężczyzna wcisnął jej wodze do ręki i odwrócił się błyskawicznie.
Dopiero, gdy postąpił parę kroków naprzód, jednocześnie dobywając broni, ona również ich zobaczyła. Zbliżali się szybko, zachodząc ich z obu stron naraz. Naliczyła czterech, a po chwili dostrzegła również piątego, który wspiął się po stoku, nieco powyżej, a potem zatrzymał, jakby chciał z góry obserwować nieuniknioną już teraz potyczkę.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

28
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.