„Wirtualny potwór” ma jedną niezaprzeczalną zaletę – podskakujące piersi Julie Strain. Oczywiście nie osobno, a razem z aktorką. W końcu to nie horror.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W 2001 roku światło dzienne ujrzało pięć nakręconych dla telewizji filmów, tworzących luźną serię, zbiorczo nazwaną „Creature Features”. Twór ten pomyślany był jako swego rodzaju hołd dla fantastycznego kina klasy B lat 50. i producenci zadbali o to, by nowe filmy zostały dopasowane fabułą do tytułów starych, klasycznych produkcji studia American International Pictures. W ten sposób powstały „Pająk” („Earth vs. The Spider”), „Jaskiniowiec” („Teenage Caveman”), „Dzień końca świata” („The Day the World Ended”), „Syrena” („She Creature”) i właśnie „Wirtualny potwór” („How to Make a Monster”). Co ciekawe, wszystkie te filmy swego czasu trafiły u nas na DVD. „Wirtualny potwór”, tak zresztą, jak recenzowana ongiś przeze mnie „ Syrena”, prócz tytułu nie ma w sumie nic wspólnego ze swoim imiennikiem sprzed lat. Oryginalny „How to Make a Monster”, pochodzący z 1958 roku, był pozbawionym fantastyki thrillerem na pograniczu horroru (w ówczesnym pojęciu gatunku) i opowiadał o zemście speca od wampirycznej i wilkołaczej charakteryzacji na nowym szefie wytwórni, który wyrzucił go z roboty uznając, że wszelkie potwory są już niemodne. Rozgoryczony charakteryzator hipnotyzuje więc dwóch młodzieńców, nad kostiumami których ostatnio pracował, i jako nastoletniego wilkołaka oraz nastoletniego potwora Frankensteina nasyła ich na znienawidzonego szefa w celu wyrównania rachunków. Wersja z roku 2001 opowiada zupełnie inną historię. Jako że dzieci testujące komputerową grę o złowieszczej nazwie „Evilution” obśmiewają wygląd występujących w niej potworów, które ponoć miały boć przeokropne i koszmarotwórcze, do poprawienia gry zatrudniona zostaje nowa ekipa: knyplowaty dźwiękowiec, czarnoskóry programista od sztucznej inteligencji oraz urwany z innej bajki wielki mięśniak (Tyler Mane, facet poniekąd przypominający Schwarzeneggera), którego działką jest strona batalistyczna gry. Nie leży im krótki termin oddania pracy, ale skuszeni sutym bonusem (milion dolarów) rzucają się w wir pracy. Sęk w tym, że bonus ma przypaść w udziale tylko jednej osobie, więc wszyscy pod wszystkimi ryją, ile wlezie, sabotując znaczną część wysiłków i zaniedbując ulepszanie samej gry, byle tylko położyć rękę na pieniądzach. Do momentu, gdy w firmie pojawia się Julie Strain, która ma robić za wzorzec ruchów heroiny z gry. Panowie bowiem – wyjątkowo zgodnym głosem – upierają się, by przed włożeniem specjalnej uprzęży, dzięki której będzie możliwe zeskanowanie ruchów noszącej ją osoby i przełożenie ich na język oprogramowania, żeby postać w grze ruszała się w sposób jak najbardziej zbliżony do naturalnego, kobieta zdjęła z siebie całe ubranie. Do ostatniej szmatki. Dzięki temu przez następnych parę minut film wygląda jak jakiś pokrętny erotyk. Z jednej strony, bo trzej śliniący się erotomani (zresztą – któż by się w tej sytuacji nie ślinił?) preferują u Julie takie ruchy, w których facet ma na co popatrzeć, a kobieta czym potrząsnąć. W efekcie mało jest tu machania mieczem, za to bardzo dużo rozmaitego skakania, zresztą nieuważnie skanowanego, bo nie ma komu patrzeć w tym czasie na ekran monitora. Z drugiej strony niektóre ujęcia z Julie są skomponowane w sposób iście rozczulający, zwłaszcza kiedy kamerzysta skupia ostrość obiektywu na jej biuście, twarze rozmawiających z nią osób wciskając gdzieś w kąt kadru. Ba! Twarz Julie też wówczas nie mieści się w polu widzenia kamery, szczególnie w momencie, gdy kobieta pojawia się odziana jedynie w luźną uprząż, która w sposób nadzwyczaj interesujący (choć zarazem bezsensowny, zważywszy na późniejszy wygląd fatałaszka, w którym na wysokości piersi tak naprawdę zamocowane są jakieś moduły, a nie otwory na biust) uwypukla jej obnażone wdzięki. Wkrótce jednak miejsce radości zajmuje trwoga. Następnego dnia bowiem okazuje się, że piorun, który trzasnął nocą w budynek, coś namieszał w oprogramowaniu i uprząż, w rzeczywistości będąca czym w rodzaju egzoszkieletu, nabywa własnej świadomości i ożywa, zaczynając polowanie na przebywające w budynku osoby, czyli trójkę programistów, szefa projektu oraz zahukaną dziewczynę od podawania kawy. Odtąd film robi się całkiem krwawy i jednocześnie ździebko głupi, zważywszy na to, co prześladuje bohaterów i w jak absurdalnie niezauważony sposób się porusza. Całość jednak ogląda się zaskakująco przyjemnie, w czym zapewne wielka zasługa aktorów, czujących się na planie bardzo swobodnie i bez najmniejszego wysiłku kreujących sympatyczne, łatwe do polubienia postaci. Początkowo może trochę drażni usilne wmawianie widzowi, że oto doświadcza niesłychanie zabawnych scen (na przykład gdy osiłek zwala na biurko cały stos średniowiecznej broni – a wszystko z plastiku i sklejki, choć ekipa od udźwiękowienia dwoiła się i troiła, żeby te lichutkie atrapki dzwoniły żelazem jak najprawdziwsze antyki), ale z czasem, zwłaszcza od momentu pojawienia się na ekranie Julie Strain, zaczynają coraz częściej trafiać się żywsze i bardziej naturalne iskierki humoru. Nie sposób jednak przemilczeć słabiutkiej, prymitywnej, bardzo kanciastej animacji gry komputerowej, a także wyraźnych problemów z budową klimatu, bo początkowo bohaterowie giną jakoś tak bez wstępu, że tak powiem. Ot, coś robią, i nagle PACH! Trup. Po czym fabuła wraca na poprzednie tory i przez dłuższy czas nic konkretnego się nie dzieje. Tak się nie robi ani horroru, ani thrillera, który ma wzbudzić u widza dreszcz emocji i na długo zapaść w pamięć. W związku z tym „Wirtualny potwór”, choć całkiem sympatyczny i zgrabnie skrojony, dość szybko ulatuje z głowy, zostawiając po sobie tylko niewyraźne wrażenie pokrewieństwa z erotykami.
Tytuł: Wirtualny potwór Tytuł oryginalny: How To Make a Monster Data premiery: Rok produkcji: 2001 Kraj produkcji: USA Czas projekcji: 91 min. Gatunek: groza / horror, SF, thriller Ekstrakt: 50% |