powrót; do indeksunastwpna strona

nr 02 (CXXIV)
marzec 2013

Persepolisland
Ben Affleck ‹Operacja Argo›
„Operacja Argo” jak burza przeszła przez najważniejsze filmowe imprezy zgarniając m.in. kilka Oscarów, Złotych Globów, nagród BAFTA, a nawet Cezara dla najlepszego filmu. Co jednak znamienne, Akademia nawet nie nominowała Bena Afflecka do grona najlepszych reżyserów.
ZawartoB;k ekstraktu: 70%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Na początek warto ustalić jedną rzecz: „Argo” to film bardzo dobry, sprawnie zrealizowany, mający w sobie pewien charakterystyczny dla Afflecka „thrillerowy” rys. To trzymająca w napięciu historia, którą dobrze się ogląda. I „tylko” tyle. Owszem, to jest wartość sama w sobie, często też jest wyróżnikiem wystarczającym, by wynieść film ponad inne produkcje z tego samego okresu. Ale nie zawsze oznacza wybitność.
Ciężko oprzeć się wrażeniu – zwłaszcza po spektaklu z panią prezydentową, zafundowanym przez reżyserów Oscarowej ceremonii – że oprócz filmowego rzemiosła, na odbiór bardzo duży wpływ miała polityka. „Argo” jest bowiem w pewnym sensie apoteozą amerykańskiego stylu życia i potwierdzeniem jego supremacji. O czym jest ta historia? O inteligentnych Amerykanach, którzy bez żadnej pomocy wyprowadzają w pole nieokrzesanych, zaślepionych irańskich fanatyków i pod ich nosem przeprowadzają bezkrwawą misję szpiegowską, polegającą na wywiezieniu ze strzeżonego kraju swoich obywateli zagrożonych co najmniej więzieniem, jeśli nie śmiercią. I robią to przy pomocy swojej popkultury, która jest znana i lubiana na całym świecie – nawet we wrogim Iranie. To nic, że za operację odpowiadał zespół, a nie samotny, nierozumiany przez przełożonych bohater. To nic, że uciekinierzy wcale nie byli pod ciągłą obserwacją i na skraju wykrycia. Takie w końcu prawo fabularyzacji: eksponuje się te elementy, które podkręcają temperaturę filmu i uatrakcyjniają odbiór. Gorzej, że na tym ołtarzu złożono też historyczną prawdę, skupiając się na wystawieniu laurki Amerykanom i pogrożeniu palcem będącemu od lat solą w jankeskim oku Iranowi. Od Afflecka dowiadujemy się, że to Amerykanie samodzielnie przeprowadzili operację powszechnie znaną dziś jako „Canadian caper”, że CIA specjalnie usunęła się w cień, że nikt – Kanadyjczycy grali tylko drugie skrzypce, a Brytyjczycy zostali grzecznie w domu – nie znalazł w sobie dość odwagi by stawić czoła islamistom. No właśnie: dzikim, żądnym krwi islamistom, wśród których ze świecą szukać ludzi oświeconych, przyjaznych, czy chociażby neutralnych. Albo przynajmniej w jakikolwiek sposób usprawiedliwionych w swej nienawiści do szacha (oraz pomagającej mu Ameryki) i zaufaniu do Chomeiniego. Widać Affleck i spółka nie oglądali „Persepolis”…
Rzecz jasna czepianie się amerykańskich filmowców o amerykanocentryczność, to jak stawianie zarzutów słońcu, że zachodzi. Laurki dla samych siebie to praktycznie nieodłączna cecha zamorskiego kina, z którą po prostu trzeba się pogodzić. Nieco bardziej przeszkadzać może fakt, że Affleck-reżyser, choć wykorzystuje materię filmową ze swobodą znakomitego rzemieślnika, nie dokłada do swojego zbuduj-to-sam zestawu zbyt wielu nowych, indywidualnie dobranych klocków. Nawet obiecujący pomysł na przykrywkę dla całej operacji pod postacią kręcenia B-klasowego filmu, wypada tu dość miałko i hermetycznie, wydaje się być nie wygrany do końca. Affleck kieruje się raczej dobrze znaną, zachowawczą instrukcją dającą przepis na udany film. Jeden z jej charakterystycznych elementów wymienił już Kamil Witek: wchodzenie w paszczę lwa w postaci wpadnięcia na wiec antyamerykańskich demonstrantów czy wizyty na targu. Bez zastanowienia można tu dopisać choćby postać depczącego bohaterom po piętach agenta irańskiej bezpieki czy finałowe, kilkukrotne „just on time” (wyjazd z rezydencji, dobiegnięcie do telefonu, wejście na pokład samolotu itp. itd.) zakrawające na czyste zrządzenia losu.
Trzeba jednak oddać Affleckowi, że z tych nieco już zużytych elementów buduje stabilną, przyjemną dla oka konstrukcję, której zwiedzanie sprawia sporą frajdę, nawet jeśli czasem wątpliwości budzi sensowność niektórych rozwiązań architektonicznych. Dzięki nagrodom dla „Argo” można z czystym sumieniem powiedzieć, że Ben Affleck zatoczył wspaniałe koło: po sukcesie „Buntownika z wyboru” dał się zaszufladkować jako hollywoodzki amant hurtem zbierający Złote Maliny, ale znalazł w sobie siłę by się podnieść i powrócić do tworzenia filmów, a nie tylko grania w nich. Efektem były bardzo dobre – i mające pewne cechy niezależności , częściowego odejścia od głównego hollywoodzkiego nurtu – „Gdzie jesteś, Amando?” i „Miasto złodziei”, a teraz „Operacja Argo”. I mimo psioczenia na ten ostatni przebój, którego najistotniejszą wadą jest to, że jest „tylko” dobry, a nie aż tak wybitny jak sugerowałby deszcz nagród, z niecierpliwością czekam na kolejny film Afflecka.



Tytuł: Operacja Argo
Tytuł oryginalny: Argo
Dystrybutor: Warner
Data premiery: 30 listopada 2012
Reżyseria: Ben Affleck
Zdjęcia: Rodrigo Prieto
Scenariusz: Chris Terrio
Rok produkcji: 2012
Kraj produkcji: USA
Gatunek: dramat, komedia
Wyszukaj w
:
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
Ekstrakt: 70%
powrót; do indeksunastwpna strona

98
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.