powrót; do indeksunastwpna strona

nr 02 (CXXIV)
marzec 2013

Święto Ptaków
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Potem trzeba skoczyć. Najlepiej głową w dół, ramiona rozłożyć szeroko, żeby wiatr złapać. Leci się aż do pierwszej sieci, tej błękitnej; tam, jeśli panna masz w sobie ptaka, to on się obudzi. Czarodziejskie moce go znajdą i obudzą, byś pofrunęła. Wtedy może się panna wzbijesz ponad chmury. O ile akurat będą – dodał.
– A jeśli nie masz w sobie ptaka? – rzucił jakby od niechcenia młodzik z północnym akcentem.
– To polecisz, chłopie, w dół. Ja nie wiem, jak to jest.
– Wpadniesz w sieć – wtrącił się starszy szlachcic – i w takim jakby bąblu na ziemię dolecisz. Nic się kawaler nie bój. Nie boli, nie ma strachu.
Zamilkli. Malwina podumała chwilę, kim jest ten starszy szlachcic i po co na górę idzie, skoro już wszystko wie, ale potem stwierdziła, że to nie jej sprawa. Postała jeszcze chwilę przy Aliku, po czym, sama sobą zdumiona, dygnęła i poszła do łóżka.
– Dobranoc panom – powiedziała uprzejmie i nawet królewicz życzył jej spokojnych snów.
Noc była jasna od księżyca, więc Alik widział, że dziewczyna leży i patrzy w sufit. Pamiętał swój strach przed pierwszym skokiem z wieży. Prawie nic nie jadł, bo mu żołądek co rusz do gardła podchodził, a w brzuchu podejrzanie kruczyło. Nad samą krawędzią nogi miał tak miękkie, że niemal spadł. Jednak te przykre sensacje były niczym w porównaniu z euforią, jaką poczuł w czasie lotu. Uwielbiał latać. Kochał tę wolność, wiatr na twarzy, szelest skrzydeł. Zamknął oczy i marzył. Czasami myślał, że matka natura omyliła się nieco, dając mu ludzkie ciało. Na pewno miał być kimś całkiem innym.
Westchnął ciężko. Wcale nie musiał wchodzić na tę wieżę, żeby polatać, ale rozkaz to rozkaz. Król kazał syna pilnować, to pilnuje. Tylko żeby nie musiał wchodzić po tych schodach… I panien królewiczowi podsuwać… Westchnął raz jeszcze i poszedł spać. Śniło mu się, że spaceruje z Malwinką po chmurach.
Obudził się zadowolony, miło podniecony i nie wiadomo dlaczego pełen nadziei. Bo Alik w przeciwieństwie do królewicza nie szukał panny z charakterem. Marzył o żonce zwykłej, cieplutkiej i mięciutkiej, ale pragnął z całego serca, by umiała jak on latać pod chmurami. A nawet nad nimi. Tkwiło w nim głębokie przekonanie, że tylko taka kobieta będzie w stanie pojąć go w całej rozciągłości. Taka na przykład Malwinka…
Ludzie już zaczęli się kręcić, więc niechętnie porzucił lube marzenie o Malwince w sali jadalnej swego domu rodzinnego i wstał, by podać buty królewskiemu synowi.
• • •
Na szczyt zaszli późnym popołudniem czwartego dnia. Malwina była zmęczona niczym po dniu świątecznym, kiedy w gospodzie było zbyt wielu gości. Jedli, gawędząc, bo najgorsze już było za nimi. Kilka razy złapała wzrok Alika, ale nie uciekła oczami, jak to bywało na początku. Czuła często, że się jej przygląda. Wcale się z tym nie krył, wprost przeciwnie. Niejeden raz dawał do zrozumienia, że jest nią wielce zainteresowany. Stwierdziła, że to nawet przyjemne, choć jednocześnie niepokojące. Nie mrugał do niej, niczego nie proponował, nie klepał po tyłku. Nie ciągał na siano jak syn sąsiadów, nie przyciskał do ściany jak młody rzeźnik ani nie obmacywał jej piersi jak syn mleczarza. Matka wiedziała o zalotach tych kawalerów i regularnie wysyłała ją po sprawunki właśnie do ich składów. Ale tamci młodzieńcy nie mieli delikatności Alika. On patrzył, rozmawiał, uśmiechał się… Teraz też podał chleb, muskając delikatnie jej dłoń. Zadrżała w środku.
Starszy szlachcic mruknął coś niewyraźnie. Gwardzista z przepraszającym uśmiechem wstał i wspiął się po ostatnich kilku schodkach na platformę na szczycie.
– Dałem znak. O północy będziemy mogli zacząć. Radzę wszystkim odpocząć – powiedział, wróciwszy po kwadransie.
Po tych słowach rozmowy jakoś przestały się kleić. Ostatecznie każdy siedział i bił się z myślami. Malwina poszła do kąta, by tylko rozprostować kości, ale usnęła i spacerowała po chmurach.
Koło północy obudził ją Alik.
– Panno Malwino… Już czas. Magicy utkali sieci.
Musiała spojrzeć z lękiem w oczach, bo uśmiechnął się uspokajająco, poklepał ją po ramieniu i stwierdził, że za późno chyba na strachy. Teraz trzeba, by wyszła na dach i skoczyła. Wyciągnął do niej rękę. Po chwili niepewności podała swoją.
– Jestem Alik Beto – szepnął. – Jak panna będziesz w powietrzu, to mnie zawołaj. Przyfrunę.
Kiwnęła głową, ledwie pojmując, co do niej mówi. Poszli schodkami na szczyt wieży. Zacisnęła swoją dłoń na jego, bo zrobiło się jakoś tak straszno. Przed drzwiami zdało się jej, że chciał coś powiedzieć lub zrobić, ale tylko pochylił się i odsunął z jej policzka kosmyk włosów. Znowu zadrżała.
– Nie bój się, milutka Malwinko – szepnął.
Miała mu powiedzieć, że drży wcale nie z powodu latania, ale pchnął drzwi i wyszli na płaski dach. Wszyscy już tam byli.
– No, jesteś, panna! Żeby gwardzistę wysyłać po śpiące panny karczmarki… – mruknął Joseph, ale od razu wiedziała, że wcale nie jest zły. – To kto pierwszy?
– Ja, panie. – Alik puścił Malwinę i podszedł do krawędzi.
Księżyc w pełni świecił jak latarnia, panoszył się na niebie bez jednej chmurki i noc była jasna, więc kiedy gwardzista zaczął się rozbierać, Malwina opuściła wstydliwie oczy. Co innego być pewną siebie córką karczmarza, a co innego patrzeć na goły tyłek całkiem miłego mężczyzny, który ewidentnie o ciebie zabiega. Nie wiedziała, czy ktoś zauważył jej rumieniec, ale zanim pomyślała, jak go ukryć, Alik zakrzyknął coś i skoczył w dół.
Przez chwilę niebo było puste, a potem posłyszeli szum powietrza zagarnianego skrzydłami. Zza krawędzi wieży wysunął się trójkątny łeb na długiej, giętkiej szyi. Unosił się coraz wyżej, a zdumiona Malwina stwierdziła, że gwardzista nie jest ptakiem. Był smokiem! Niemal czarnym i chyba najpiękniejszym, jakiego kiedykolwiek widziała. Alik pozdrowił ich donośnym krzykiem, przewiercającym na wskroś czaszki, i odfrunął w niebo. Po chwili skoczyli dwaj inni młodzieńcy i ulecieli też jako smoki, tyle że błękitne. Malwinie przypomniały się opowieści, jakoby na zamku królewskim istniał doborowy oddział gwardii złożony z samych smoków. Znaczy ludzi latających jako smoki. Kiedyś mieszkał w karczmie gwardzista, który szukał takich młodzianów podczas święta, ale nie słuchała uważnie, co ględził nad kuflem piwa. Obiecała sobie, że wypyta ojca o to, kiedy tylko na nowo znajdzie się w domu. Póki co patrzyła, już bez spuszczania oczu, jak kolejni towarzysze wspinaczki rozbierają się i skaczą w dół.
Gdzieś w połowie stawki na niebie krążyły trzy smoki i stadko zwykłych ptaków, a na krawędzi stanął Joseph VII. Cofnął się po chwili i odwrócił, splatając dla przyzwoitości dłonie poniżej pępka. Spojrzał na Malwinę, znowu do niej mrugnął, ale jakoś tak inaczej, dla zabawy. Dziewczyna musiała przyznać, że zbudowany był solidnie, chociaż Alik był bardziej barczysty.
– Czy panna Malwina pozwoli, bym wpadł do jej karczmy na coś dobrego?
– Tatko będzie zachwycony, to wielki zaszczyt – odpowiedziała dyplomatycznie, patrząc gdzieś za niego. – A i ja z przyjemnością spotkam królewicza raz jeszcze. – Skłoniła się grzecznie, wesoło.
Joseph uśmiechnął się szczerze. Podszedł do niego starszy szlachcic, coś poszeptał i następca tronu pokiwał głową. Kiedy skoczył, smoki zanurkowały za nim, jakby stanowiły straż spadającego królewicza.
– Teraz ty, dziewczyno – zaproponował szlachcic.
– Nie. – Pokręciła głową. – Ja ostatnia. Będę się wstydzić rozebrać.
– Jak tam, panna, chcesz…
Wzruszył ramionami, zniknął za krawędzią i po chwili wzbił się jako wielki kruk. Malwina była pewna, że coś go łączyło z gwardzistami i królewiczem, ale nie śmiała o to pytać. Zresztą czy miało to dla niej jakiekolwiek znaczenie? Królewskie sprawy wcale jej nie interesowały.
Podest opustoszał. Wydało się jej, że jest całkiem sama na najwyższym punkcie świata, a może i na całym świecie. Straszno się jej zrobiło, ckliwie. Wiatru prawie nie było, ale nagły podmuch szarpnął spódnicę. Wychyliła się i zakrzyknęła wystraszona. Zza krawędzi wypłynął wielki czarny smok. Zawisł prawie nieruchomo naprzeciw i patrzył dziwnymi smoczymi oczami. Wyciągnęła dłoń i położyła palce na trójkątnym łbie. Był ciepły, milutki, jedwabiście gładki. Uśmiechnęła się bezwiednie, a smok odpowiedział jej głośnym pomrukiem i tyle go było. Krzyknął tylko przyzywająco.
Po chwili podeszła rozebrana, zawstydzona swą nagością do krawędzi wieży. Rozłożyła szeroko ramiona, ważąc w sobie pragnienie i strach, zamknęła oczy i z krzykiem skoczyła. Jak pływak, głową w dół.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

24
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.