powrót; do indeksunastwpna strona

nr 04 (CXXVI)
maj 2013

To, co najcenniejsze
Autorka pisze o sobie:
Równolatka Pucharu Świata w rugby i nowozelandzkiej strefy bezatomowej. Z wykształcenia magister stosunków międzynarodowych, z zamiłowania i powołania bibliotekarka. Nieustannie poszukuje Dobrych Opowieści pod każdą postacią (książki, filmu, gry, rozmowy podsłuchanej w autobusie); ma również marzenie, aby takowe Opowiadać.
I w końcu stało się tak, że stanąłem nad przepaścią, przy schodach wiodących w dół, do Jamy, a strażnik spytał mnie, jaką cenę jestem gotów zapłacić za przywilej zejścia tą drogą. Odparłem, że każdą, gdyż wówczas rzeczywiście byłem o tym przekonany.
Dla Marty Olszewskiej, za buldożera, połajanki i całą resztę. Ot tak, na początek.
Wielkiej Błękitnej Jamy nikt nigdy nie widział, nikt się do niej nie zbliżył, bo nie było mędrca, który wiedziałby, gdzie się Jama znajduje i nie było śmiałka, który chciałby wyruszyć na jej poszukiwanie. Wystarczyło jednak spytać dowolną osobę – handlarkę sprzedającą zasuszone róże, gońca odpoczywającego po wyczerpującej przeprawie, czy ulicznego wróżbitę – by usłyszeć, że Jama istnieje. Musiała istnieć, skoro po ziemi pełzały wieruchty, skoro podkradały się na swych śluzowatych łapkach i zabierały to, co ludzie mieli najcenniejszego. Gdzie miały się podziać wieruchty, skąd miały przybywać, jeśli nie z Jamy?
Tylko jeden jedyny raz zdarzyło się, by ktoś oszukał wieruchty i wyrwał z Jamy to, co utracił. Nie udało się to rycerzowi bez skazy, walczącemu o odzyskanie honoru. Poległ piękny młodzian, w szalonej rozpaczy szukający zaginionej ukochanej. Wielką Błękitną Jamę zobaczył na własne oczy człowiek niebędący człowiekiem. Wtedy i potem zwali go Guzikowym Potworem.
Mówi się, że gdy zajrzysz komuś w oczy, ujrzysz jego duszę. Guzikowy Potwór nie miał duszy, a jego oczy przypominały dwa guziki, martwe i puste. Dziwna to rzecz nie mieć duszy. Potwór nie stracił jej przez przypadek, nie przegrał w karty ani nie ukradła mu jej wieruchta. On się jej wyrzekł. Dziwna to rzecz nie mieć duszy, szeptano po kątach we wszystkich miejscach, gdzie się pojawił. Ludzie gubili się w domysłach, dlaczego ktokolwiek miałby dobrowolnie rezygnować z części samego siebie. Prawdę znał tylko Potwór, a nikomu nie przyszłoby do głowy go pytać. Zbyt wiele opowieści krążyło o jego zbrodniach, zbyt wiele guzików zabranych ofiarom połyskiwało na różnych częściach garderoby i postukiwało cicho, gdy się poruszał.
Swoją historię opowiedział tylko dwóm osobom. Jedną z nich jestem ja. Dlaczego akurat ja? To w tej chwili nieważne. Ważne, że znam prawdę o wieruchtach, Wielkiej Błękitnej Jamie i jej władcy.
Guzikowy Potwór był człowiekiem, miał imię, marzenia i ambicje, zalety i wady. Być może przeżyłby swoje życie całkiem zwyczajnie. Być może znalazłby swoje szczęście u boku kochanej kobiety, patrzyłby jak rosną jego dzieci. Tymczasem zdarzyło się coś, co zepchnęło go na inną ścieżkę, którą przebiegł jak wicher, odciskając się wyraźnie w pamięci tych, którzy go spotkali.
Nie wiem, ile dokładnie miał lat w chwili, gdy wieruchty przybyły do domu jego sąsiadów, aby zabrać im to, co najcenniejsze. Wiem natomiast, że znał małą Anuszkę od dziecka i lubił ją. Lubił, gdy traktowała go jak starszego brata, domagając się opowieści, opieki i zabawy, gdy się śmiała, pokazując mu kolejną rzecz, której nauczyła się w szkole. Przy niej czuł się niezwyciężony, najmądrzejszy na świecie, najlepszy. I nagle, jedna noc, jedna krótka chwila, jedna wizyta wieruchty i nie było już Anuszki. Kamienica przycichła. Nikt nie tupał na schodach, nikt nie trzaskał drzwiami. Sąsiedzi zmienili się w duchy, bledli coraz bardziej, aż w końcu stali się całkiem przezroczyści.
Człowiek, który potem stał się Potworem, patrzył, jak cierpią i przyrzekł sobie, że znajdzie sposób by uniknąć podobnego losu. W tamtych czasach, podobnie jak teraz, dużo się mówiło o wieruchtach. Tak jak i teraz, wtedy też nie było żadnego klucza, żadnego wzoru, zgodnie z którym wieruchty wyznaczałyby swoich wybrańców. Nie istniały zasługi zdolne uratować kogoś przed stratą ani grzechy natychmiast ściągające uwagę Dzieci Jamy. Dla człowieka pragnącego zapewnić sobie bezpieczeństwo stało się jasne, że musi wymyślić coś, co nie przyszło do głowy nikomu innemu. Ufny we własne zdolności, własną nieomylność i mądrość, znalazł rozwiązanie.
Pamiętam, że gdy wspominał genialną prostotę swojego pomysłu, martwe oczy na moment rozpłomieniły się blaskiem. Na boleśnie krótką chwilę stał się dawnym człowiekiem, ogarniętym wspaniałą wizją triumfu nad Jamą i wieruchtami. Potem przez długi czas zastanawiałam się, co poszło nie tak? Co sprowadziło na niego klęskę? Teraz już wiem. Był tylko człowiekiem, a ludzie popełniają błędy i muszą za nie płacić.
Rozwiązanie, które znalazł, było równie proste, co przerażające. Wieruchty przychodzą, by zabrać to, co ma dla wybrańca największą wartość. Należy się więc wyrzec tej jednej, jedynej rzeczy, która jest najcenniejsza. Należy odrzucić ją precz, zniszczyć, spalić i zapomnieć, że kiedykolwiek istniała. Potwór długo się zastanawiał, na czym mu najbardziej zależy. Nie miał ukochanej ani oddanych przyjaciół. Rodzice już nie żyli. Nie był bogaty, nie miał szczególnych uzdolnień, nie nosił talizmanów, nie gromadził przedmiotów i nie przywiązywał się do nich. Uznał zatem, że wieruchty przyjdą po jego duszę, nie miał bowiem rzeczy cenniejszej od niej.
Nie jest wcale łatwo wyrzec się części samego siebie. Potwór szukał sposobu w zimnych murach bibliotek, w księgach tak starych, że ich butwiejące strony prawie rozpadały się pod dotykiem jego dłoni. Szukał gorączkowo, pomny ciążącego na nim wyroku i wreszcie, pewnego złocistego dnia, tuż przed zmierzchem, znalazł coś w jednym z zapomnianych woluminów. Odczytane słowa ujawniły treść klątwy, tak potężnej i potwornej, że nie powinna była nigdy zostać wypowiedziana. Rzucona na człowieka raniła jego duszę, aby, osłabioną, wydrzeć z ciała na zawsze.
Wiem, jak ona brzmi. Kiedy Potwór opowiadał mi swoją historię, nie pominął niczego i choć wolałabym wyrzucić to z pamięci, nie potrafię. Ilekroć pomyślę o tych strasznych słowach, staje mi przed oczami on, pochylony nad księgą, ukrywający uśmiech triumfu. Wtedy wydawało mu się, że znalazł rozwiązanie. Wrócił w pośpiechu do domu, zamknął drzwi, zasłonił wszystkie okna i w kojącym półmroku wypowiedział na głos zakazaną formułę. Spodziewał się bólu, jakiejś odczuwalnej zmiany, tymczasem nic takiego się nie stało. Klątwa nie zadziałała. Wyrecytował ją wolniej, spróbował krzyku i szeptu, powtórzył wszystko po trzykroć, nadaremnie. Kto inny być może by się poddał, ale nie Potwór, nie on, nigdy. Nie czekając, bez chwili wytchnienia, wyruszył na kolejne poszukiwanie, tym razem by znaleźć kogoś, kto powiedziałby mu, jak rzucić przekleństwo tego rodzaju.
Przemierzył wiele dróg, niektóre były szerokie i wygodne, inne kręte i dobrze ukryte, lecz nie wątpił, że każda przybliża go do celu. Wieruchty towarzyszyły mu w wędrówce. Widział miejsca naznaczone ich obecnością. Domy opieczętowane smutkiem. Ulice, na których unosił się duszny opar cierpienia. Ludzi pogrążonych w ciszy. Wyblakłe pejzaże, gdzie nawet słońce traciło jaskrawość. Rozmawiał z uczonymi, szamanami i szarlatanami, nagabywał kapłanów, narażając się na ryzyko oskarżeń o herezję, na próżno. Wreszcie ktoś bez większego przekonania wskazał mu obłąkanego z miejscowego przytułku. Potwór pospieszył tam, gdyż nie miał już dokąd pójść, a wracać nie zamierzał.
Szaleniec miał uśmiech dziecka, zmarszczki dojrzałego mężczyzny i mądrość starca, a przynajmniej tak mówili ludzie. W przytułku przebywał z własnej woli. Nie musiał prosić o pozwolenie wyjścia za bramę, ale mimo to prosił. Nie odchodził daleko, zawsze uważał, by mieć budynek w zasięgu wzroku. Lubił siadać na ławce i obserwować przechodniów, a oni nauczyli się nie zwracać na niego uwagi. Czasami mamrotał coś do siebie, czasami kogoś zaczepiał, zadając niezmiennie to samo pytanie. Niektórzy odpowiadali z nerwowym śmiechem, jaki zawsze towarzyszy rozmowom z obłąkanymi, inni po prostu odchodzili bez słowa, chcąc jak najszybciej zapomnieć o dziwnym mężczyźnie. On żegnał ich pogodnym uśmiechem. Zdawali się nie dostrzegać, że jego oczy pozostają smutne.
Potwór również tego nie zauważył, nie od razu.
– Dzień dobry – przywitał się uprzejmie, siadając na ławce.
Szaleniec przyglądał się mu się przez chwilę.
– Dzień dobry – odparł. – Od dawna błądzisz?
– Aż tak bardzo widać? – spytał Potwór bez śladu zdziwienia.
– Bardzo.
– Podróżuję już drugi rok.
– Nie o to pytam. Zbłądziłeś już dawno, chłopcze. I błądzisz myśląc, że ci pomogę.
– Dlaczego nie?
– Zobaczysz. Nawet jeśli odpowiem na twoje pytania, nie będzie to dla ciebie żadną pomocą.
– Mimo to chcę spytać.
Szaleniec skinął głową, jakby tego właśnie się spodziewał i dopiero wtedy Potwór dostrzegł ogrom cierpienia ukrytego tuż pod jego uśmiechem, tuż za maską spokoju.
– Muszę sprawdzić, czy umiesz patrzeć, czy potrafisz dostrzec Ją, kiedy nadejdzie czas. Odpowiesz mi na jedno pytanie?
– Tak.
– Czego się boję?
Potwór słyszał już wcześniej, że tak właśnie brzmi pytanie. Dopóki nie spotkał Szaleńca, dopóki nie spojrzał mu w oczy, nie znał odpowiedzi. Jednak gdy pytanie padło, nie wahał się ani chwili.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

15
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.