Był wściekły. Zwyciężali, odparli Gamyryjczyków z murów, zabili ich setki, lecz sami także odnieśli straty. Niepotrzebna śmierć dobrych ludzi. Wielu z nich było jego przyjaciółmi, jeszcze dzisiaj z nimi jadł, śmiał się ze sprośnych żartów i ganił za głupotę. Nieważne, ile razy przeżywał to wcześniej. Śmierć towarzyszy nigdy nie była łatwa do przełknięcia. Gdyby Pustak mógł działać i wspomóc obrońców swoimi zaklęciami, Gamyryjczycy nawet nie dobiegliby do murów. Chociaż nikt nie mógł mieć do niego pretensji, wiedział, że jego sumienie stanie się jeszcze cięższe. Szeregi Gamyryjczyków, które nie wzięły udziału w walce, czekały w bezruchu. Błyszczące w magicznym spojrzeniu postacie nie wydały z siebie najmniejszego dźwięku na widok porażki pod murami. Widziadło wysłał do ataku tylko garstkę swoich sił. Miał ich tak wiele, że mógł szafować ludzkim życiem. Pustak przestał wyczuwać wrogą czarodziejkę. Wciąż czuł specyficzny posmak zaklęcia, którym skoordynowała atak, ale sama zniknęła mu z oczu. W ukrywaniu się była doskonała, to musiał jej przyznać. Mogłaby jednak popracować nad dyscypliną i kontrolą. Dziwiło go, ile czasu i energii czarodziejka zmarnowała na tak prosty, choć sprytny czar. No i dlaczego wciąż go używa? Wyglądało na to, że atakujący mają na razie dosyć. Najwyraźniej mieli zamiar zaczekać na niedobitków i zaplanować kolejne kroki. Czarodziej walczył z pokusą, by samemu zaatakować, obrzucić ognistymi pociskami wrogie szeregi i zabić tylu, ilu tylko zdoła. Zastanawiał się, gdzie powinien uderzyć najpierw. Jego uwagę przykuł brak ruchu we wrogich szeregach. Sztab generała Widziadło stał na wzgórzu tak samo nieruchomo jak przed atakiem. Rogi milczały, kurierzy nie poruszali się w tę i z powrotem. Można by się spodziewać, że oficerowie generała będą mieli coś do powiedzenia. Ci jednak siedzieli nieruchomo na swych rumakach, gapiąc się na mury, tak samo jak ich nieruchomy dowódca, tak samo jak ich nieruchoma armia. Zupełnie jak posągi. Pustak zamrugał i otworzył szeroko usta. – O ja pierdolę… – Kapitan rozkazuje utrzymać pozycję i pozostać w gotowości. – Zwięzły z trudem łapał kolejny oddech. Nie wziął udziału w walkach, lecz był nie mniej zmęczony niż niejeden żołnierz. Ci dranie mogli przynajmniej stać w miejscu, gdy zabijali Gamyryjczyków, pomyślał wściekle. Ja musiałem biegać za każdego z nich. Sierżant Fircyk, paskudny mężczyzna o naznaczonej francą i bliznami twarzy, popatrzył na niego jak na jakiegoś idiotę, który właśnie powiedział, że jest noc, choć ta zapadła przed kilkoma godzinami. – No co ty nie powiesz? Bo ja właśnie chciałem zostawić sześćdziesiąt stóp muru bez obrony, by ruszyć na odsiecz do przeciwległej bramy. Jeśli dopisze nam szczęście, może zdążymy policzyć trupy Gamyryjczyków. Masz mnie za idiotę, chłopcze? Nie ja, lecz kapitan, mógłby mu odpowiedzieć Zwięzły. Sam był równie oburzony. Miał szesnaście lat, a został potraktowany jak dziecko. Kapitan nie tylko nie pozwoliła mu walczyć, ale wysłała tutaj, by tkwił z dala od bitwy i nie przeszkadzał. Rozkaz, który miał przekazać, także był pozbawiony znaczenia. Gamyryjczycy nawet nie udawali, że Brama Ostrych Szczytów ich interesuje. Jak mam zasłużyć na uznanie w oczach Strachów, skoro dają mi tak gównianą robotę? Stał więc tak daleko od walk, jak to tylko możliwe, i wlepiał wzrok w ciemność. Płonące strzały wyglądały z tej odległości jak iskierki, które natychmiast znikały w mroku. Kamienie z katapult jak nieco jaśniejsze plamki czerni. Krzyki zniekształciło echo i odległość. W gruncie rzeczy nie wiadomo było, co się tam dzieje. Wygrywamy czy przegrywamy? Ile sił rzucili Gamyryjczycy do ataku? Co to za niebieski obłok? Czyje kroki niosły się po uliczkach? Czy Pustak zmierzył się już z wrogim magiem? Zwięzły nigdy nie widział bitewnych zaklęć w akcji i na pewno nie chciałby przegapić takiego pokazu. – Na co ci durnie liczyli – zakpił Fircyk. – Tylko dwie bramy? I to tam, gdzie jesteśmy najsilniejsi? Połamią sobie zęby. – No i, kurwa, bardzo dobrze – odezwał się ktoś za jego plecami. – Gdyby zaatakowali tutaj, połamaliby sobie kutasy. Zwięzły był jedynym, który się nie roześmiał. Jeden kiepski żart pociągnął za sobą kolejne. – Masz rację. W końcu kto może wiedzieć więcej o złamanych członkach? Czy to dlatego nazywają cię Kulas? – Spytaj, jak nazywała mnie twoja żona… – A wiecie, dlaczego Gamyryjczycy dodają do wszystkiego czosnek i cebulę? By im mniej z gęby śmierdziało! – Sam lepiej powąchaj swojego oddechu, brudasie. Bogowie wiedzą, że wolałbym czyścić latryny, niż stać koło ciebie pod wiatr. – Sukinsyn… – A znacie ten…? – Aaaargh…! – Co?! – Aaaargh…! Wszyscy, jak jeden mąż, odwrócili się w stronę krzyków i zastygli w bezruchu. Zwięzły nie mógł uwierzyć własnym oczom, nawet nie próbował. To było niemożliwe. Dwójka Strachów na Wróble padła nieżywa z dziurami w brzuchu. Uderzenie serca później zginęło kolejnych pięciu. Nagle na murach zaroiło się od postaci w hełmach ze szpicami i czerwonych mundurach, uzbrojonych w topory, miecze i włócznie. To było jak odsłonięcie kurtyny, jakby ślepiec nagle odzyskał wzrok. Zwięzły zerknął w lewo. Pod mury podstawiono szereg drabin, którymi wspinało się więcej spiczastych hełmów, więcej mieczy i włóczni, więcej śmierci. To Gamyryjczycy, rozbłysła mu w głowie pierwsza myśl. Ktoś go odepchnął, krzycząc do ucha, by stąd zjeżdżał. Ktoś inny krzyczał rozkazy. Jeszcze inni krzyczeli z bólu. Rozległ się zgrzyt dobywanej broni i jeszcze więcej krzyków. – Wyłom! Wyłom! Następne myśli przychodziły Zwięzłemu do głowy coraz szybciej. Co oni tu robią? Jak podeszli tak blisko niezauważeni? Dlaczego nikt nas nie ostrzegł? Dlaczego? Jak? Dlaczego…? Blanki nad Bramą Ostrych Szczytów zmieniły się w wypełnione ludźmi mrowisko. Każdy walczył z każdym. Nie było porządku, szeregów, linii tarcz i włóczni. Tylko chaos, zgiełk i śmierć. Sierżant Fircyk siłował się z pucołowatym Gamyryjczykiem, zaciskając dłoń na trzonku jego topora. Kręcili się w kółko jak tańczące dzieci. Sierżant zdołał wolną ręką dobyć ukrytego za pasem noża i wbić go przeciwnikowi prosto w oko. Nie nacieszył się długo tym zwycięstwem. Inny z Gamyryjczyków przebił mu włócznią plecy, przyszpilając do innego Stracha kulącego się na ziemi. Zwięzły krzyknął i odwrócił się w stronę schodów. Okazało się, że wrogowie znaleźli się za jego plecami, odgradzając drogę ucieczki. Barczysty Gamyryjczyk ciął wściekle mieczem w twarz stojącego przed nim najemnika. Cios odwrócił Stracha na Wróble w stronę Zwięzłego i obalił na kolana. Najemnik miał odrąbane pół twarzy, od czoła aż po brodę. Skóra zwisała mu z kości policzkowej na cienkich pasemkach mięsa. Jednym, szeroko otwartym okiem wpatrywał się w chłopaka. Uciekaj! – zdawało się wołać jego spojrzenie. Dokąd? – pytał Zwięzły. – Jak? Najemnik nie mógł odpowiedzieć, bo upadł martwy na twarz. Gamyryjczyk zauważył chłopaka i zrobił krok w jego stronę. Twarz zakrywał mu rzucany przez hełm cień. Ociekający krwią miecz wciąż wydawał się głodny. Nogi Zwięzłego zmieniły się w galaretę. Bez trudu mógł nimi trząść, ale zmusić je do biegu wydawało się czymś wbrew ich naturze. Zastanawiał się, jakim cudem tak bardzo rwał się do walki. Jak pomysł brania udziału w czymś tak szalonym mógł wydawać się wcześniej tak podniecający? Teraz stał sparaliżowany i patrzył, jak Gamyryjczyk robi kolejny krok, i jeszcze jeden. Cień zniknął mu z twarzy, odsłaniając pozbawione wyrazu oblicze. Żaden potwór, zwykły przeciętniak. Takich ludzi Zwięzły mijał co dzień, nawet ich nie zauważając. Do przybycia Strachów na Wróble sam był jednym z nich. Potem uwierzył, że może zostać bohaterem. Tak jak kapitan Fiszbin, jak Pustak. Nie mógł uwierzyć, że zabije go jakiś pozbawiony znaczenia żołnierz, jakich pełno po obu stronach. Czy los mógłby z niego bardziej zakpić? Nagle zrobiło się gorąco i duszno, jakby coś wciągnęło z okolicy całe powietrze. Czerwony od krwi miecz rozgorzał. Nawet oczy Gamyryjczyka zapłonęły ogniem. Przeciętna twarz spojrzała w górę i wykrzywiła się w grymasie przerażenia. Rozległ się ostry świst. Zwięzły wrzasnął oślepiony przez czerwoną błyskawicę. Podmuch gorącego powietrza zwalił go z nóg. Gdy otworzył oczy, Gamyryjczyk zniknął. Pięć stóp muru po jego prawej pełne było płonących szczelin i pęknięć, gdzie indziej brakowało całych fragmentów kamienia. Pod stopami Zwięzłego obracał się nadpalony hełm ze szpicem. Murem zatrzęsła seria huków. Niebo pojaśniało jak łuna nad ogarniętym pożarem domem. Zwięzły zdołał wstać. Twarz i ręce miał dotkliwie poparzone, ból docierał do niego, przebijając się przez warstwy szoku. Od zapachu palonej skóry i włosów zakręciło mu się w głowie. Pochylił się i zwymiotował sobie na spodnie. |