W tym momencie równie dobrze mogliby liczyć na to, że rankiem wzejdzie niebieskie słońce, a po południu spadnie czekoladowy deszcz. – Niezbyt optymistyczna prognoza – wyszeptał Kolorowy Lord. – Co mamy uczynić z cywilami? Zostawić ich na pastwę losu? – Obronimy tylu, ilu się da. Liczę, że wszyscy zdolni do walki chwycą za broń. W końcu to o swoje domy będą walczyć. Razem będziemy bronić miasta. Do ostatniego człowieka. – Nie widzicie tego? – syknęła Sylvian tot Talihia z dłonią wyciągniętą w oskarżycielskim geście. – To gadanie straceńca. Ona już się poddała. Dlaczego my nie powinniśmy zrobić tego samego? Otwórzmy bramy i wydajmy Strachy na Wróble Gamyryjczykom. Może jakoś się z nimi dogadamy. – Oszalałaś? – warknął stojący przed nią mężczyzna. – Gamyryjczycy po zajęciu miasta zawsze zabijają szlachciców, by przekonać do siebie miejscowych. – Nie jesteśmy szlachcicami, gamoniu! – Bo w mieście nie ma żadnej szlachty! To nas mieszkańcy nienawidzą najbardziej. – Przepraszam, wasza lordowska mość – kapitan zignorowała kłótnie kupców z gildii. – Moi ludzie mnie potrzebują. Muszę wydać rozkazy. – I pożegnać przyjaciela. Kolorowy Lord pozwolił jej odejść słabym skinieniem głowy. Kapitan ruszyła do drzwi, nie odwracając się za siebie, i zamknęła je z głuchym trzaskiem. Nie zdążyła nawet przejść połowy długości korytarza, a ktoś wyszedł w ślad za nią. Utkany. – Kapitanie, proszę, zaczekaj. Odprowadzę cię. Błagam, pomyślała, zostaw mnie. Chcę na chwilę zostać sama. – Miło z twojej strony. – Trochę mi głupio, kapitanie – rzekł, gdy ją dogonił. – Zważywszy na wszystko, należą się waszej kompanii gratulacje i podziękowania. – Nie żartuj, proszę. – Ależ nie. Mało kto zauważa, że tej nocy nas obroniliście. Robicie dokładnie to, za co wam zapłacono, i chociaż jesteście tylko najemnikami, jako jedyni nie wydajecie się martwić wyłącznie o własną skórę. – Skoro tak twierdzisz. – Powiedz mi, kapitanie – Utkany zmienił nagle temat – jak spisali się Krynhalli? – Tak jak mówiłeś wczoraj. Świetnie rzucają głazami z murów. Jakby się do tego urodzili. Kapitan wolała nie informować, jak bardzo czarnoskórzy wojownicy okazali się użyteczni. Z głazami spisali się na medal, ale prawdziwą wartość pokazali, gdy dostali do ręki ostrą broń. Obalali Gamyryjczyków tak jak rolnik ścina zboże. Gdy łamali swoje ostrza lub gubili je w ciałach zabitych, używali równie morderczych pięści – przynajmniej dopóki nie zdobyli nowej broni. Nie czuli bólu tak jak zwykli ludzie. Sama widziała, jak brocząc krwią z dziesiątek ran, parli do przodu niczym dwa ludzkie tarany. Wczorajsza bitwa była wyrównana i tylko drobne detale sprawiły, że udało się Strachom utrzymać mury. Tymi detalami mogli być właśnie Szast i Prast. – Kapitanie – alfons zniżył głos. – Muszę przekazać smutne wieści. – Miło, że nie tylko na mnie spadła dzisiaj ta nieprzyjemność. Co się stało? – Ansyck Mitterdolf zaginął. Fiszbin zatrzymała się, marszcząc brwi. – Niewielu powie, że to smutna wiadomość. – Chyba nie wyraziłem się jasno. – Utkany nigdy nie brzmiał poważniej niż w tej chwili. – Ansyck Mitterdolf zniknął bez śladu ze swojej rezydencji. Jego skarbiec stoi pusty. Służący o niczym nie mają pojęcia, przysięgają, że kupiec podczas walk nie opuszczał swojej sypialni na piętrze. Rozmawiałem z nimi. Nie sądzę, by kłamali. – Zniżył głos, jakby bał się, że ktoś może go usłyszeć. – Zamiast kupca w sypialni znaleziono zwierciadło, lub coś co kiedyś nim było. Cała jego powierzchnia była czarna i matowa. Na pewno wiesz, kto używa takich luster, kapitanie. Kapitan zesztywniała. – To niemożliwe. Utkany spojrzał jej w oczy. – Gdyby ktoś zapytał mnie wczoraj, czy budynek może tak po prostu wybuchnąć, też powiedziałbym, że to niemożliwe. Czy on właśnie zasugerował…? Nie, to nie może być prawda. Dziesiątki myśli kotłowały się w jej głowie. Przed oczami stanęła jej twarz Ansycka – kanciasty podbródek, wiecznie skrzywione usta i oczy błyskające nienawiścią. To nie była twarz czarodzieja, tylko chciwego drania. Potem Fiszbin przypomniała sobie rozmowę z Pustakiem, kiedy ostrzegał ją, że kupiec zdradzi jako pierwszy. – Takich ludzi powinniśmy wieszać od razu – zażartował wtedy. – Oszczędzi nam to czasu. Następnie usłyszała w myślach relacje Zwięzłego, który opowiedział jej o wybuchu kamienicy. – …odwrócił się i wszystko pierdolnęło! Odwrócił… Bogowie, zmiłujcie się. Cios padł z tyłu. – Ansyck zdradził – wyszeptała. – Zabił Pustaka. – Wolałbym, byś nie powtarzała tego głośniej – powiedział Utkany. – To nic pewnego, ale obawiam się, że to najbardziej prawdopodobna wersja wydarzeń. – Kto o tym wie? – Kilka osób z gildii. No i ty, kapitanie. – A Kolorowy Lord? Musimy mu powiedzieć. To pieprzony władca Chlawyr. – Zrozum, kapitanie – błagał alfons. – Ta wiadomość będzie mieć katastrofalne skutki. Jedyne, co trzyma gildie kupców w jedności, to wspólny wróg za murami i strach przed śmiercią. Jeśli informacja o zdradzie dotrze do Kolorowego Lorda, lub co gorsza do ludu, wypadniemy z łask. Znów zaczną się intrygi, przekupstwa i walka o władzę. Będziemy walczyć sami ze sobą, oskarżać nawzajem o kolaborację z Gamyryjczykami tak długo, że niektórzy naprawdę się na nią zdecydują. Miasto rozsypie się od środka. – Więc dlaczego mi powiedziałeś? – Bo tobie ufam. Bo zasługujesz na to, by wiedzieć. Bo każda zatajona przed tobą informacja jest łopatą, która kopie nam groby. Czy naprawdę musimy jeszcze raz przechodzić tę rozmowę, kapitanie? – Czego ode mnie oczekujesz? – Tylko tego, co już robisz. Wypełnij kontrakt. Broń miasta. Walcz jak najdłużej i daj nam nadzieję. Jakby to było takie proste. Gęsie pióra i spisane nimi słowa Natura z pewnością poskąpiła generałowi Widziadło urody. Na szerokiej twarzy było mnóstwo miejsca na nos, oczy i usta. Bogowie uznali jednak, że zabawniej będzie, kiedy wszystko upchną tak blisko siebie, jak to tylko możliwe, i dodadzą dla efektu odstające uszy, łysinę oraz brązowe plamy na czole. I mieli cholerną rację, pomyślała Fiszbin. Trudno sobie wyobrazić brzydszego człowieka. Gamyryjscy dowódcy czekali pięćdziesiąt jardów od Bramy Błazna, w samo południe, tak jak ustalono dzień wcześniej. Generałowi Widziadło towarzyszyła trójka starszych oficerów ubranych podobnie jak ich dowódca, w obszyte srebrem zielone opończe i kawaleryjskie kolczugi. Młody chorąży trzymał się za ich plecami, z trudem dźwigając brunatnoczerwony sztandar Gamyru. Zadania nie ułatwiał mu porywisty wiatr, który wiał, jakby pragnął rozerwać tkaninę na kawałki. Chociaż byli w zasięgu strzału z łuku od murów, wyglądali na pewnych siebie, utrzymując pozę zwycięzców. Trudno uwierzyć, że to oni poprosili o zawieszenie broni i rozmowę. Siedzieli na swych siwych rumakach, jakby właśnie zatrzymali się, żeby podziwiać widoki. Trzy dni ciężkich walk o Chlawyr nie odcisnęły na nich piętna. Kapitan Fiszbin chciałaby móc powiedzieć to samo o swoich towarzyszach. Porucznik Chybcik, który po śmierci Pustaka został jej prawą ręką, wyglądał jak żywy trup. Z każdą godziną wydawał się starzeć o pięć lat i tracić kolejny kilogram. Rana barku po pchnięciu włócznią wyraźnie mu dokuczała. Gęsty zarost nie potrafił ukryć grymasów bólu. Niewiele lepiej prezentował się Dareem, dowódca straży miejskiej. Zanim rozpoczęły się walki, był zaledwie sierżantem. Śmierć towarzyszy wyniosła go do rangi komendanta szybciej niż dwadzieścia lat służby. Wcale nie wyglądał na zadowolonego z awansu. Garbił się w siodle, jakby ciężar dowodzenia nie był bynajmniej metaforą. Sztandar Chlawyr, pięć okręgów na końcach pięcioramiennej gwiazdy, trzymał Zwięzły. Wojna zmieniała młodzieńca w mężczyznę. Ślady po oparzeniach i krótko ostrzyżone włosy sprawiały, że wyglądał na starszego i groźniejszego. Kapitan mogłaby przysiąc, że chłopak urósł o cal, może dwa. A może po prostu przestał się garbić? Składu delegacji z miasta dopełniała Sylvian tot Talihia, która reprezentowała gildię kupców korzennych. Kapitan długo prosiła Utkanego, by to on pojechał wraz z nimi negocjować z Gamyryjczykami. Alfons jednak jej odmówił, tłumacząc się wewnętrznymi postanowieniami gildii. |