powrót; do indeksunastwpna strona

nr 06 (CXXVIII)
lipiec-sierpień 2013

Brama – opowieść o Aaronie Wintersie
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Dawny muszkieter nie lubił opowiadać o brytanie. Mastif trzymał się tylko jego, nie spoufalając się z innymi ludźmi, a nawet od nich stroniąc. Winters uważał, że tak jest najlepiej. Lecz teraz rozmawiał z dziećmi, więc nie widział powodów do milczenia.
– Znalazłem go przy drodze, w spalonej wiosce. Chyba dopiero przejrzał na oczy. – Pies na dźwięk swojego imienia podniósł łeb. – Strasznie piszczał, więc go zabrałem. Nosiłem Cukierka w torbie na ładunki, zanim dorósł. Jeżeli przychodziło do walki, kładłem szczeniaka na ziemi. – Winters poklepał sakwę, wypełnioną teraz jabłkami. – Kiedyś – wtedy jeszcze sypiał w sakwie – otrzymaliśmy część lafy w żywności, między innymi worek cukierków.
Winters zachichotał.
– Rzuciłem jeden mojemu psu, i bardzo mu smakował. Prosił o więcej. Dziwne. Wtedy nazwałem go Cukierkiem.
Ziewnął. Usłyszał opowieść często powtarzaną i dobrze mu znaną. Sam nieraz palił chaty i wypędzał kolonistów, buntujących się przeciwko płaceniu czynszów, zwykle wtedy, kiedy zastęp muszkieterów najmował bogaty farmer. Sam, jeszcze będąc młodzieniaszkiem, musiał uciekać, kiedy zagroda rodziców stanęła w płomieniach.
Patrząc teraz na dzieciaki, łapczywie dojadające chleb z wędzonką, widział to dokładnie. Przypominał sobie też małego psa, piszczącego i biegnącego za nim. Nie chciał go zabrać – stanowiłby obciążenie. Kopnął go, tak mocno, że szczeniak zawył z bólu i zawrócił. Stanął pośrodku ścieżki, bojąc się iść dalej, lecz nadal rozpaczliwie szczekał. Kiedy Winters w spalonej wsi spotkał Cukierka, wszystko jeszcze dobrze pamiętał – i bez namysłu zaopiekował się równie żałośnie skomlącym zwierzakiem.
– Pewnie nie płaciliście danin? – zapytał, znowu ziewając. Czuł w kościach zmęczenie długą drogą. – Są wysokie, wiem, a farmerzy gnębią kolonistów.
Właścicieli wielkich połaci ziemi zwano „farmerami”. Najmowali parobków i dziewki, licho im płacąc albo tylko żywiąc. Rota Wintersa niejednokrotnie uderzała na nędzne parobczańskie sadyby, wymuszając posłuch. Tak samo często atakowała zagrody i sioła kolonistów, samodzielnie uprawiających rolę, niezamierzających poddać się woli posiadaczy wielu włók gruntów, żądających haraczu. Czasami chroniła też kolonistów, jeżeli starczało im miedzi, brązu i srebra na zapłatę.
Winters zadał pytanie od niechcenia, spodziewając się tylko jednej, potwierdzającej odpowiedzi.
– Nie. – Jennifer pokręciła głową. – Oni chcieli nas zabrać do miejsca zwanego Bramą. Tak o niej mówili i tak ją wszyscy w naszych stronach nazywają. Niekiedy ludzie mówią, ze jest to Przejście.
– Brama? – powtórzył z namysłem Winters.
Pismo nic nie wspominało o Bramie albo o Przejściu. Mówiło o Mieście, wzniesionym przez ludzi z boskiej inspiracji. O Ruinach, części Miasta zburzonej przez ludzi odrzucających wiarę i oddających cześć tylko życiu doczesnemu.
Ale nic nie wspominało o Bramie. Pierwszy raz w życiu słyszał, że coś takiego istnieje.
– Tak powiadali – potwierdził chłopiec. – Twierdzili, że to dla nas będzie dobre. Ale ojciec nie chciał nas oddać. Porwał siekierę, bo akurat stała w rogu sieni, i natarł na nich. Wpadł w gniew. Chcieli coś powiedzieć, ale ich nie słuchał. Mama chwyciła za oszczep. Zdążyła jeno rzucić mi ten pasek, a ojciec krzyknąć, żebyśmy uciekali. – Chłopiec położył dłoń na lnianej krajce, wyszywanej w proste wzory, przepasującej sukmanę. – A potem jeden z tych ludzi, człowiek o siwych włosach, strzelił ojcu w twarz.
Głos chłopca się załamał.
– Matkę też zabili, bo jednego z nich raniła i nie chciała rzucić oszczepu. Nas ogłuszyli pałkami i związali. Wrzucili na dziwny wóz bez kół. Tam znajdowało się więcej dzieci – dodał. – Też wziętych w pęta. Ale my uciekliśmy, bo słabo zacisnęli więzy.
Nagle Jonathan zaczął płakać – rozpaczliwie łkać, nieomal bezgłośnie, lecz spazmatycznie. Odłożył niedojedzoną skibkę chleba i zakrył dłońmi twarz.
– Podała ci ten pasek? Po co? – zdziwił się Winters. – Nie rozumiem tego.
Nie zamierzał zbytnio dociekać, dlaczego licha przepaska na sukmanę miała jakieś znaczenie. Wypełnił obowiązek nakazany przez Pismo. Pozostawało tylko następnego dnia odprowadzić dzieciaki do najbliższego sioła, omijając karczmę. Potem może wrócić do zajazdu, bo pewnie mógłby tam znaleźć zajęcie.
Jakaś stercząca w górę, ogarnięta ogniem gałąź przełamała się wpół, podsycając płomień. Niewysoki snop iskier buchnął w górę. Oświetlił dziwnie wyglądającą twarz Jennifer – wyjadła sporo miękiszu kromki, pozostawiając z boków grube skórki. Kiedy odsunęła pajdę od łakomych ust, pewnie zamierzając coś powiedzieć, kromka wyglądała niczym dziwaczne rogi, zachodzące na policzki. Winters osądził, że spieczona powierzchnia chleba, zbita i twarda, nie poddawała się łatwo naciskowi drobnych ząbków.
– Nie ruszaj się teraz i zewrzyj nogi – powiedział łagodnym tonem. – Nie obawiaj się, nic się nie stanie.
Lewa ręka Wintersa z trzymanym w dłoni Małym Smugaczem wysunęła się do przodu, jednocześnie wykonując krótki zamach. Pierwszy cios przeciął skórki tuż przy wargach. Następne uderzenia poszatkowały resztkę chleba na drobne kawałeczki, zanim cienkie już cząstki skórek zdążyły upaść na kolana dziewczynki.
Wtedy, kiedy Winters przesuwał długie ostrze kordelasa w górę i w dół, tak szybko, że wzrok nie nadążał za ruchami dłoni, poblask ogniska rozświetlił głownię czerwonawym blaskiem. Ostrze wyglądało przez chwilę jak smuga krwi, przecinająca powietrze.
Jennifer otworzyła usta, zamierzając coś powiedzieć. Nie zdążyła – uprzedził ją Jonathan.
– Mógłby pan ich wszystkich zabić? Tych sześciu napastników? – Po twarzy chłopca nie spływały łzy. Wierzchem dłoni otarł powieki. – Zapłacimy panu. Damy to, co zbierali dla nas rodzice.
Głos Jonathana brzmiał prosząco, a jednocześnie natarczywie.
Jennifer od razu wpakowała sobie do ust kilka najmniejszych kawałków skórki.
– Zabić? – powtórzył z namysłem Winters. – Przypomnij mi – iluż ludzi napadło waszą zagrodę?
– Sześciu, policzyłam. – Jennifer zbierała resztę okrawków z podołka sukienki. – Umiem już rachować do dziesięciu – dodała z dumą. – A monety mamy w pasie brata. – Wskazała dłonią lnianą krajkę, przepasującą sukmanę Jonathana. – Rodzice zebrali już sporo grosiwa i mama postanowiła je schować. Zaszyła wszystko w tym pasku. Ja jej pomagałam.
– Niech pan je weźmie. – Jonathan odsupłał węzeł przepaski i podał Wintersowi. – Niech pan to za nas wykona. My jesteśmy za mali.
– Nie lękasz się, że teraz was zabiję? – Winters zważył płat tkaniny w dłoni. Nie ważył dużo, lecz muszkieter palcami wyczuł wiele stykających się ze sobą krążków metalu.
– Dawno mógł pan to uczynić, a dał chleb i mięsiwo – poważnym, wcale nie dziecięcym tonem odpowiedziała Jennifer. – A Cukierek jest bardzo dobry. Przyjacielski. – Dziewczynka uśmiechnęła się. – Podoba mi się.
Pieszczotliwie poklepała psa po grzbiecie.
– Tutaj ma niezwykle twardą skórę – zauważyła ze zdumieniem. – Jest bardzo mocna.
– To mieszaniec – ze zniecierpliwieniem odpowiedział Winters. – Odziedziczył po przodkach grzbiet i boki tak spoiste, że szablą ciężko je przebić. Wielu chciało go usiec i nie dało rady. Te dziwne psy, niekiedy spotykane – dodał, myśląc o czymś innym – o skórze jak z żelaza, mogą się łączyć ze zwykłymi. On pochodzi, myślę, z takiego miotu.
Niespodziewanie Cukierek przewrócił się na grzbiet, odsłaniając brzuch. Jennifer delikatnie pogłaskała zmierzwione futro.
– A tutaj jest mięciutki i ciepły! – obwieściła, prawie się uśmiechając.
Winters nie zwracał na nią uwagi, zastanawiając się nad tym, co powiedział Jonathan.
Wcale go nie zdziwiły słowa chłopca. Czasami, mając chwilę odpoczynku, wytchnienia od powszednich zajęć, sięgał pamięcią wstecz i zawsze widział obrazy walk, mordów, natarć i odwrotów, krwi, zamieszania i trupów. Zabijali już mali chłopcy. Aaron dziwił się, że żyje tak długo. Obliczał, choć nie mógł tego powiedzieć na pewno, że w tym roku ukończy już trzydzieści lat. Może, myślał niekiedy Winters, jest to znak, dany od Pana, chcącego powierzyć mu jakąś misję. Nigdy jednak w jego życiu nie wydarzyło się nic takiego, co mógłby poczytać za wskazówkę Stwórcy. Czekał na nią, choć wiedział, że może jej nie otrzymać.
Teraz, kiedy nagle prawie wszędzie pojawiły się nowe strzelby skałkowe i nieliczne mitraliezy, wzajemne walki jeszcze się wzmogły.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

28
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.