Materiały dystrybutora powinny wyraźnie zaznaczać, że jest to film dozwolony DO lat trzynastu. Chyba tylko w wieku wczesnoszkolnym da się przymknąć oko na piętrzące się w filmie „1000 lat po Ziemi” idiotyzmy. Rozwiązaniem dla dorosłych może być domowy seans w gronie rozrywkowo nastawionych przyjaciół – marne SF potrafi mieć niezamierzenie duży potencjał komediowy, a w kinie rzucać głośnych komentarzy nie wypada.  |  | ‹1000 lat po Ziemi›
|
To mógł być zupełnie przyzwoity przygodowy film dla młodzieży, z niezbyt odkrywczym, ale porządnie pokazanym wątkiem docierania się na linii ojciec-syn. Niestety, scenarzysta z sobie tylko znanych powodów uparł się poinformować widzów, że akcja (ta zasadnicza jej część) toczy się akurat na Ziemi, tysiąc lat po jej opuszczeniu przez ludzi. Nie ma to absolutnie żadnego znaczenia dla fabuły, natomiast generuje różne absurdy, które być może dałoby się łatwiej przełknąć, gdyby Kitai z ojcem wylądowali awaryjnie na jakiejkolwiek ziemiopodobnej planecie. Niestety, absurdy dotyczą również innych fragmentów akcji. Mamy otóż ludzkość, która posiadła technikę lotów międzygwiezdnych, ale… zapomniała, czym jest broń palna, a nawet miotana. Jedynym sposobem walki z drapieżnikiem jest podejście blisko i szlachtowanie go zaostrzonym kijem, który co prawda technicznie jest super-duper zaawansowaną włócznią z inteligentnej stali przybierającej różne kształty ostrza, ale w kwestii idei nadal pozostaje tylko zaostrzonym kijem – najbardziej prymitywną bronią, wymyśloną przez homo jeszcze chyba nawet nie sapiens. Drapieżnik do szlachtowania nazywa się ursa (nie, nie przypomina niedźwiedzia, niestety; przypomina niechlujnie posklejane odpady z rzeźni) i jest gatunkiem, który źli kosmici szczują na ludzi, próbując wykurzyć ich z nowo zasiedlonej planety. Gatunek jest – uwaga, uwaga – całkowicie ślepy, a ludzi wyczuwa węchem w momencie, kiedy się przestraszą. Ślepota nie przeszkadza ursom poruszać się szybko i zwinnie w dowolnym terenie, od futurystycznej metropolii poczynając, a na gęstym lesie kończąc. Ba, nie przeszkadza im nawet nabijać ofiar na ostro zakończone kawałki gałęzi, znalezione zapewne po mozolnym obmacaniu kilku(nastu?) kolejnych drzew. Jeżeli człowiek przestanie bać się ursy, nawet w trakcie walki, natychmiast staje się dla niej niewidzialny (czy obecne w pocie substancje ulatniają się ze skóry i ubrania w jednej milisekundzie?…), na co ewentualnie mogłabym przymknąć oko, ale niestety wizja galopującego bezkolizyjnie przez las ślepego drapieżnika rozmiarów młodego słonia sprawiła, że moja wyrozumiałość wzięła wyrwany z tynkiem kołek do zawieszania niewiary i poszła zabić nim scenarzystę. Ojciec nastoletniego bohatera jest słynnym i podziwianym dowódcą elitarnej jednostki zajmującej się likwidacją urs za pomocą zaostrzonych kijów. Jak to bywa w tego typu filmach, syn – traktowany bardziej jak podwładny niż jak dziecko – ma na jego punkcie silny kompleks i potrzebę dorównania (to akurat przedstawione jest całkiem zgrabnie, podobnie, jak pojawiające się w retrospekcjach sceny z życia rodzinnego, emanujące autentycznym ciepłem i miłością, a także dramatyczne wspomnienia śmierci pewnej osoby). Kiedy stają się rozbitkami na niegościnnej planecie, wiadomo, że będziemy świadkami nawiązywania bliskości, zdobywania zaufania i przepracowywania pewnych traum z przeszłości – w kinie familijnym widzieliśmy to już mnóstwo razy, ale dobrze pokazane relacje międzyludzkie nie nudzą się właściwie nigdy. I ten aspekt „1000 lat po Ziemi” jest dla mnie najzupełniej w porządku. Gdybyż tylko nie było to „po Ziemi”, a na jakiejś fikcyjnej planecie… Tysiąc lat to najwyraźniej dla przeciętnego Amerykanina okres nie do ogarnięcia rozumem (choć M. Night Shyamalan jako potomek cywilizacji indyjskiej powinien mieć nieco bardziej rozsądne podejście), bo każe nam się wierzyć, że w ciągu tego czasu wyewoluowały zupełnie nowe gatunki zwierząt (oraz wypiętrzyły się jakieś nieznane góry: pokażcie mi w realnym świecie to parukilometrowe urwisko, z którego skacze bohater), a co więcej, cała biologia zmieniła się do tego stopnia, że tropikalna dżungla każdej nocy zamarza na kość. Tropikalna. Zamarza. Gdyby była to inna planeta, od biedy dałoby się uwierzyć w taki fenomen – mieliśmy już większe dziwy, że wspomnę choćby latające skały w „Avatarze”. Ale nie, twórcy filmu uparli się na Ziemię. Owszem, pierwsza wzmianka o tym, gdzie mianowicie bohaterowie próbują awaryjnie wylądować, tworzy całkiem intrygujący klimat. Z lekka postapokaliptyczna – bo opuszczono ją z powodu całkowitego zniszczenia i zatrucia – planeta oferowałaby sporo ciekawych możliwości fabularnych. Ruiny miast, gdzie można coś znaleźć, skażone obszary, których trzeba unikać, a może nawet potomkowie kogoś, kto ukrył się przed ewakuacją? Niet. Dostajemy dziewiczą dżunglę, w której trzeba wykonać quest. Dobrze, może być i tak. Ale zamarzająca dżungla, ślepy drapieżnik, podbijająca kosmos ludzkość bez broni palnej i jeszcze do tego pagórek, gdzie sygnał radiowy działa tylko w jedną stronę… to już zdecydowanie za wiele na raz. Oprócz wątku rodzinnego, mocną stroną filmu jest atrakcyjność wizualna, przy czym twórcy nie stawiali na pleniący się ostatnio trójwymiar, ale na dynamikę, sprawny montaż, piękne scenerie (na obydwu planetach) i plastyczne pokazanie przyrody. Niektóre sceny zdecydowanie zapadają w pamięć, szczególnie skok z urwiska oraz finalne starcie wśród płatków padającego śniegu (popiołu?) – za to ostatnie zdecydowałam się podnieść ocenę całości o 10 punktów.
Tytuł: 1000 lat po Ziemi Tytuł oryginalny: After Earth Data premiery: 14 czerwca 2013 Rok produkcji: 2013 Kraj produkcji: USA Gatunek: akcja, przygodowy, SF Ekstrakt: 50% |