Okrągły przedmiot w ręku Chrisa zwrócił się w stronę Aarona. Ciemny wylot metalowego walca przypominającego lufę kołysał się w górę i w dół, coraz wolniej i ciaśniej, jakby przejęty strachem siwowłosy mężczyzna rozpaczliwie próbował uspokoić rozedrganie mięśni. Płomień trzaskał, ogarniając coraz to nowe szczapki chrustu, a niewielkie ognisko wydzielało mało dymu, dając za to dużo ciepła. Aaron Winters starannie smarował pajdę chleba smalcem. Miał całkiem sporo stopionego świńskiego tłuszczu w glinianej fasce, i to dobrego, z grubymi skwarkami, plastrami cebuli i posiekanymi ząbkami czosnku, a drugiej w ogóle jeszcze nie naruszył. Sprawdził zapasy, szykując wieczerzę. Zostało też prawie trzy czwarte płata wędzonki i dwa podłużne bochny chleba, w tym jeden dopiero teraz napoczęty. Nie musiał martwić się o spyżę – w worku spoczywało jeszcze sporo jabłek, manierka do połowy wypełniona winem, duży cynowy pojemnik pełen wody, kapciuch wypchany grubo siekanym tytoniem i nieco soli w lnianym woreczku. Dobrze wyrośnięte główki cebuli, poupychane po bokach, stanowiły uzupełnienie obfitych, zdaniem Wintersa, podróżnych wiktuałów. Jabłonie znalazł przy wąskim, zarośniętym wybujałą trawą trakcie prowadzącym przez puszczę. Rosły wśród kępy wielkich dębów, szeroko rozpościerających sękate konary. Aaron sądził, że pewnie kiedyś jakiś wędrowiec, przemierzający podłą drogę przez rozległą knieję, odrzucił w bok niedojedzony ogryzek, a potem z ciemnych pestek wyrosły dorodne drzewa, obwieszone teraz smacznymi owocami. Winters starannie zebrał z gałęzi największe, niespodziewanie soczyste i słodkie, napełniając do pełna worek i dodatkowo parcianą sakwę, do niedawna służącą do noszenia kul i prochowych ładunków. Okazało się, że doskonale się do tego nadaje. Winters nie zapomniał też w krótkiej, lecz żarliwej modlitwie podziękować Bogu za nieoczekiwany dar. Aaron nie miał zbyt dużo do niesienia – zapasy zapakował do prostokątnego plecaka z szelkami, a z wierzchu przytroczył zszyte baranie skóry, służące w nocy za posłanie. Posiadał teraz aż dwie takie derki – tyle przypadło dla niego wtedy, kiedy dzielono wspólny dobytek wolnej roty muszkieterskiej, dawnego oddziału Aarona Wintersa. Otrzymał wtedy nowe buty, róg z prochem, skałkowy pistolet i właśnie tę porządną derkę. Dostał też nieco pieniędzy – kilkanaście monet z brązu albo miedzi – i kilka srebrnych, ukrytych teraz na piersi, w wewnętrznej kieszeni skórzanego koletu, noszonego przez Wintersa od wielu już lat. Musiał oddać muszkiet, prochownicę i forkiet. Broń sprzedano – za niską cenę. Wszyscy teraz chcieli mieć te nowe strzelby skałkowe. I mitraliezy – dziwne machiny, wypluwające nieprzerwanie dziesiątki kul, kładących ludzi pokotem. Roty muszkieterów traciły zajęcie i żaden z wolnych strzelców nie mógł nic na to poradzić. Aaron wszystko już przygotował. Znalazł dobre miejsce paręnaście kroków od traktu, w dość rozległym zagłębieniu gruntu, porośniętym mchem. Nie musiał wycinać trawy kordelasem, a sucha warstwa zielonych porostów obiecywała dobry sen. Kotlinkę porastały sosny i buki, a szpaler pnących się do góry w poszukiwaniu światła jałowców otaczał ją ze wszystkich stron. Na ziemi leżało też nieco zwalonych, przegniłych starych drzew. Jeden z odziomków potężnej niegdyś olchy, oczyszczony z narostów, służył teraz Wintersowi za wygodne siedzisko. Plecy opierał o gładki, miły w dotyku bukowy pień. Skóry leżały między nim a szparko palącym się ogniem, tak, aby żar w nocy ogrzewał stopy. Nowa derka służyła Cukierkowi – takie imię nosił wielki brytan Wintersa – za posłanie, a pies lubił z niej korzystać. Cukierek dostał już swoją porcję w metalowej misce i zjadł ją zachłannie. W drugim naczyniu miał wodę – nieco zbyt mało, bo pies po dniu drogi chłeptał łapczywie, lecz Aaron dobrze pamiętał, że trzeba będzie przed snem jeszcze jej dolać. Winters starannie żuł twardawy już miękisz i wypieczoną skórkę. Zamierzał zjeść jeszcze jedną pajdę, potem ze dwa jabłka, wypić kilka łyków wina i położyć się spać. Niewiele czynności pozostawało do wykonania – zdjąć pas i pendent, ułożyć kord z prawej strony skórzanego łoża, a kordelas i pistolet z lewej, tak, aby mógł w razie potrzeby bez ochyby chwycić broń. Rozpiąć pod szyją długi aż do kostek płaszcz, strzepnąć go i starannie się nim przykryć, a wcześniej powiesić na jakimś sęku kapelusz. I pozostawało jeszcze jedno do wykonania, o czym Winters nigdy nie zapominał – podziękować Bogu za to, że przeżył kolejny dzień. Pokornie poprosić, aby zbudził się rano. Błagać o wybaczenie za popełnione grzechy, za zabicie tak wielu ludzi, zastrzelonych, kiedy jego rota muszkieterska wystrzeliwała salwę za salwą albo po prostu zarżniętych w walce wręcz, za ciepłą jeszcze krew ofiar nieraz spływającą mu po palcach – i nieśmiało przypomnieć Panu o obietnicy sprawiedliwego sądu w dniu śmierci. Po raz kolejny gorąco podziękować za dziwny dar, otrzymany, w co Winters głęboko wierzył, od Stwórcy, umożliwiający przetrwanie wielu ciężkich starć i wyjście cało z różnorakich opresji. Dar, ciągle zadziwiający Aarona swoją mocą – umiejętność, jakiej nigdy nie spostrzegł u innego człowieka. A potem od razu zasnąć, zapaść się w niebyt głębokim snem, polegając na czujności Cukierka. Potężny brytan też posłusznie układał się na spoczynek, natychmiast zasypiając, lecz nawet wtedy wielki czarny nos i spiczaste, zarośnięte długim włosem uszy poruszały się czujnie, rejestrując najmniejszy nawet zapach lub szmer, a w razie niebezpieczeństwa głębokie, dudniące warczenie przywoływało Wintersa do świata jawy. Pies zaskomlał prosząco, śmiesznie brzmiącym piskiem, tak jak skomle mały szczeniak, domagający się kolejnego przysmaku. Aaron lubił ten głos – przypominał mu dzieciństwo i nieistniejącą już, spaloną zagrodę rodziców. Oderwał duży kawał chleba i rzucił w powietrze. Cukierek, jak zwykle, odbił się od ziemi niczym zwolniona od nacisku sprężyna, nieomylnie go chwytając wysoko w powietrzu, kiedy ułomek pieczywa zaczął spadać ku ziemi. Winters uważał, że to dobra metoda ciągłego ćwiczenia wielkiego mastifa. Cukierek, mimo swego wzrostu i wagi, wcale nie zachowywał się ociężale – poruszał się szybko, zwinnie, skakał wysoko, a długie łapy potrafiły pokonać bez wysiłku sporo mil. Wędrując przez puszczę, Aaron często rzucał przed siebie grube, twarde kawałki uschniętych gałęzi, leżących na piaszczystym trakcie, patrząc potem z zadowoleniem, jak potężne szczęki Cukierka i wielkie zębiska prawie natychmiast miażdżą je na dziesiątki małych kawałków. Winters dawno temu zrozumiał, że zawsze powinien być gotów stanąć do walki, a jego pies musi posiadać tę samą umiejętność. Kawałek chleba poleciał stromym łukiem w górę, lecz brytan nie zwrócił na niego uwagi. Warczał przenikliwym, nisko brzmiącym charkotem. Długi pysk, zwrócony w stronę kępy wyrośniętych jałowców, wskazywał miejsce niepokojące psa. Aaron chrząknął, a potem wsadził do ust resztę kromki. Przez chwilę rozważał, jak ma teraz postąpić. Za ścianą jałowców krył się człowiek, może nawet kilku. To nie mogło być duże, pewne siebie zwierzę – szukający nocnego legowiska samotny odyniec albo ciekawski wilk – gdyż Cukierek rzuciłby się natychmiast w jego stronę. Jeśliby ktoś chciał zabić wędrowca, sposobiącego się do snu, już dawno mógł to uczynić. Rzadko używano teraz oszczepów lub włóczni, sposobnych do rzucania, lecz nadal w wielu obejściach ludzie trzymali, oprócz muszkietów, łuki i kusze. Dawny muszkieter wiedział, że dla wprawnego strzelca nieruchoma postać, oświetlona płomieniem ogniska, stanowiła dogodny i łatwy cel. Winters nie miał ze sobą wielu rzeczy, mogących budzić łupieskie instynkty. Lecz ludzi zabijano z bardziej błahych powodów – nawet i dlatego, że ktoś posiadał dobry rapier, suty, ciepły płaszcz albo ładny kapelusz i wygodne rękawice z dobrze wyprawionej koźlej skóry. Aaron nadgryzł jabłko, wyciągnięte z worka. Nie zamierzał się ruszać, przynajmniej nie teraz. Gruby pień chronił plecy, a siedząc, Winters zmniejszał szanse trafienia. Jeszcze miał czas, aby zerwać się z miejsca i w pędzie, sadząc długimi susami, natrzeć na nieznanego przybysza, może przybyszów. – Kimkolwiek jesteś albo jesteście, wychodź! – wrzasnął. – Inaczej udam się do was, a wtedy nie będzie zmiłowania! Spotkacie się z Panem i zobaczycie jego oblicze – oby okazało się miłosierne! Trzymał już pistolet w prawej dłoni. Nowa broń strzelała dobrze i Winters przyznawał, że nieźle się sprawuje. Całkiem niedawno, nim zabrał się do przygotowywania posiłku, podsypał prochu na panewkę. Podciągnął nogi. Należało zerwać się z miejsca i biec, przykurczony do ziemi, najszybciej jak potrafił, a potem strzelić komuś w brzuch i zakończyć wszystko ciosami kordu i kordelasa – jeżeli tylko wcześniej nie zostanie ranny – albo też zabity. Zawsze należało się z tym liczyć. |