– Niech pana Bóg błogosławi – niepewnie wydusiła z siebie Jennifer. – Błogosławieństwo Boże będzie mi potrzebne – poważnie odpowiedział Winters. Pokiwał głową w kapeluszu o wysokiej główce. – Gdybym nie wrócił – ciągnął – udajcie się do jakiejś wioski. Znajdziecie tam zajęcie. Musicie przecież wiedzieć, gdzie jest najbliższe sioło. – Rodzice mówili nam o sadybach ludzi. – Jennifer głośno przełknęła ślinę. – Trafimy tam. – Gdybym nie wyszedł… – Aaron zawahał się. Nagle zastanowił się nad czymś, co dopiero teraz narodziło się w jego umyśle. – Pewnie mnie pochowają, kimkolwiek są ci ludzie. Nie wrzucą do głębokiego kloacznego dołu, na pewno jednak zakopią mnie płytko. Możecie nocą otworzyć grób i zabrać pasek z monetami. Przyda się wam. Złożony na kilka części pas spoczywał w wewnętrznej kieszeni koletu Wintersa, prawie dokładnie na wysokości serca, tam, gdzie muszkieter przechowywał Pismo. Nieco ciążył, ale nie utrudniał ruchów. Winters sądził, że daje jakąś osłonę przed ciosem albo pistoletową kulą. Jennifer pociągnęła nosem, a Jonathan zacisnął usta. – Ciało jest tylko formą, duch człowieka wszystkim – rzucił Aaron, wyciągając Małego Smugacza z pochwy. Uważnie obejrzał długi kordelas, zdjął rękawice, wkładając je za pas, a potem zważył nóż w dłoni, jakby chciał sobie coś przypomnieć. – Nic złego nie uczynicie martwej cielesnej powłoce, a Bóg może łaskawym okiem spojrzeć na moją duszę, wiedząc, że nawet po śmierci spełniłem dobry uczynek. To może przeważyć szalę w chwili sądu. Cukierek podniósł łeb i zwrócił w stronę Wintersa. Zdawał się dawać do zrozumienia, że czas ruszyć. Aaron prawą ręką mocniej osadził kapelusz na głowie. – Ach! Zdawało się, że ruch nieosłoniętą dłonią przywiódł do jego umysłu nową myśl. – Weź rękawiczki, teraz nie są mi potrzebne. – Winters podał chłopcu długie, pięciopalczaste okrycia dłoni. – Lecz jeżeli wyjdę z powrotem, zwrócisz mi je. Są cenne. Dobrze wyprawione, cienkie i mocne. Chłopiec w milczeniu pokiwał głową. – Nie niecierpliw się, już ruszamy. – Winters zaśmiał się, jakby zachowanie Cukierka sprawiło mu radość. – Zapalaj lont! – rzucił przez ramię, odwracając się ku karczmie. Jonathan otworzył usta, może chcąc jeszcze coś powiedzieć, lecz Aaron nie słuchał. Spokojnym krokiem zmierzał w stronę wąskich i wysokich drzwi, wiodących do wnętrza zajazdu. Zawiasy skrzypnęły przeraźliwie, kiedy Aaron uchylał skrzydło mocnych podwoi, zbitych z grubych, dębowych desek. Winters zdziwił się, ale zaraz zrozumiał, dlaczego poskąpiono kilku kropli oliwy na nasmarowanie masywnych, żelaznych uchwytów. Świdrujące uszy skrzypienie ostrzegało przed wchodzącym do środka. Nie przejął się tym. Siedzący w środku ludzie na pewno widywali już muszkieterów, choć wolne roty nie liczyły wielu strzelców. Jego przybycie nie powinno nikogo zdziwić. Pociągnął mocniej za klamkę, żeby zrobić przejście Cukierkowi. Pies trzymał się blisko prawej nogi swojego pana, tak jak zwykle, kiedy przebywali w ludzkich siedzibach. Winters na chwilę musiał zmrużyć oczy, przyzwyczaić wzrok, tak silnym blaskiem emanowały dwie mleczne kule, zawieszone pod niezwykle wysoką powałą. Niespotykanie i zaskakująco mocny. Winters jeszcze nigdy nie spotkał się z czymś takim. Płaskie sklepienie rozległej izby niczym się nie wyróżniało – grube belki i sczerniałe, pokryte pajęczynami deski. Szynkwas wyglądał podobnie do innych, wcześniej oglądanych przez Aarona, kiedy rota hulaszczo świętowała dzień zapłaty za swoje trudy. Lampy świeciły tak intensywnie, że Aaron wyraźnie dostrzegał spaczenie podłogi, ciemne plamy, warstewki brudu w szparach pomiędzy niestarannie połączonymi jodłowymi tarcicami. Omiótł salę wzrokiem. Sprawiła na nim wrażenie czegoś obcego, dziwnego, jakby przeniesionego z nieznanej jeszcze Aaronowi połaci jego świata. Ten świat stale się zmieniał i Winters o tym wiedział, lecz to przeistoczenie następowało powoli. Każdy mógł je poznać, usłyszeć o nim wcześniej – i się przyzwyczaić. Sześciu ludzi siedziało przy dwóch małych stolikach – mężczyzn, tak samo dziwnie ubranych, jak odmiennie od zwykłego urządzenia oberż wyglądały zajmowane przez nich miejsca. Winters spodziewał się ujrzeć ławy pod ścianami, zydle, długaśne, ciężkie stoły, poplamione piwem, winem, sosami i wylaną zupą, a także rzygowinami – zwykły widok wnętrza zajazdu. Tutaj, oprócz szynkwasu i przysadzistego kominka z szerokim okapem nic nie wyglądało tak, jak powinno wyglądać. Koniuszek nosa Cukierka poruszał się intensywnie. Pies węszył uporczywie, kierując pysk w różne strony. Łowił zapach, tak samo jak wtedy, kiedy Jennifer i Jonathan podeszli do ogniska. Wielki łeb odwrócił się powoli w stronę Wintersa, jakby mastif pragnął dać jakiś znak. Aaron już wiedział. Miał pewność. Brytan rozpoznał woń, inną niż zwykle, niespotykaną. Tę zapamiętaną z sukienczyny Jennifer i sukmany Jonathana. Poznał zabójców. Winters w milczeniu przyglądał się sali – i sześciu ludziom, też patrzącym na niego bez słowa powitania. Mieli na sobie obcisłe stroje – zwierzchnie okrycia nieprzypominające kaftanów, bez wyłogów i guzów, z niewielkimi, stojącymi kołnierzami, gładkie, o różnorakich, jaskrowo lśniących barwach, spływające na luźne spodnie. Silny blask lamp spowodował refleks świetlny na rękawie niewidzianej jeszcze przez Aarona kurtki, kiedy jeden z mężczyzn się poruszył. Przy najbliższym, dziwnie małym, kwadratowym stoliku siedziało dwóch ludzi, pozostali nieco dalej. Sporo butelek i szklanic stało przed nimi – i okrągłe przedmioty z uchylonymi do góry denkami. Jeden z mężczyzn grzebał we wnętrzu nieznanego Wintersowi naczynia długim widelcem. Aaron uznał, że spożywają posiłek, pewnie popijany solidnymi łykami okowity. – Jedno z tych śmierdzących własnym moczem indywiduów, zaludniających ten świat. – Mężczyzna siedzący najbliżej beknął głośno. Światło lampy odbijało się na jego prawie całkowicie łysej głowie. – Zabawny jegomość, nieprawdaż, Chris? Oczywiście, nie zdaje sobie z tego sprawy. – Możliwe. – Mężczyzna nazwany Chrisem wpatrywał się uważnie w Wintersa, skupionym, badawczym wzrokiem. Miał gęste, mocno siwiejące włosy. – Wygląda śmiesznie, ale to nie znaczy, że nie jest niebezpieczny. Źle się stało, że nie rozwinęliśmy systemu strażniczego. Ręka człowieka o szpakowatej czuprynie przesunęła się na środek gładkiego blatu, w stronę czarnego, okrągłego przedmiotu zakończonego dziwną, prostokątną nasadką. Obok leżała duża, błyszcząca karta papieru, pokryta znakami. – Mamy zwracać na siebie jak najmniej uwagi. – Człowiek z widelcem czknął. Nalewał przezroczysty płyn do wysokich czarek. – Sam wydałeś takie zalecenie. Winters osądził, że rozpostarty na stole arkusz jest mapą, a ciemny walec z częścią przypominającą pudełko to broń. Jego rota często korzystała w wyznaczaniu dalekich marszrut ze szkiców i planów terenu, a ta karta, przypominająca gładki pergamin, wyglądała podobnie. Wydawało się jednak, że emanuje nikłą, lecz wyrazistą poświatą. Przeniósł wzrok na człowieka imieniem Chris. Rzadko widywał dzieci – i równie nieczęsto spotykał ludzi starszych. Przyjrzał się zmarszczkom na twarzy mężczyzny siedzącego naprzeciwko, mocno obwisłym fałdom podbródka, krzaczastym brwiom, dłoni z sygnetem na palcu, pocierającej z namysłem wargi. Pismo nakazywało szacunek dla osób starszych, lecz Winters widział tylko oblicze wroga – nic więcej. Należało go zabić, może w pierwszej kolejności, bo zdawał się przewodzić pozostałym. Na twarzy Chrisa rysowało się zmęczenie, lecz ciemne oczy bystro i uważnie wpatrywały się w Wintersa, jakby go oceniał. – Przybywam w pokoju. – Winters nieznacznie skłonił głowę w geście powitania. Nie zamierzał nic i nikogo tracić z pola widzenia. – Pragnę nabyć zapasy na drogę. Może znaleźć tutaj jakieś zajęcie. Jeżeli nie, opuszczę gospodę i wyruszę dalej. Wypowiedział kłamstwo, popełniając niewielki grzech, niemający znaczenia, bo uważał, że Pan go mu odpuści. – Wypierdek niechcianej ewolucji. – Człowiek grzebiący widelcem w naczyniu zaczął się śmiać. – Oczywiście, śmierdzi okropnie, jak wszystko tutaj. W dodatku przyszedł z psem, zapchlonym i pewnie pożeranym od wewnątrz przez robaki. Sklasyfikujmy go tak – święty Franciszek, opiekun zwierząt, potomek ludzi wyrzuconych na śmietnik. |