Amerykańska maszyna do pisania i zarabiania pieniędzy, znana jako Stephen King, wyprodukowała kolejny tytuł. „Joyland” to esencja „kingowatości”, w pozytywnym i negatywnym sensie.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
O niektórych typach literatury mówi się, że trzeba do nich dorosnąć. Z powieściami Kinga jest odwrotnie – trzeba uważać, żeby z nich nie wyrosnąć. Jeden z najpoczytniejszych pisarzy świata pisze doprowadzonym do perfekcji gawędziarskim stylem i z pozazdroszczenia godną lekkością pióra. Jednak fabularnie wszystko w jego prozie jest siermiężnie proste i wygląda na skrojone z niemal gotowych elementów. „Joyland” nie jest wyjątkiem. Wraz z głównym bohaterem, dwudziestokilkuletnim Devinem Jonesem, trafiamy do Ameryki lat 70., a konkretnie do tytułowego parku rozrywki. Devin podejmuje tam pracę, aby zapomnieć o byłej dziewczynie i dojrzeć do bycia mężczyzną. Poza obsługiwaniem rollercoastera i paradowaniem po parku jako pies-maskotka, zaprzyjaźni się z mieszkającym w pobliżu niepełnosprawnym chłopcem i jego urodziwą mamą oraz spróbuje rozwiązać tajemnicę popełnionego przed laty w lunaparku morderstwa. Gdybym miał procentowo określić zawartość gatunkową „Joylandu”, powiedziałbym, że ma w sobie około 80% powieści obyczajowej, 10% thrillera, 5% kryminału i 5% horroru. Wątek nadprzyrodzony jest jeden (dotyczy rzekomo mieszkającego w parku ducha zamordowanej dziewczyny) i na dobrą sprawę pojawia się w jednej scenie. Również „śledztwo” w sprawie mordercy jest cokolwiek krótkie i ogranicza się do przekazania Devinowi materiałów wyszukanych w bibliotece przez koleżankę. Jeśli jeszcze odejmiemy obfitującą w akcję końcówkę, zostanie nam dość sielankowa historia o pracy Devina w lunaparku i jego perypetiach sercowych. King prowadzi fabułę dość utartymi schematami, przez co trudno w niej o większe zaskoczenia. Nie znaczy to, że jest kiepska. Po prostu nie sposób oprzeć się wrażeniu, że gdzieś się już o tym czytało – i to wielokrotnie. Lekki styl, a także brak charakterystycznych czasem dla Kinga dłużyzn i ciągnących się opisów, to niewątpliwy plus, ale czy to wystarczy? Bo choć przedstawiona historia miała chyba w założeniu chwytać za serce, to jednak nie chwyta i raczej pozostawi obojętnym każdego, kto odzwyczaił się od tak trywialnej narracji i mocno umownej konstrukcji psychicznej bohaterów. To całkiem dobra lektura dla nastolatków (albo dla dorosłych o niewybrednym guście), ale przy polecaniu powieści dojrzalszym czytelnikom (albo nastolatkom o wybrednym guście) byłbym już nader ostrożny. Takie odczucie potęguje główny bohater/narrator, Devin, którego zachowania i przemyślenia sprawiają wrażenie, jakby miał raczej piętnaście niż dwadzieścia kilka lat. Być może z perspektywy blisko siedemdziesięcioletniego pisarza trudno już dostrzec większą różnicę między jednym a drugim wiekiem. Lepiej udało się autorowi przedstawić klimat samego Joylandu – ze szczegółami funkcjonowania, nieformalnymi zasadami oraz wewnętrznym slangiem, jakim posługują się pracownicy. Ze względu na skoncentrowanie niemal całej akcji w lunaparku atmosfera powieści jest jednak raczej kameralna i nie przypomina bogatego obrazu Ameryki lat 60. z poprzedniej powieści Kinga, „Dallas ’63”. King wciąż zdobywa wiernych fanów i oni zapewne będą z lektury „Joylandu” zadowoleni. Wyjąwszy może tych, którzy oczekują solidnej dawki grozy, bo tym razem jej obecność jest symboliczna. Ale następnym utworem Kinga ma być „Doctor Sleep”, kontynuacja „Lśnienia”.
Tytuł: Joyland Tytuł oryginalny: Joyland Data wydania: 6 czerwca 2013 ISBN: 978-83-7839-535-5 Format: 336s. 142×202mm Cena: 35,90 Gatunek: groza / horror, kryminał / sensacja Ekstrakt: 60% |