– Nie znali nawet prawdy o zwierzętach – zakończył, spluwając na ziemię. – Ten oto pies, istota bez duszy, więcej wie i rozumie, niż oni pojmowali. Ale tam, za Bramą, będzie wam lepiej. Pozbywali się naszych przodków, bo chcieli mieć świat bez grzechu. Więc – tam taki pewnie jest. Wierzę w to. Kilka długich, wąskich obciosów pni leżało obok stóp Jennifer. Machinalnie wzięła jeden do ręki.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Cukierek zerwał się z miejsca. Dziewczynka zamachnęła się i rzuciła kawałek drewna – najdalej, jak tylko umiała. Pies, podskakując, pobiegł za nim, złapał w wielkie zęby i, kręcąc łbem, wrócił z powrotem. Ułożył szczapę przed Jennifer, jakby czekał na ponowne machnięcie dziecięcej ręki i okazję do zabawy. Zaniepokojone gołębie zerwały się miejsca i odfrunęły. Zatoczyły koło w powietrzu, a potem wróciły i przysiadły na grobie. Dwa największe wybrały sobie miejsce na poprzeczce krzyża. – Lękasz się odejścia stąd. Powiem tylko jedno. – Winters uważnie przyglądał się wielkiemu mastifowi. Brytan do tej pory nigdy tak się nie zachowywał. Wyciągnął palec w kierunku Jennifer. – Ciebie niebawem zgwałcą. Zostaniesz dziewką u jednego z farmerów, i będziesz tyrać u niego od świtu do nocy. Umrzesz młodo, tak jak większość z nas, tak jak skona twój brat. Palec powędrował w stronę Jonathana. – Ciebie zatłuką w jakieś bójce, albo ktoś cię zarżnie, bo połakomi się na nowy kaftan, będący łaskawą zapłatą za pracę, przedmiot twojej dumy. Wiedz o tym. Winters zaśmiał się. – Wypierze go – ciągnął z namysłem – i będzie w nim paradował do czasu, aż komuś następnemu się nie spodoba. Tak tutaj toczy się życie. Ale to się zmieni. Kawałek drewna znowu śmignął w powietrzu. Pies pobiegł za nim pędem, tym razem nieco podskakując. Aaron Winters nie powiedział dzieciakom jednego – nie sądził, aby należało to uczynić. Myślał o tym, kiedy znosił zwłoki na podwórzec, kiedy kopał grób i potem, gdy dziewczynka z przejęciem odmawiała modlitwy, czystym, jasno brzmiącym głosikiem. Wtedy się zdecydował. Nie sądził jednak, że Jennifer i Jonathan powinni coś wiedzieć. Coś, co mogło jednak, mimo wszystko, skalać ich dusze. Uczynić ich zabójcami. – Rodzice starali się, jak mogli, abyśmy żyli inaczej, jak oni. – Jennifer grzebała chodakiem w ziemi. Zdążyła już wyryć niewielką dziurkę. Cukierek zaczął ją obwąchiwać, pewnie zaciekawiony tym, czego szuka dziewczynka. – Czasami mama mi o tym mówiła. Bardzo nas kochali, wiemy o tym. Opuściła wiotką dłoń z niedojedzonym jabłkiem. Niespodziewanie Cukierek zamaszyście polizał jej palce. Raz, a potem drugi. Zdążył już wrócić i ponownie ułożyć w tym samym miejscu trzymany w pysku odłamek drewnianego kloca. – Mówiłem już – tamci ludzie w karczmie chcieli postąpić dobrze, lecz źle to wykonali, bo ich umysły opanowała pycha. – Winters przeciągnął dłonią po wąsach. – Moi rodzice też pragnęli żyć w pokoju. Myśleli, że stanę się ich podporą na starość. Nie pojmowali tylko, że stali się ludzką mierzwą. Nie wiedzieli o tym, lecz stanowili po prostu mierzwę. Za Bramą możecie tego uniknąć. W głosie Aarona, wspominającego młodość, zabrzmiała gorycz. – Tam – mówiąc to, Winters wskazał dłonią wąski trakt – przestaniecie być ludzkim gnojem. Aaron miał pewność, ze ten szlak prowadzi do przejścia, wiodącego do innego świata. Drogę wykonano niedawno. Nie nosiła żadnych śladów i szybko kryła się w kniei. Tam, gdzie się nieco obniżała i w czasie dreszczów mogły tworzyć się rozlewiska wody, wzmocniono ją starannie ułożonymi, płaskim kamieniami. – Aaronie, naradzimy się. – Jonathan wstał. – Może i masz rację. Odeszli kilkanaście kroków. Cukierek pobiegł za nimi, kręcąc ogonem, z kawałkiem drewna w pysku. Winters patrzył na nich uważnie. Nie słyszał słów – widział tylko ruchy rąk, kiwanie albo kręcenie głowami, wiercenie przez Jennifer chodakiem w ziemi, machnięcia ręki dziewczynki, a potem chłopca, kiedy rzucali patyki Cukierkowi. Pies się o to dopominał, coraz częściej donośnie szczekając. Potem to ustało. Wracali powoli, Jennifer płakała. Aaron znał już postanowienie podjęte przez rodzeństwo. Tak, jak przypuszczał, dziewczynka kiwnęła głową. – Idźcie już do Bramy. – Winters ręką pokazał kierunek. – Na pewno jest blisko. Miejsce na karczmę wybrali świadomie. Nie może znajdować się w wielkim oddaleniu od Przejścia. Znajdziesz Bramę bez trudności, Jonathanie. Sakwę chłopca – mały worek z doszytym pośpiesznie przez Jennifer sznurem – wypełniały chleb, sporo wędzonki i kilkanaście tych dziwnych, okrągłych puszek, zawierających jedzenie. Aaron dał mu jeszcze nóż, znaleziony przy jednym z trupów, i całkiem dobre krzesiwo, krzemień i hubkę, po prostu leżące na okapie kominka. Chłopak przeszukał też obejście, zabierając znaleziony w szopie toporek i stary koc, walający się na zatęchłym sianie w stodole. Winters sądził, że mocno już dziurawa tkanina służyła kiedyś spętanym dzieciakom za przykrycie w nocy, a potem ktoś cisnął ją w róg sąsieku. Miała ją nieść Jennifer. Aaron podarował rodzeństwu nową skórzaną derkę, uznając, ze Cukierek może się bez niej obejść. Zrolowana i związana rzemieniami, leżała na ramieniu Jonathana. Skończyli przygotowania i teraz dzieciakom, gotowym do drogi, pozostawało tylko jedno – odejść, tak samo, jak Wintersowi, także gotowemu udać się w przeciwną stronę. Patrzyli na siebie w milczeniu. Jennifer i Jonathan z zadartymi głowami przyglądali się górującej nad nimi wysokiej postaci o długich nogach i rękach, w sutym, fałdzistym płaszczu do kostek, wytartym kolecie i przewieszonym przez ramię znoszonym pendencie, podtrzymującym pochwę Smugacza. Patrzyli na szerokie, silne dłonie o długich palcach, wsparte o rękojeść kordu. Na śmieszny, wysoki kapelusz z małym rondem, surową twarz z orlim nosem, krzaczastymi brwiami, rudawymi wąsami i policzkiem przeciętym prawie zarośniętą już blizną. Winters przypatrywał się twarzom dwóch małych postaci stojących pośrodku gościńca, zaczerwienionym i zapuchniętym oczom dziewczynki, niepewnej minie Jonathana, pociągającego nosem – jakby chciał je dobrze zapamiętać. – Ruszajcie. – Winters machnął dłonią. – Idźcie. Dzieci odwróciły się i poszły. Cukierek pobiegł za nimi, żwawo, podskakując i kręcąc łbem. Szczekał. Dwoje dzieci zmierzało przed siebie, a pies im towarzyszył, teraz wolnym, miarowym truchtem. Raz tylko Jennifer odwróciła się i pomachała ręką. Winters stał w milczeniu, z zaciśniętymi ustami. Patrzył na zmniejszające się sylwetki, na mastifa, idącego już z przodu, tak jak zwykle podczas marszu. Ręka muszkietera kurczowo zacisnęła się na gardzie Smugacza. Nagle Cukierek stanął. Odwrócił się i pędem puścił w stronę Wintersa, tak szybko, jak tylko potrafił. Zziajany dobiegł do muszkietera i usiadł przy nodze. Dłoń Aarona rozprostowała się i zsunęła na pas. – Dobry z ciebie pies – powiedział chrypliwym, nisko brzmiącym głosem. – Prawdziwy przyjaciel, a mam cię dzięki łasce Pana. Wilgotny koniuszek nosa mastifa drgał, chłonąc jeszcze zapach oddalających się figurek, jakby chciał je dobrze zapamiętać. Brytan pisnął. Dwie małe sylwetki zbliżały się już do zakrętu drogi pomiędzy niewielkim wzgórkami. Trwało jeszcze chwilę, zanim człowiek i pies stracili je z oczu. – Już ich nie spotkamy. – Winters obrócił się na pięcie. – Mamy, Cukierku, pracę do wykonania, a ty mi w niej pomożesz. Lecz najpierw coś ci wyznam. Coś, o czym nigdy nie mówiłem. W głębi mojej grzesznej duszy – ciągnął – modlę się po cichu każdego wieczoru, aby wtedy, kiedy zginiesz, tak jak i ja zginę, Bóg dał ci duszę. Wiem, że może tak uczynić. W głosie Wintersa zabrzmiała niezachwiana wiara. – To wielka prośba, może nawet i bluźniercza. Lecz Pan może ją spełnić, jeżeli wykonam powierzone zadanie – z uniesieniem ciągnął Winters. – Wtedy, kiedy po śmierci odpokutuję winy, będziemy się mogli znowu spotkać – i wspólnie strzec Pana przed jego nieprzyjaciółmi. Mastif przekrzywiał łeb. Może ten niski i poważny ton głosu Wintersa, pełen tłumionej namiętności, zwrócił jego uwagę. Aaron odwrócił się. Ruszył przed siebie, długim, miarowym krokiem dawnego muszkietera, potrafiącego maszerować bez zmęczenia przez cały dzień. Droga przez szachownice łąk i pól sprawiała wrażenie bardziej uczęszczanej – piach i żwir ubiły kopyta koni i wołów, a w paru miejscach Winters dojrzał wąskie wgłębienia, pozostawione przez metalowe obręcze drewnianych kół chłopskich wozów. Sądził, że trakt szybko zaprowadzi go do jakiejś wsi, może i niewielkiej osady. Wielka knieja ciemniała na widnokręgu, coraz bardziej się oddalając. Winters nie powiedział psu jednego. Uważał, że wierny brytan może tego nie zrozumieć. Mogłoby być to dla niego zbyt trudne. Zamierzał odnaleźć i wysadzić w powietrze wszystkie trzy Bramy, a potem uczynić otaczający go świat sprawiedliwym, tak jak nauczało Pismo. Wiedział, że będzie musiał zabić wielu ludzi – miał tego świadomość i czuł się na to gotowy. Nie uważał, żeby wyszukanie i zniszczenie Przejść okazało się szczególnie trudne. Proch dużo kosztował, lecz kilka rot na pewno dysponowało jeszcze sporymi jego zapasami. Zwerbuje jedną z nich. W pobliżu Bram musiały znajdować się magazyny ze strzelbami skałkowymi i tymi nowymi machinami – mitraliezami. Ich sprzedaż okaże się wielce zyskowna, przyniesie nowe środki. Opłaci towarzyszy – i wtedy powie im, co zamierza później uczynić. Daleko, na linii lizjery lasu, dostrzegł kilkanaście postaci. Wytężył wzrok. Aaron doskonale widział. Nikomu o tym nie wspominał, lecz potrafił – tak mu się wydawało – dostosować patrzenie źrenic do odległości. Spotkał już kilku takich ludzi. Inni równie dobrze słyszeli z daleka, tak, jak on dostrzegał z oddali wiele drobnych szczegółów. Spoglądał na niewielkie figurki ludzi, zmierzające w jego kierunku, wędrowców w długich płaszczach i wysokich kapeluszach. Policzył je – dwanaście postaci, idących raźnym krokiem. Pewnie – pomyślał – to jakaś cząstka dawnego wolnego zastępu, poszukująca nowego zajęcia. Bóg ich sprowadził w to miejsce. Łącznie z Cukierkiem będę miał trzynastu towarzyszy. Poczuł radość. Uniesienie, czyniące go dziwnie lekkim, a to, co zamierzał uczynić, oczywistym i prostym. Człowiek o imieniu Chris nie znał prawdy, mówiąc, że Pismo jest zbiorem historii, skleconych naprędce dla garstki skruszonych morderców, gwałcicieli i ludzi obłąkanych, rozpaczliwie szukających znaku ocalenia duszy. Chris nie kłamał, wypowiadając te dziwne słowa parę chwil przed śmiercią. Po prostu nie znał prawdy. Winters przyspieszył kroku. Wierzył, że Bóg, sprowadzając w pobliże karczmy – i Bramy – strzelców z podobnej roty daje mu kolejny znak. Sygnał, że chce, aby Winters zrealizował swój zamiar – pragnienie, aby tacy ludzie, jak rodzice Jennifer i Jonathana, a także jego bliscy, koloniści i wszyscy pozostali, przestali być zwykłą, ludzką mierzwą, a otaczający go świat stał się sprawiedliwy, zgodnie z naukami Pisma. W umyśle człowieka w skórzanym kolecie i długim płaszczu, w wysokim kapeluszu na głowie, nieśmiało kołatało się pytanie, czy Pan nie wybrał go jednym z proroków. Nie śmiał tego rozważać, bo byłoby to bluźnierstwem, a miał pewność, że, jeżeli tak jest, Stwórca jakoś mu to przekaże. Może nawet zezwoli na napisanie kolejnej przypowieści i dołączenie jej do Pisma. Winters nie śmiał głębiej rozważyć tej myśli. Pomyślał, że wcale nie musi się spieszyć. Pan da mu znak. Miał teraz chwilę czasu na zerknięcie w karty Pisma, a dawno już tego nie czynił. Przystanął. Starannie rozwiązał węzeł na spłachciu białej tkaniny chroniącej wolumen. Poszukał dębowego listka. Zwykle Winters czytał pierwsze wersy stronnicy z lewej strony, zawsze ciekaw, czego doświadczy, wnikając w treść przypowieści. Wolno, wyraźnie akcentując zgłoski, tak jak wtedy, kiedy zwracał się do mężczyzny grzebiącego widelcem w dziwnym naczyniu, teraz martwego, przeczytał na głos pierwsze dwie linijki tekstu: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza.” Mastif spoglądał na niego uważnie. Na ciemnym pysku uwydatniały się liczne rdzawe plamki – zaschnięte krople ludzkiej krwi. |