powrót; do indeksunastwpna strona

nr 07 (CXXIX)
wrzesień 2013

Ranę zadałeś, ranę otrzymasz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Kiedy skończyli przemawiać, Aleksander uniósł nieznacznie dłoń. Audiencja dobiegła końca.
– Pobłogosław nas, potomku Dzeusa, któryś jest bogiem pośród śmiertelnych! – zawołali wszyscy zebrani zgodnie z wprowadzonym niedawno zwyczajem i padli na twarz przed władcą. No, prawie wszyscy. Naraz, zupełnie niespodziewanie, w pomieszczeniu rozbrzmiał głośny śmiech. Każdy zamarł, szepty ucichły, ale szyderczy śmiech Kassandra trwał nadal, potęgowany przez echo. Przez ułamek sekundy pogardliwe spojrzenie posła wędrowało między królem a ludźmi rozpłaszczonymi w nabożnym skupieniu na posadzce. Mężczyzna, stojący dotąd z tyłu, tuż przy wejściu do sali tronowej, szybko się jednak pohamował, łapiąc z trudem powietrze, i poczerwieniał na twarzy.
Wszystkie głowy zwróciły się teraz ku Aleksandrowi, który błyskawicznie wstał i ruszył szybkim krokiem w stronę Kassandra. Iskry w jego oczach dobitnie świadczyły o wzbierającej furii. Dostojnicy wraz z Diodorosem powstali i rozstąpili się, tworząc pusty okrąg wokół macedońskiego posła.
Kassander cofnął się o krok, ale nic mu to nie pomogło. Władca błyskawicznie do niego doskoczył, złapał za długie, ciemne włosy, po czym z całych sił zaczął walić jego głową o ścianę. Już przy pierwszym uderzeniu złamał nos, a drugie i trzecie poobijało boleśnie szczękę. Mężczyzna krzyczał, usiłując bezskutecznie wyrwać się z Heraklesowego uścisku, Aleksander tymczasem zadawał ciosy bez opamiętania. Uderzał wielokrotnie w twarz, pierś i brzuch; pięści nie oszczędzały żadnego skrawka ciała. Dopiero kiedy jego czoło zalśniło od potu, pchnął biedaka na posadzkę jak szmacianą lalkę i splunął nań obficie.
– Żądałem, aby twój ojciec przybył do Babilonu – warknął chrapliwym, drżącym ze wściekłości głosem. – Widzę jednak, że Antypater miał czelność zignorować mój rozkaz i przysłał ciebie.
Kassander przyłożył drżące dłonie do zakrwawionej twarzy i jęknął z bólu.
– Mój… – wysyczał zza zapuchniętych warg. – Mój ojciec ma ponad siedemdziesiąt lat i taka podróż jest ponad jego siły…
– Poleciłem także Antypatrowi zwerbować nowe oddziały macedońskie i dostarczyć je do Babilonu. Gdzie są ci żołnierze?! Gdzie, na Dzeusa, są ci przeklęci żołnierze?!
– Ojciec uznał, że rekruci powinni zasilić armię terytorialną, gdyż wschodnia granica jest zagrożona… – próbował bronić się poseł, ale Aleksander znów przerwał mu w pół słowa.
– Daję wam obu ostatnią szansę! Wracaj do Macedonii i przekaż swemu nędznemu ojcu, że jeśli nie wykona rozkazu i nie przybędzie do mnie na kolanach, to inaczej uznam go za buntownika! A teraz zejdź mi z oczu!
Kassander z trudem podniósł się z posadzki i z potulną miną oraz ze wstydem w oczach w ciszy opuścił salę. Diodoros tymczasem płonął gniewem na samo wspomnienie jego pogardliwego śmiechu.
• • •
Kiedy oficjalna audiencja wreszcie się skończyła, Aleksander udał się do prywatnych komnat. Diodoros wraz z czterema somatofylakes, którzy byli obecni w sali, podążyli za władcą. Brakowało trzech pozostałych przybocznych, ale oni znajdowali się chwilowo poza Babilonem i wykonywali rozkazy króla.
Przez otwarte okno sączył się popołudniowy żar. Pomieszczenie było małe i przytulne, stanowiło gabinet władcy. Na wielkim stole leżały zwoje papirusu i mapy, na których stały starannie rzeźbione figurki symbolizujące położenie wojsk. Król pochylał się nad nimi i uważnie analizował ich ustawienie. Głowę jak zawsze miał zadartą, lekko przechyloną w lewo. Z bliska nie wyglądał już tak dobrze. Cienie pod oczami kontrastowały z rumianą cerą, a kiedy otworzył usta, w powietrzu rozniósł się odór wina.
– Czego chcecie? Nie przypominam sobie, żebym was wzywał – powiedział chłodnym tonem.
– Przybyliśmy pomówić raz jeszcze o planowanej wyprawie, tyle że na osobności, bez udziału dworu – odezwał się Lizymach.
– Co was niepokoi? To już postanowione, flota jest niemal gotowa, niebawem wyruszamy na podbój Arabii. Słyszeliście przecież, że Arabowie czczą tylko dwóch bogów, Uranosa i Dionizosa?
Lizymach przytaknął.
– Moje czyny znacznie przewyższają czyny Dionizosa, to ja powinienem być tam sławiony! Ale już niedługo to się zmieni, a potem, kiedy już opanuję cały półwysep, wyruszę na czele armii na zachód, do Europy. Nie minie kilka lat, a imperium rozciągnie się aż po Atlantyk. Nikt inny wcześniej nie dokonał czegoś takiego! Być zawsze pierwszym i innych przewyższać! Tylko to się liczy w życiu każdego męża!
Dowódcy popatrzyli po sobie wymownie, Diodoros zaś uśmiechnął się szeroko, słysząc dobrze znane sobie słowa. Nie było tajemnicą, że boski Aleksander przez całe życie sypiał ze sztyletem i ze sfatygowanym egzemplarzem Iliady pod poduszką.
– Mój panie… – rzekł Perdikkas takim tonem, jakby właśnie tłumaczył dziecku, że dwa plus dwa jest równe cztery. – Czy nie lepiej by było, abyśmy przynajmniej przez jakiś czas wstrzymali się z podbojami i skupili na problemach wewnętrznych? Od jakiegoś czas krążą pogłoski o planowanym buncie greckich miast, bezrobotni najemnicy greccy, zwolnieni z wojska, grasują po kraju, na dodatek w armii panuje niezadowolenie, zwłaszcza wśród weteranów. Ostatnie wiadomości ze wschodu również nie są zadowalające, bowiem indyjskie plemiona dopuściły się kilkunastu ataków na najbardziej wysunięte garnizony i wycięły w pień naszych ludzi.
Podczas całej tej krótkiej mowy Aleksander błądził nieobecnym wzrokiem po suficie. Kiedy Perdikkas skończył, nastała cisza.
– Mój panie? – spytał przyboczny po kilku minutach oczekiwania.
– Co? Och, tak… Myślę, że masz rację. W każdym większym mieście powinni wznieść mi świątynię. I pozłacany pomnik.
– Ależ królu… – wtrącił Peukestas, nie potrafiąc ukryć w głosie rozgoryczenia.
– Milcz! Ludzie muszą pamiętać o tym, czego dokonałem i czego jeszcze dokonam! Pragnę sławy, co przetrwa wieki, a ząb czasu jej nie dotknie! Tak właśnie! Zresztą, co tacy nędzni śmiertelnicy jak wy mogą o tym wiedzieć?
Chwycił pękaty puchar, a ten niemal wyślizgnął mu się z drżących dłoni.
– Daj mi więcej wina! – ryknął król w kierunku służącego, który czekał w pogotowiu w izbie obok. – A wy, jeśli nie macie niczego więcej do dodania, wynoście się stąd.
Czterej somatofylakes skłonili głowy i bez słowa opuścili komnatę.
– Ty nie idziesz? – spytał Aleksander z wrogością, spoglądając na Diodorosa.
– Nie, panie… – Przyboczny przez moment się zawahał, widząc nastrój króla, ale kwestia, którą pragnął poruszyć, miała dla niego zbyt wielką wagę, aby mógł się teraz wycofać.
Władca przewiercił go bacznym spojrzeniem.
– Przyszedłem prosić, abyś pozwolił mi, panie, w twoim imieniu aresztować Kassandra i dokonać egzekucji. Jego dzisiejsze bluźnierstwo w moich oczach zasługuje jedynie na śmierć, tak aby nikt inny nie ważył się w przyszłości obrazić twego boskiego majestatu.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Powiedziawszy te słowa, mężczyzna upadł na kolana i czołem dotknął rąbka wyszywanego złotą nicią dywanu. Aleksander uśmiechnął się lekko, jakby mile połechtany troską przybocznego. Diodoros wiedział, że tymi słowy sprawi mu radość. A uśmiech na twarzy monarchy znaczył dla niego więcej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Nagle jednak przez twarz władcy przemknął cień, a oczy niebezpiecznie zwęziły się w szpary.
– Czy mnie słuch nie myli?! Śmiesz twierdzić, że niedostatecznie ukarałem Kassandra?!
– Ależ nigdy w życiu, mój władco.
– Śmiesz mówić, co mam robić?! – kontynuował Aleksander wściekłym tonem, opluwając go przy okazji śliną.
– Panie, wybacz…
Monarcha najwyraźniej chciał coś jeszcze dodać, ale nagle zacisnął zęby i przesunął dłonią po czole. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie.
– Głowa mi pęka od tego wszystkiego… – wyszeptał z wyraźnym trudem, zwracając wzrok ku górze. – Masz szczęście. A teraz wynoś się. Natychmiast zejdź mi z oczu. I gdzie, na Dzeusa, jest to wino?!
Młody podczaszy dźwigający pełną amforę minął Diodorosa w drzwiach. Hetajr nie mógł być zadowolony z rozmowy z królem, spodziewał się bowiem zupełnie innej reakcji. Dawniej, jak powiadali pozostali przyboczni, Aleksander szanował i brał pod uwagę ich sugestie. Somatofylakes odnosili się do władcy poufale, za czasów Filipa nosili nawet taki sam strój jak on, jednakże od czasu śmierci ukochanego Hefajstiona ta bliskość pomiędzy Aleksandrem i jego dowódcami zniknęła, a król, ku rozpaczy Diodorosa, bardzo oddalił się od swoich przybocznych. Jego ostre słowa bardzo ugodziły gwardzistę, ale cóż, bogowie mają to do siebie, że trzeba ich akceptować bez względu na wszystko.
W końcu są bogami.
• • •
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

58
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.