powrót; do indeksunastwpna strona

nr 07 (CXXIX)
wrzesień 2013

Partia szachów
Autorka pisze o sobie:
Rocznik ’86 – przyszła na świat w cieniu radioaktywnej chmury, na razie jednak nie odkryła żadnych supermocy i musi wieść życie zwykłej śmiertelniczki. Wieczna studentka, fanka kawy, ogórków kiszonych i dobrej literatury.
Partia zbliżała się do końca. Śmierć jak zwykle grał dobrze, ale to ja byłem bardziej zdeterminowany. Moja rozpaczliwa obrona przerodziła się w atak. Nie mogłem sobie pozwolić na żaden błąd, teraz zastanawiałem się długo nad każdym ruchem.
O świcie zagrałem w szachy ze Śmiercią.
Siedzieliśmy przy gościńcu, na pniu drzewa, które kilka dni wcześniej złamała wichura. Czerwona kula słońca powoli wynurzała się z obłoków lodowatej mgły. Chłód był przejmujący. Założyłem ciepły płaszcz, naciągnąłem kaptur na głowę.
Śmierć uśmiechnął się tylko i przesunął czarny pionek.
– Idzie zima – powiedziałem, rozcierając zgrabiałe dłonie.
– Jak co roku – odparł z filozoficznym spokojem.
Popatrzyłem na bladą, przypominającą maskę twarz mojego towarzysza. Nie dziwiło mnie, że wielu ludziom wydawała się straszna. We mnie także kiedyś budziła lęk. W końcu jednak przyzwyczaiłem się do tego zimnego, zazwyczaj pozbawionego emocji oblicza. Zżyliśmy się ze Śmiercią przez lata wspólnej podróży i chyba mogłem nazywać go swoim przyjacielem.
Teraz siedział spokojnie, czekając na mój ruch. Nie śpieszyło mi się. Lubiłem poranki spędzane przy szachownicy. Rozgrywaliśmy partię codziennie o świcie i nie potrafiłem sobie wyobrazić dnia bez wspólnej gry.
– Jeśli popełnisz ten sam błąd co wczoraj, przegrasz – ostrzegł mnie Śmierć. – Dzisiaj nie będę taki pobłażliwy.
Zaśmiałem się tylko.
– Przecież zawsze wygrywam – odparłem.
Na potwierdzenie tych słów zbiłem czarnego pionka.
– Rzeczywiście. – Śmierć przyznał mi rację. – Czemu miałbyś przegrać właśnie dzisiaj?
Był dużo lepszym graczem. Potrafił mnie zaskoczyć. Nigdy nie udało mi się przewidzieć jego strategii, chociaż rozegraliśmy tysiące partii. Miałem wrażenie, że gdyby tylko chciał, mógłby zakończyć grę w kilku posunięciach. Pomimo tego Śmierć zawsze przegrywał.
Kiedy zastanawiał się nad swoim ruchem, przyniosłem chrust, który zebrałem wieczorem. Ułożyłem gałązki w zgrabny stos. Zawilgotniały od rosy, więc męczyłem się z krzesiwem przez kilka minut. Minęła dłuższa chwila, zanim ognisko rozpaliło się na dobre i mogłem je zostawić bez obawy, że zgaśnie. Śmierć czekał spokojnie, aż wrócę do gry. Pokłady cierpliwości mojego towarzysza były nieskończone.
– Jeszcze chwila – powiedziałem, łamiąc grubsze gałęzie. – Przygotuję kawę. Trzeba się rozgrzać w taki zimny poranek.
– Zapomniałeś wczoraj przynieść wody – stwierdził ze spokojem. Takie drobnostki nigdy nie wytrącały go z równowagi.
– Rzeczywiście – odparłem.
Wyjąłem rondelek z małego tobołka, w którym mieściły się wszystkie moje rzeczy.
– Poczekasz na mnie? – zapytałem.
Śmierć skinął głową. Był małomówny. Zazwyczaj wędrowaliśmy przez cały dzień nie odzywając się nawet słowem do siebie. Nie przeszkadzało mi to, wiedziałem, że jest obok, nawet kiedy milczał.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Wziąłem rondelek i poszedłem w stronę lasu. Korony drzew zmieniły kolor na złoty, czerwony i brązowy, wiatr niósł martwe liście, które zaścielały ziemię. Przedarłem się przez krzaki głogu, splątane, kolczaste pędy jeżyn i wysokie paprocie. Za pasem zarośli kryła się rzeka. W tym miejscu nurt rozlał się szeroko na czystym, białym piasku. Zdjąłem buty i zacząłem brodzić w płytkiej wodzie przy brzegu.
Kiedy pochyliłem się, żeby napełnić rondelek, zobaczyłem odbicie w lustrze wody. Tak dawno nie widziałem własnej twarzy, że w pierwszej chwili nie poznałem samego siebie. Patrzył na mnie obcy starzec, siwe włosy otaczały pokryte głębokimi zmarszczkami oblicze. Z niedowierzaniem dotknąłem policzka i przyjrzałem się swoim dłoniom. Pokrywała je cienka, spękana skóra, pod którą wyraźnie rysowały się grube żyły. Nie byłem już młodym człowiekiem. Wiele lat spędziłem w drodze, każdy rok zostawił ślad. Poczułem falę smutku. Chwile ulatywały jak liście niesione wiatrem, nie można było ich schwytać, nie dało się ich policzyć. Zrozumiałem, że naprawdę zbliża się zima.
Czy to ma znaczenie, pomyślałem napełniając rondelek. Wciąż starczało mi sił, żeby iść dalej. Nadal witałem każdy dzień z taką samą radością jak wtedy, gdy byłem małym chłopcem i twarz Śmierci nawiedzała mnie w koszmarach. Byłem pewien, że zdążę jeszcze rozegrać wiele partii z moim przyjacielem.
Zaczerpnąłem wody i wróciłem do obozowiska. Dołożyłem drewna do ognia, ustawiłem rondelek z wodą w żarze. Nadszedł czas na mój ruch. Nie zastanawiałem się długo. Jak zwykle nie zdołałem zrozumieć strategii przeciwnika, robiłem więc to co uważałem za słuszne i liczyłem na szczęście. Śmierć tymczasem przeszedł do ataku. Powoli umacniał pozycje na mojej stronie szachownicy.
Graliśmy w milczeniu, dopóki nie zagotowała się woda. Wyciągnąłem z tobołka małe zawiniątko, wsypałem zawartość do blaszanego kubka i zalałem wrzątkiem. Wróciłem z kawą na pień. Słońce stało już wysoko, mgła osiadała rosą na trawie, robiło się cieplej.
– Lubię tę chwilę, gdy dzień zaczął się już na dobre, ale wciąż jest wcześnie. Wiem, że zostało jeszcze dużo czasu i wiele rzeczy może się wydarzyć przed zmierzchem – powiedziałem, obserwując, jak znikają ostatnie pasma mgły.
– Tak – odparł Śmierć – to przyjemna pora, ale wiesz, że prędzej czy później nadejdzie wieczór. Kiedy słońce zajdzie, dzień się skończy i będziesz musiał odpocząć.
Partia zbliżała się do końca. Śmierć jak zwykle grał dobrze, ale to ja byłem bardziej zdeterminowany. Moja rozpaczliwa obrona przerodziła się w atak. Nie mogłem sobie pozwolić na żaden błąd, teraz zastanawiałem się długo nad każdym ruchem.
Śmierć był spokojny.
– Wiesz, że pewnego dnia będę musiał wygrać? – zapytał, przesuwając królową.
– Wiem – odparłem z uśmiechem – ale jeszcze nie dzisiaj. Szach i mat, przyjacielu.
Skończyliśmy. Rozgarnąłem ognisko, wylałem resztkę wody z rondelka na tlące się gałęzie, spakowałem rzeczy do tobołka. Śmierć zebrał figury i ukrył szachownicę za pazuchą czarnego płaszcza. Byliśmy gotowi. Wstęga drogi wiła się aż po horyzont. Nie widziałem jej końca, ale trzeba było iść dalej, więc szedłem, a mój towarzysz podążał za mną. Popatrzyłem kątem oka na posępną postać, sunącą w milczeniu po gościńcu.
– Wiesz – zacząłem – właściwie powinienem ci podziękować.
Nic na to nie odpowiedział. Szliśmy dalej bez słowa.
– Myślę – dodałem po chwili – że gdyby nie ty, nigdy bym nie zaszedł tak daleko.
Śmierć milczał. Szedł tuż obok, krok za mną, ponury i zamyślony. Ktoś patrzący z daleka mógłby pomyśleć, że to tylko mój cień.
powrót; do indeksunastwpna strona

47
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.