powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CXXXIII)
styczeń-luty 2014

50 najlepszych płyt 2013 roku
ciąg dalszy z poprzedniej strony
30. Grand General „Grand General”
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Owszem, można tej płycie przykleić etykietkę jazz-rocka i będzie w tym sporo prawdy, ale byłoby to równocześnie duże spłycenie. Wszak w twórczości Grand General można dopatrzyć się również wpływów bluesa, psychodelii, alternatywy, a niekiedy nawet i hard rocka. Wykorzystanie w instrumentarium – i to na tak dużą skalę – skrzypiec od razu też wskazuje konkretny, jeśli chodzi o inspiracje, trop – Mahavishnu Orchestra, zwłaszcza z czasów „The Inner Mounting Flame” (1971) i „Birds of Fire” (1973). Chociaż równie dobrze ktoś mógłby dorzucić UK (w większym) czy Kansas (w dużo mniejszym stopniu). Polskiemu słuchaczowi z kolei niektóre z kompozycji Grand General mogą przywieść na myśl wczesne nagrania Krzaka (vide zarejestrowany na żywo w grudniu 1979 roku album „Blues Rock Band”)(…)Mimo tej różnorodności stylistycznej płyta jest bardzo spójna, zaczerpnięte od innych składniki zostały idealnie przetworzone i zaimplementowane – po to, by dać nową jakość.
Sebastian Chosiński
Czytaj recenzję
29. Riverside „Shrine of New Generation Slaves”
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Riverside to obecnie najbardziej znana i popularna poza granicami kraju polska kapela progresywna. Ta popularność ma zresztą bardzo wymierny efekt – jej płyty sprzedają się na całym świecie, dzięki czemu grupa często koncertuje na Zachodzie (i nie tylko). Piąty album studyjny formacji wprowadza kilka nowych elementów, obecnych dotychczas jedynie na marginesie zainteresowań zespołu bądź jego lidera. Czy jednocześnie „Shrine of New Generation Slaves” wskaże nowy kierunek w rozwoju kapeli, okaże się zapewne dopiero po wydaniu kolejnego krążka.
Sebastian Chosiński
Czytaj recenzję
28. Boards of Canada „Tomorrow′s Harvest”
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Czwarty studyjny album Szkotów z Boards of Canada, wydany po siedmioletniej przerwie fonograficznej, to trochę mroczniejszy, wolniejszy i nieco bardziej ambientowy krążek niż ostatnie nagrania duetu. Spójny, klimatyczny i zdecydowanie wciągający. Nie dziwią zatem wysokie oceny tej płyty - to świetna elektronika, na wysokim poziomie. Nawet jeśli jest odrobinę wtórna, a krytycy stwierdzą, że "to już było".
Dawid Josz
27. Yuri Gagarin „Yuri Gagarin”
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Album jest krótki, trwa niespełna trzydzieści sześć minut. Przykładając doń współczesne standardy, można by potraktować produkcję Skandynawów jako EP-kę, ale przecież w latach 70. czy 80. ubiegłego wieku nikt nie miałby wątpliwości, że należy uznać go za pełnowymiarowe wydawnictwo – i przy tym pozostańmy. Każda ze stron longplaya zawiera po dwie kompozycje. Otwierający całość utwór „First Orbit” zaczyna się od kilkudziesięciosekundowego oryginalnego nagrania połączenia radiowego ze statkiem kosmicznym (czy z samym Gagarinem, trudno stwierdzić), które stopniowo ustępuje miejsca typowo spacerockowym syntezatorom, te zaś chwilę później zostają zagłuszone potężnym uderzeniem pozostałych instrumentów – gitar elektrycznych i sekcji rytmicznej. Od pierwszych chwil Yuri Gagarin nie oszczędza słuchaczy, a udaje mu (im) się to tym bardziej, że transowy rytm tej – i wszystkich następnych – kompozycji w(y)ciąga jak próżnia w zdekompresowanej kabinie statku kosmicznego – do tego stopnia, iż można się całkowicie i bezpowrotnie zatracić.
Sebastian Chosiński
Czytaj recenzję
26. Ania Rusowicz „Genesis”
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Na swoim debiucie Ania Rusowicz zaprezentowała muzykę w stylu retro, głęboko osadzoną, zgodnie z tytułem, w big-bicie. Tymczasem na „Genesis” wkroczyła w kolejną epokę muzyczną – okres flower-power i rozbujanej psychodelii. Utwory są wciąż piekielnie melodyjne, okraszone przyjemnym głosem Rusowicz, ale już nie tak jednoznacznie przebojowe jak ostatnio. Więcej tu kombinowania, pojawiają się przesterowane gitary, pasaże analogowych klawiszy i cała masa pomniejszych smaczków. Za produkcję albumu odpowiedzialny jest Emade i trzeba przyznać, że wykonał kawał świetnej roboty. „Genesis” warto posłuchać chociażby po to, by docenić wykreowany przez niego i wokalistkę klimat retro, ale nie tylko, w końcu „Genesis” to przede wszystkim zbiór świetnych piosenek.
Piotr „Pi” Gołębiewski
25. Palms „Palms”
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Choć zespół ISIS formalnie rozwiązał się w 2010 roku, część jego muzyków najwyraźniej wciąż dobrze czuje się w swoim towarzystwie. Basista Jeff Caxide, perkusista Aaron Harris oraz gitarzysta/klawiszowiec Bryant Clifford Meyer połączyli więc siły z wokalistą Deftones, Chino Moreno, i zadebiutowali pod szyldem Palms.(…)Może i nie jest to płyta odkrywcza, ale funkcjonuje w rejestrach, gdzie znajdą coś dla siebie zarówno fani atmospheric rocka, jak i post-metalu. Zdecydowanie warto wyłowić ten album spośród zalewu nowości spod szyldu ciężkich dźwięków.
Łukasz Izbiński
Czytaj recenzję
24. Beastmilk „Climax”
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Mat „Kvohst” McNerney to człowiek o wielu twarzach. Znany przede wszystkim z blackmetalowego Dødheimsgard, od zawsze poszukiwał nowych muzycznych form ekspresji, czego dowodem jest powołanie do życia Code, psychodelicznego Hexvessel, a także nawiązującego do najlepszych tradycji post-punku Beastmilk właśnie. I choć zatwardziali metalowcy pewnie z rozpędu uznają "Climax" za rzecz co najmniej bardzo dobrą, to osoby niekojarzące wokalisty także powinny bliżej przyjrzeć się tej płycie. Jest w niej bowiem dużo nostalgii za klimatem wczesnych lat 80., death rockiem, gotykiem, The Cure czy The Sisters of Mercy. Momentami zresztą odnoszę wrażenie, że "Kvohst" chciałby brzmieć jak Eldritch. Na szczęście jego maniera nie przysłania kompozycji, które są żywe, energiczne i umiejętnie rozpisane, zatem o oczywistej kopii mowy być nie może, a już z pewnością ten sentyment bardziej działa na korzyść Beastmilk niż drugiego debiutanta, który w tym roku wydał płytę w zbliżonych gatunkowo rejonach - Savages. To co umiejętnie wpleciono w "Climax", to nowofalowe brzmienie, kojarzące się nawet z Joy Division, a rock′n′rollowy pierwiastek nadaje "Climax" specyficzny charakter. Oczywiście złośliwi zapytają: "po co komu kolejna muzyczna retrospektywa mistrzów końca lat 70.?" i pewnie będą mieli rację, ale jeśli ktoś zatęsknił za dawnym brzmieniem, apokaliptyczną atmosferą i nadal pała uczuciem do wymienionych wyżej zespołów, powinien Beastmilk dać szansę. To raczej bardzo dobry hołd dla spuścizny Curtisa i Eldritcha niż próba mierzenia się z ich dziełami i choćby za tę naturalność należy im się miejsce w podsumowaniu.
Przemysław Pietruszewski
23. Depeche Mode „Delta Machine”
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Choć Depeche Mode nie osiągnęli oczekiwanej formy, to „Delta Machine” stanowi mimo wszystko krok w dobrym kierunku: nie jest to album przełomowy, ale nie ma się też czego wstydzić. Najwierniejsi słuchacze powinni być ukontentowani, a malkontenci ponarzekają i już do niego nie wrócą. Dla tych jednak, którzy po raz pierwszy zawitają do ich świata, płyta ta może być wielkim odkryciem i początkiem pięknej przygody.
Łukasz Izbiński
Czytaj recenzję
22. Tindersticks „Across Six Leap Years”
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Co by było, gdyby zamiast klasycznego "the best of" na dwudziestolecie działalności wypuścić składankę podsumowującą różne impresje, jakim podlegał zespół przez całą swoją działalność? Nie będzie to zestaw hitów, ale też nie będzie to zestaw morderczych ballad. Tindersticks nigdy nie był bowiem zespołem, który za główny cel stawiał sobie podbicie uszu słuchacza przez hitonośność lub depresyjność. Wręcz przeciwnie - to właśnie senne, z pozoru nijakie ballady utkane z delikatnych dźwięków przy pierwszym przesłuchaniu zdobyły serca słuchaczy. Tindersticks jest muzyką, której da się słuchać każdego wieczoru - deszczowego, zimowego czy też wysuszonego skwarnym, letnim powietrzem. Perełka? Nie ma jednej. Ale jeśli ktoś nie zna tria z Nottingham, to niech przesłucha "What Are You Looking For?" trzy razy: raz dla niedowierzania, drugi raz dla smakowania, trzeci - dla zakochania.
Mateusz Kowalski
21. The Flaming Lips „The Terror”
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
The Flaming Lips drażni, prowokuje i trzyma słuchacza w ciągłej niepewności pomiędzy transową rytmiką, a rwanymi, przestrzennymi, nie do końca określonymi odgłosami. Jeśli pojawia się gitara, to tylko po to, aby z pozoru jeszcze bardziej zniechęcić do przesłuchania całości, jak ma to miejsce w „Butterfly, How Long It Takes to Die”, „Turning Violent” czy zamykającym płytę „Always There in Our Hearts”. Wraz z kolejnymi odsłuchami „The Terror” zaczyna nabierać odpowiedniej barwy, a w jego zrozumieniu z pewnością pomaga wokal Coyne’a, który jawi się tutaj jako spoiwo łączące niepasujące do siebie elementy układanki. Układanki wspomnijmy szczerej, prywatnej i w dużym stopniu intymnej, co tylko przemawia na korzyść wydawnictwa. Udowadnia bowiem, że oprócz wyścigów w poszerzaniu granic rockowego instrumentarium zespół potrafi oddać się również osobistej refleksji i przelać emocje towarzyszące grupie na łono muzyki. Wielki to album i nieszablonowy.
Przemysław Pietruszewski
Czytaj recenzję
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

225
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.