– Ale jak? – spytałam. – Jak? Ja przecież niczego nie mam. Mieszkam w tym… obozie dla uchodźców. – Uchodźca, uchodźca, straszne słowo, zabrzmiało dziwnie w moich ustach, uchodźca, słowo, którego się obawiałam, jakby samo wymówienie wiązało się z przyznaniem się do tego, kim tak naprawdę jestem. Uchodźca wojenny, powtórzyłam w myślach, może uchodźczyni, głupie słowo bez żeńskiej formy, a przecież przede wszystkim kobiety i dzieci stają się uchodźcami. – Są fundacje… Organizacje… Jesteś młoda, utalentowana… znasz języki… Skontaktuję się z moim kolegą z ambasady, on będzie wiedział… Pożegnaliśmy się pod bramą szpitala, nieletnia niewinna dziewczyna o włosach jak len i żołnierz-zdobywca o oczach pełnych troski. Tego dnia nie mogłam spać. Tego dnia pojęłam, że wyjadę. Tego dnia zrozumiałam, że nawet jeśli moje życie już teraz mocno się zmieniło, zmieni się jeszcze bardziej, i że zetknę się z tysiącem nowych spraw, pomysłów, ludzi, sposobów widzenia świata, i będzie to wielki test moich własnych granic poznania, tego, ile tak naprawdę potrafię objąć umysłem. Mówi się, a przynajmniej czytałam wiele książek i artykułów w podobnym duchu, że ktoś, kto przeszedł przez doświadczenie graniczne, kto zetknął się ze śmiercią, chorobą i ogólnie złem wie potem, jaki jest sens życia, co ma robić, jak wybierać i co jest naprawdę ważne. W moim przypadku ta obiegowa mądrość też się nie sprawdziła. Swoją droga sprawdzić to ciekawe słowo: s-prawd-zić, okazać się prawdą. Moja decyzja o wyjeździe była po prostu jedyną racjonalną decyzją, jaką mogłam podjąć. Czułam się jak niesiona wiatrem losu, rzucana to tu, to tam, bez wpływu na przyszłość. Nie, nie bałam się, było mi wszystko jedno. Scena ze snów, z jawy, z koszmarów, scena sprzed wielu lat, scena realna do dziś, pochodnia w pamięci wskazująca drzwi do zapomnianych światów, i drzwi do drzwi, i drzwi do drzwi do drzwi, wspomnienie, które wyrzucałam wiele razy i które wracało, za każdym razem intensywniejsze. Most w ciemności, betonowa szosa przykryta pyłem i kurzem, i kamienne barierki, i cicha rzeka w dole. Idziemy przez ten most, atmosfera tajemniczości narasta, dalekie, różowe światła lotniska, rzeka odbija latarnie, jest ciepło i sucho, przy brzegach wiatr porusza koronami drzew, pachnie rumiankiem i ziemią. I wtedy, w ciemności, w samotności, w ciszy, w intymności, jaką daje opuszczony most w zbombardowanym mieście, pada pytanie. Pytanie ze snów. Pytanie, które dręczyło mnie potem każdego dnia. Czasem dręczyło mnie w każdej godzinie i minucie, w każdym uderzeniu serca i oddechu. – Czy zostaniesz moją żoną? Sekundy mijają, niepewne, napięcie rośnie, i kiedy niepewność zamienia się w pewność, robi się jeszcze gorzej. Zresztą, czy miałam wtedy pewność? Czy gdybym ją miała, ta scena prześladowałaby mnie przez lata? – Jestem za młoda – stwierdzam zimno. Jak mam powiedzieć, że przy całej sympatii, jaką go darzę, po prostu go nie kocham? Co ja w ogóle wiem o miłości między mężczyzną a kobietą, ja, ja – wychowanka katolickiej szkoły dla dziewcząt? – Po prostu… ja… – nie umiem nic więcej wykrztusić, nie umiem się nawet rozpłakać. Po prostu tam stoję, z suchą twarzą, z pogryzionymi do krwi wargami, z oczami wbitymi w pokrytą pyłem płytkę chodnikową, skubię skórki paznokci. – Rozumiem – mówi z rezygnacją, i jego zatroskane oczy stają się po prostu smutne. – Będę na ciebie czekał, jeśli kiedykolwiek zmienisz zdanie. Jego odpowiedź brzmi głupio, jak szlagier z kiepskiego filmu, i długo dręczyło mnie, czy wypowiedział to okropne zdanie, bo tak wypadało, czy zrobił to, bo po prostu mnie kochał. Idziemy w stronę obozu. Światła latarń, droga, kroki, lekki uścisk, bardzo ojcowski, ciepły, teraz myślę, że musiał mieć dużo siły, żeby sobie na to pozwolić, trzymaj się, dobranoc. Nie wiem, co było potem. Potem – to mgła niepamięci, to napięcie, które opadło gwałtownie z poziomu zenitu do poziomu nadiru. Pamiętam ciszę, tak, jakbym odczuła to zupełnie fizycznie, mimo że przecież w szpitalu i obozie nie mogło być zupełnie cicho. Zdawkowe dzień dobry i dziękuję, nudne lekcje i nudne wieczorne spotkania. Profanum pozostało profanum, monotonne tygodnie bez niedzieli i świąt. Lotnisko. Wojskowy samolot. Fasten your seatbelts, mówi stewardesa. Betonowy pas startowy. Las w oddali. Wiem, że widzę go ostatni raz, że nawet jeśli wrócę, nic nie będzie już takie samo, bo doświadczenie wyjazdu zmieni wszystko, nawet percepcję lasu. Jestem obojętna. Właściwie, nie jestem, ale wyjącego serca przecież nie widać. Wiem, że chociaż nie zdawałam sobie z tego sprawy wcześniej, te prowizoryczne dni spędzone pomiędzy obozem a szpitalem były prawdopodobnie najszczęśliwszymi dniami mojego życia. Tamten most wysadzili saperzy, nawet nie wiem, dlaczego. Nie ma już mostu. Samolot kołuje, ustawia się w pozycji startowej. Niebo, różowo-czerwone rozlane słońce, które właśnie zachodzi, takie czyste, gdy popatrzy się na skraj horyzontu. Obojętność. Wiem, że nic nie będzie już takie samo, że już teraz nie jest. Nie zasnę, nie mogę spać, chcę zachować te ostatnie widoki. Chcę być przytomna. Samolot startuje. Przerażenie, że to już. Pierwszy rok spędziłam w małej szkole z internatem, gdzie przygotowywałam się do testów SAT. Na niektóre zajęcia chodziłam do koledżu, by się nie uwsteczniać, bo poziom szkoły – przynajmniej w porównaniu z moją poprzednią, tysiącletnią, jakże poważną instytucją – pozostawiał wiele, a nawet bardzo wiele do życzenia. Mieszkałam w akademiku, jadłam w stołówce i cały czas nie miałam przyjaciół. Obcy język był i pozostał obcy. Tak naprawdę, w ciągu tego pierwszego roku nie musiałam się za wiele uczyć. Bo, czy się uczyłam czy nie, testy szły mi wyjątkowo dobrze i zazwyczaj klasyfikowano mnie wśród pięciu procent najzdolniejszych studentów, co najwyraźniej przedstawiało tutaj ważne kryterium i wielką nobilitację. Miałam dużo wolnego czasu, zero przyjaciół, raczej skromne stypendium i poczucie, że pochodzę z innego świata, z innej bajki. Czułam się przeraźliwie samotna, wyizolowana, i czułam się jak ktoś, kogo nikt nie zrozumie. Wiem, że brzmi to jak wyznanie trzynastolatki, niedojrzale i na wyrost, ale ja, a już na pewno ja pochodząca z „wtedy”, miałam się prawo tak czuć. Wychowawca ze szkoły wysłał mnie do psychologa i stawiłam się tam nawet parę razy, ale ani psychologowi, ani mnie nie zależało. Jak, jak miałam tłumaczyć te wszystkie trudne, bolesne sprawy, jak miałam opowiadać o traumie, o rannych, o zespole Guillaina-Barrégo, który przeszłam, o szkole, o zagajniku brzozowym, i olchach, i smaku jagód, lodowatych sypialniach na poddaszu, o tym, co stało się potem z dziewczynami i nauczycielami, w ogóle nie potrafiłam mówić. Pani psycholog uśmiechała się zachęcająco i patrzyła z profesjonalnym zainteresowaniem, a ja czułam, że między nami jest mur, mur, może mur to złe słowo, raczej szyba, i ja mogę mówić, a ona może słuchać, ale nie będzie między nami porozumienia, po prostu nie da się opowiedzieć do końca, wywnętrzyć, opisać emocji, o ile są one w ogóle opisywalne przed kimś, kto nie przeszedł przez to wszystko. Jak opisać strach i rozczarowanie, i ból, ból, ból, i pogubienie, i samotność, i tęsknotę, i poczucie, że jest się w złym miejscu i czasie, wśród niewłaściwych ludzi, wiedziałam, że mogę opowiadać i opowiadać, i czasem gdy miałam dobry dzień, istotnie opowiadałam, a w oczach pani psycholog odnajdywałam tylko zdumienie. W czasie drugiego semestru w tej szkole zrozumiałam, że ani alkohol, ani narkotyki, ani nawet próby samobójcze nie są w stanie zagłuszyć tęsknoty. Nie zmienia to faktu, że testy zdałam z wynikiem tak wysokim, że mogłam składać papiery gdziekolwiek chciałam, włączając w to Harvard i MIT. Wybrałam w końcu przyzwoity, jakkolwiek niespecjalnie sławny koledż, słynący z dużego i prężnego wydziału nauk biologicznych. Ten koledż ufundował mi stypendium pokrywające wszystko: akademik, czesne, podręczniki i kieszonkowe. Ecce enim veritatem dilexisti: incerta et occulta sapientiae tuae manifestasti mihi. |