powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CXXXIII)
styczeń-luty 2014

Miserere Mei
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– PRZEPRASZAM – prawie krzyczę. – Przepraszam! Przepraszam! Przepraszam! PRZEPRASZAM! – tym razem naprawdę krzyczę, głosem pełnym rozpaczy, Boże, czyli to cały czas we mnie było, Boże, Boże, gdzie to utkwiło, w którym neuronie, w którym zakamarku świadomości, Boże, Boże – Przepraszam….!
Teraz zaczynam płakać na dobre, ukrywam twarz w dłoniach, a łzy ciekną ciurkiem, jak wodospad, jak powódź, płaczę nie tylko oczami, płaczę sercem i wolą, płaczę na jego kanapie, w jego domu, a kiedy podnoszę oczy, widzę, że on patrzy na mnie wzrokiem pełnym zainteresowania i troski.
Kiedy się trochę uspokajam, podciąga swój fotel bliżej i patrzy mi prosto w oczy, i kręci głową, w geście niedowierzania i bezradności.
Otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale na powrót je zamyka. Milczy, milczę ja, łzy przestają płynąć, i zostajemy bezradni i sami, sami, sami w tym pustym domu, sami w dzielnicy bogatych ludzi, sami w małym, uniwersyteckim mieście, sami w kraju, sami na kontynencie, sami we wszechświecie, sami z uczuciami, ze wspomnieniami i z bólem, sami, sami.
Nieśmiało wyciągam rękę, jakbym chciała pogłaskać go po policzku, ale zatrzymuję ją i zaczynam na powrót płakać. Nie jestem gotowa.
W milczeniu, siorbiąc wypijam moją wodę.
Patrzy z uśmiechem politowania na moją nieporadność, nie jest łatwo pić z zatkanym nosem.
– Muszę iść – mówię, bo nic innego nie potrafię wydusić.
Odprowadza mnie do samochodu, i na pożegnanie, gdy już siedzę na fotelu kierowcy, podchodzi i patrzy, patrzy i nie wierzy, i nie jest pewien.
– Przyjedź jeszcze kiedyś – oświadcza w końcu. – Będę na ciebie czekał.
Ręce cały czas drżą, gdy wycofuję samochód z podjazdu, gdy wjeżdżam między domki szczęśliwych rodzin. Drżą mi ręce, drżą mi usta. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że nie powiedziałam mu o helikopterach, a zresztą, zresztą, on wiedział, musiał wiedzieć.
Przepraszam, przepraszam, przepraszam – w uszach brzmi mój własny krzyk, ciekawe jak on to słyszał i jaki był naprawdę mój głos, ciekawe, ciekawe, jaka jest prawda o nas, o nim, o mnie, o przeszłości i o przyszłości.
Zasypiam w końcu po dawce neuroleptyków, zasypiam drżąca i przerażona, i z poczuciem, że w moim mózgu, w moim życiu otwarło się coś nowego, nowa przestrzeń, że odblokowało się coś zatkanego, jakby z jakiejś tętnicy w moim organizmie usunięto złogi cholesterolu i popłynęła nią świeża krew, szybko i mocno, doprowadzając odżywcze składniki do jakiegoś zapomnianego obszaru, który najwyraźniej składał się z czegoś więcej i z czegoś o wiele głębszego od wspomnień, które nie pozwalają mi spać.
Ne projicias me a facie tua:
et spiritum sanctum tuum ne auferas a me.
2.
I
Jest taka filmowa sekwencja, często powtarzany schemat.
Scena Numer Jeden: dramat. Przeważnie jest to wypadek, wybuch wojny lub czyjaś śmierć, chociaż tutaj akurat mogą się zdarzyć również różne inne rzeczy. Ogólnie, cel Sceny Numer Jeden to pokazać jak najwięcej zamętu, bólu i emocji w jak najkrótszym czasie. W wielu przypadkach wystarczy migawka, małe niedopowiedzenie, jakaś sugestia, choć zdarzają się i dobrze rozwinięte dłuższe sceny. Na ogół zaraz po Scenie Numer Jeden następuje Scena Numer Dwa, która ma kontrastującą dynamikę. Bo scena numer dwa to szpital. Bohater bądź bohaterowie budzą się powoli w bezpiecznym otoczeniu kroplówek, tajemniczych maszyn i lekarskich fartuchów, i nieważne co zrobią potem – ta scena ma tempo jakby zwolnionego filmu. Zdarza się, że nie ma szpitala, ale jest jakaś podłoga, łóżko, ale co najważniejsze – jest spokój i cisza. Dość często występuje też Scena Numer Trzy – rozmowa z lekarzem, choć wcale niekoniecznie. W filmach rzadko jest choćby maleńki urywek, choćby i napomknięcie o tym, co działo się pomiędzy pierwszymi dwoma ujęciami. Czy była tam karetka? Czy byli tam życzliwi ludzie? Kto wbijał wenflon i podłączał kroplówki? Kto wezwał pogotowie? Czy bohaterowie dojechali do szpitala sami?
Przyznam, że w jakiejś mierze – mówię tak, bo nie wiem, czy do końca, ostatecznie nie chciałabym mieć w pamięci luk jeszcze większych niż te, które i tak mam – zazdroszczę bohaterom filmów. Zazdroszczę im nie-pamięci, tego, że pomiędzy dramatem a zdrowieniem z dramatu nie ma pomostu, nawet maleńkiej kładeczki, niemiłego taksówkarza, szorstkiej pielęgniarki, dwugodzinnej kolejki w izbie przyjęć, lekarstwa na sen, po którym sny stają się dziwaczne i panicznego lęku przed utratą przytomności. Zazdroszczę bohaterom filmów tego, że białe fartuchy tak skutecznie kastrują ich z pamięci.
Jakby wbrew filmowej prawdzie, sama zapamiętałam wszystko, najdrobniejsze szczegóły, w sumie głównie szczegóły. Te szczegóły nie dawały mi potem spać. To szczegóły okazały się zapalnikami, drzwiami w pamięci, wystarczył najmniejszy powód, iskra, by wracały sekwencje i sekwencje sekwencji, obrazy bez ładu i składu, powidoki powidoków, wspomnienia, które wydawały mi się na początku obojętne, nie budzące emocji, po prostu obrazy jak z muzeum. Potem dopiero okazywało się, że nie, nic, nic, co wypływa z potoków mojej pamięcio-niepamięci nie okazuje się obojętne.
Zapamiętałam przede wszystkim drogę. Obrazy drogi wracały potem całkiem często. Slogan z książek i mowy potocznej, że coś „budzi w nocy”, w moim przypadku też nie pokrywał się z prawdą. Wspomnienia drogi owszem, „budziły mnie”, a raczej powodowały szybsze bicie serca, wybijały z normalnego rytmu, wracały natarczywe i żywe, wystarczył widok brzozy albo topoli, szutrowy, byle jaki podjazd pod restauracją, nieskoszona trawa albo widok czerwono-rozlanego zachodu słońca, fraza wyczytana w książce albo zdjęcie z podręcznika, tym niemniej zawsze zdarzało się to w dzień.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zapamiętałam bardzo dobrze to, jak szłam-biegłam na piechotę do szpitala. To prawda, że droga wydawała mi się wtedy bardzo długa, ale dopiero po latach sprawdziłam na mapie i okazało się, że były to dwadzieścia dwa kilometry, a nie sześć, jak myślałam.
II
Jeszcze inna pseudoprawda życiowa mówi, że szczególnie dobrze zapamiętujemy okoliczności, w których usłyszeliśmy jakieś specjalnie poruszające wieści, albo okoliczności, w których coś się zaczęło. Tymczasem początek pamiętam jako cykl mglistych obrazów, pozbawionych ostrości, sensu i kolejności. Trochę jak dziecinna łamigłówka, gdzie trzeba uszeregować obrazki w logiczną całość, z tym, że z tych obrazków nie da się stworzyć sensownej historyjki.
Zimna szkolna kaplica. Dźwięk łacińskiej pieśni śpiewanej przez chór. Eia, ergo, advocata nostra, illos tuos, misericordes oculos ad nos converte, śpiewają dziewczęce, wysokie głosy, a kamienne mury gotyckiej kaplicy izolują ten dźwięk, nadają mu specjalne brzmienie. Śpiewana przez nierówne głosy nastolatek maryjna pieśń objawia się w końcu w ciszy, i łamie tę ciszę, i ostatecznie harmonizuje z nią. Dysonans pomiędzy czystością gotyckiej pieśni a wzniosłością gotyckiej kaplicy zostaje pokonany.
Dźwięk bomb i wybuchów, najpierw ledwie słyszalny zza bezpiecznych, gotyckich murów, które przetrwały ponad pięć stuleci i które gotowe są trwać następne pięć, potem głośniejszy i głośniejszy, rośnie, nierówne głosy nastolatek, rośnie, szyby drżą z lęku i z emocji, nierówne głosy nastolatek też lekko drżą, nobis post hoc exsilium ostende. O clemens, O pia, O dulcis Virgo Maria, ROŚNIE, czy miłosierne oczy Maryi mają jakiekolwiek znaczenie wobec czegoś, co dzieje się poza kaplicą, co jest niezrozumiałe i nielogiczne, co po prostu nie ma sensu, co przeraża, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej?
Wtedy włączają się alarmy. Długi, elektroniczny dźwięk, denerwujące pip-pip-pip-pip-pi-piiiiip-pi. Do alarmu przeciwpożarowego dołączają się jakieś inne, może czujniki dymu albo alarm wzywający ochronę. Słychać też czyjś wysoki, mocny krzyk-rozkaz, poza kaplicą. W panice wybiegamy na kamienny dziedziniec. Widać, jak wali się dach, dziewczyny biegną we wszystkie strony, losowo i niezdarnie, migają białe rajstopy, odświętne buty, odprasowane galowe mundurki.
Odłamek muru, kamienny rzygacz, który przez ostatnie pięćset lat wiernie odprowadzał wodę, leci w moją stronę, leci, wiem, że mnie uderzy, wiem, że nie ma czasu, wiem, że nic nie mogę zrobić. Zasłaniam twarz ręką, w panice, w zdumieniu usiłuję ułożyć rękę tak, by ocalić drogi, sportowy zegarek.
Myślę, że na dobrą chwilę straciłam przytomność.
Leżę na zakurzonej podłodze. Wokół mnie – dym i pył, dźwięk silników i nadal słychać alarmy. W oddali bardzo wyraźne paniczne krzyki, czyjeś kroki, łup, łup, łup, krótkie serie z automatycznego karabinu i wybuchające bomby – daleko stąd. Nie wiem, gdzie są inne dziewczyny i gdzie podziali się nauczyciele. Nie rozumiem też, czemu zostałam sama. Wstaję w końcu, pokonując silne zawroty głowy, rozglądam się, ale przez dym i pył niewiele widać.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.