Auditui meo dabis gaudium et laetitiam: et exsultabunt ossa humiliata. – Wejdź – mówi. W tonie głosu nie ma zdumienia. W ogóle nie ma w nim emocji, i to mnie zaskakuje. Na dworze jest już ciemno i przekroczenie progu okazuje się przejściem ze świata do świata, z ciemności do światła, z niebezpiecznego zewnątrz do ciepłego wewnątrz, stąd do tamtąd. Wiatr igra z koronami drzew, z moimi włosami i kurtką, serce drży, drżą mi ręce, jest mi po prostu zimno i czuję jak pod skórą wybucha wściekłość na siebie, na świat, na sytuację, której nie mogę już kontrolować, wściekłość, która będzie mi potem kazała drapać ręce i ramiona do krwi. – Ten wiatr… Te helikoptery… – nie wiem jak zacząć; teraz, kiedy najgorsze mam za sobą, wydaję się sobie głupia. – Szykuje się coś, prawda? – pytam w końcu wprost. – Masz na myśli wojnę? – pyta. – Nie wiem, czy wojnę – mówię. – Wydawało mi się, że ty będziesz wiedział. Przecież widziałam jedną wojnę, myślę, ale czy wtedy były jakieś zapowiedzi, przesłanki, coś wiszącego w powietrzu? Czy gdybym miała wówczas doświadczenie z dzisiaj, umiałabym to rozpoznać na czas? A nawet gdybym umiała, czy coś mogłabym z tą wiedzą zrobić? Czy uchroniłoby to moje koleżanki…? – Wojna chyba nie. Po prostu dodatkowe środki ostrożności. Zresztą, wiąże mnie tajemnica wojskowa – mówi. Coś mi tu nie gra. Z tego co wiem, przeniesiono go do rezerwy albo do jakiejś służby pomocniczej. Ale nie potrafię spytać o to wprost. – Zaniepokoiły mnie te helikoptery – stwierdzam opanowanym tonem. – Rozumiem – odpowiada, i zaczynam czuć, że nie będzie między nami porozumienia, zaczynam czuć, jak rośnie mur, szklana ściana, i zapomniałam już nawet, po co tu przyjechałam. Świat się wali, ginie, wiatr za oknem rozdmuchuje marzenia i wyobrażenia, nagina je do rzeczywistości. W mojej wyobraźni ta chwila była niemal patetyczna. Nie umiałam i nie chciałam antycypować wydarzeń, przywoływałam za to nastrój. Tymczasem mityczne spotkanie po dziesięciu latach okazuje się drętwą rozmową dwóch obcych sobie osób. – Przeżyłam wojnę – wtrącam nieśmiało. – Często się boję. – Jak, jak mam mu opowiedzieć o koszmarach, o obrazach pojawiających się w dziwnych momentach, tych żywych i bolesnych skrawkach pamięci? – Przepraszam – dodaję cicho. I wtedy staje się coś, czego nie przewidziałam. Podchodzi do mnie blisko, za blisko i po prostu przytula, uścisk jest silny, nieco niezdecydowany, ale ciepły. Czuję się, jakby z jego ramion prosto w moje płynęła siła. Takie dziecko-siła przekazywane pomiędzy rodzicami, myślę. – Nie przepraszaj – mówi cicho i głaszcze mnie lekko po rozczochranych włosach. – Wszystko będzie dobrze. Ale słowo na P to słowo-różdżka, raz wypowiedziane włącza jakiś region mózgu odpowiedzialny za płacz, więc zaczynam się trząść w jego ramionach, głośno szlochać, w końcu drżę cała, a on masuje mnie po plecach tym gestem, którym matki uspokajają płaczące dzieci. Jest coś czułego i ojcowskiego i jednocześnie bardzo męskiego w tym geście. Quoniam si voluisses sacrificium, dedissem utique: holocaustis non delectaberis. Próbuje mnie pocałować, ale za bardzo się boję; nie jestem po prostu pewna, czy tego chcę i czy po to tu przyjechałam. Jego usiłowanie ma swój rytm i sens, jego ciało przemawia rytualnym językiem, jak w filmie. Moja ucieczka od jego ust jest za to niezdarna. Ale nie chcę wychodzić z jego domu, z bezpiecznej przystani. O dziwo, nie spieszy mi się do wybiegania i do ucieczki. – Zaczekaj tutaj – mówi i zostawia mnie w przedpokoju, zdezorientowaną, samotną, w ciemności. – Zacznijmy jeszcze raz. Wraca niosąc w dłoniach coś, czego nie mogę rozpoznać. Staje za mną i delikatnie zawiązuje mi na oczach jakąś chustkę. Dotyk materiału jest śliski, zimny i miły. Potem bierze mnie za rękę i prowadzi gdzieś schodami na górę. Schody okazują się miękkie, obite wykładziną. I wtedy, w jego sypialni, całuje mnie w usta drugi raz, mocno i niemal boleśnie, a ja, zamiast uciekać i wycofywać się, odpowiadam mu tym samym, gryzę jego wargi do krwi, całuję go tak intensywnie, jakbym chciała zmieścić w jednym pocałunku wszystkie lata napięcia i oczekiwania. – Mój Boże, mój Boże – szepcze zmęczony i zdyszany. – Mój Boże! A potem całuje mnie raz jeszcze, nawet mocniej. Cor mundum crea in me, Deus: et spiritum rectum innova in visceribus meis. Ale wiatr jest przecież za oknem i przecież o tym nie zapomniałam. Zasypiam zmęczona na jego łóżku, w ubraniu, zasypiam tuż przy oknie, które drży z niepokoju, niemal tak, jak ja sama drżę. Budzi mnie głośne pikanie. Pik-pik-pik-pik, najpierw budzik przy łóżku, potem jego wojskowy zegarek, potem mikrofalówka, potem chyba alarm przeciwpożarowy. Po chwili słychać też dźwięki alarmów z sąsiednich domów, jakby wszystkie urządzenia elektroniczne powariowały naraz. I tak dzieje się w istocie. Jest czwarta rano. Budzę się przerażona w jego domu, budzi mnie pikanie, z minuty na minutę staje się głośniejsze i intensywniejsze, póki nie zamieni się w jeden przeraźliwie wysoki dźwięk szumo-piku. Szarpię go za koszulę, bo najwyraźniej na nim dźwięki nie robią wrażenia, może dlatego, że tyle lat spędził w wojsku i nauczył się zasypiać i spać w każdych warunkach. – Czy ty to słyszysz? – pytam przerażona. – Tak – odpowiada cicho. – Zbieraj się. Musimy stąd uciekać. Nagle światło gaśnie. Gasną wszystkie trzywatowe lampki w jego domu i gasną latarnie. Za to wysoki ton rozszalałych urządzeń w ogóle się nie zmienia. Po omacku zakładam buty i kurtkę i biegniemy na zewnątrz. – Możemy wziąć twój samochód? – pyta. – Mój nie odpali, za dużo w nim elektroniki. – Jasne. Wyjeżdżamy więc na drogę międzystanową, w kierunku wojskowej bazy i fortu, ale fort jest daleko, dobre pięćdziesiąt mil. O co w tym wszystkim chodzi? – Wiem, o co chcesz spytać – mówi. – Więc odpowiem. – Ale… – wtrącam nieśmiało. – Nic nie jest takie jak się wydaje. Skup się teraz – to jest rozkaz, nie prośba. – Pamiętasz wojnę w twoim kraju, prawda? Tłumaczono ci pewnie, że twój kraj zaatakowali Rosjanie bez żadnej przyczyny. – No tak. – Opowiada o sprawach oczywistych. Trudno mi się skoncentrować o czwartej rano. – Wyjaśniano to ich mocarstwowymi zakusami, powodami politycznymi, no różnie – kontynuuje. – Oni też się z tego gęsto tłumaczyli na arenie międzynarodowej. A potem, jak pamiętasz, twojego kraju broniło NATO, mimo że nie jest on nawet jego częścią. Nie wydaje ci się to dziwne? – No trochę tak… – potwierdzam sennym głosem. – Widzisz, w tej wojnie tak naprawdę nie o to chodziło. Słuchaj uważnie, słuchasz mnie w ogóle czy śpisz? Wyjaśnię ci po kolei. Sprawa zaczęła się od jednej amerykańskiej rakiety. Rakieta była nowoczesna, zdalnie sterowana. Została wystrzelona i miała rozbić się na pustyni, żeby specjaliści mogli oszacować jej przydatność bojową, na jednym takim poligonie w Europie Wschodniej. Ale ta rakieta nigdy nie doleciała do celu. Coś zmieniło jej tor i rozbiła się w Rosji, i nie, nie rozbiła się na pustyni. – Hm – opowieść póki co nie brzmi za ciekawie. – Zanim nasi technicy dociekli, co się stało, Rosjanie zaatakowali twój kraj. Trzeba było najpierw dać im odpór, a później dochodzić… Ale myśmy wiedzieli więcej niż oni, z tym, że naszym wyjaśnieniom nikt by nie uwierzył. Teraz naprawdę się budzę, a może budzi mnie dźwięk pękającej opony od tira. – No dobrze, ale co się tak naprawdę stało? – pytam, nagle zupełnie przytomna. – Tamta rakieta została dobrze zaprojektowana i wykonana, i zabezpieczono ją też przed szpiegami. Najpierw to była tylko głupia hipoteza jakiegoś generała-idioty, a potem gdy to stało się jeszcze parę razy… Wariujące urządzenia elektroniczne, stare, ciężkie budynki rozpadające się w gruz bez przyczyny, w gniazdkach prąd o wielokrotnie wyższym natężeniu… Oglądałaś pewnie dość filmów, by wiedzieć, że stereotypowy „obcy” to człekokształtna istota z wielką głową, prawda? Wyobraź sobie więc obcych, których nie możesz nawet zobaczyć. Obcych, którzy w jakiś przedziwny sposób posiedli doskonałą władzę nad prądem elektrycznym. Obcych, z którymi nie można się nijak porozumieć… – Dobrze, dobrze – stwierdzam zdziwiona. – Ale w takim razie skąd wiemy, czy tacy obcy w ogóle istnieją? – Widzimy ich działania. Wiemy, że się przemieszczają w konkretnym tempie, to akurat możemy śledzić, a czasem nawet przewidywać. – To mogą być działania możliwe do wyjaśnienia w sposób racjonalny – oponuję. – Na przykład tamta rakieta – a może to był błąd programisty albo jakiś mały błąd w układzie scalonym? A może cała reszta niby powiązanych wydarzeń to zwykłe przypadki, jakaś awaria elektrowni, zmęczenie materiału, czyjaś wroga działalność szpiegowsko-dywersyjna, przyczyn może być przecież całe mnóstwo… – Okej, powiem szczerze: nie jesteśmy wcale pewni, czy oni istnieją – mówi wprost, tym głosem żołnierza-zdobywcy, który tak mocno zapadł mi w pamięć. – Ale łatwiej wytłumaczyć wiele zjawisk zakładając, że tak. – Ja też ci coś powiem: nie wierzę w to wszystko – oświadczam mocnym głosem, a przynajmniej chciałabym, żeby to brzmiało jak mocny głos. – Wiem, że była wojna. Wiem, że wysadzono moją szkołę. Wiem też, co to strach i ból… Taaaak…. To jest akurat bardzo realne. Realny jest wiatr. Realne są helikoptery. Realny jest niepokój wiszący w powietrzu. Ale nie obcy! – teraz już prawie krzyczę, naprawdę się zdenerwowałam. – Nie zamierzam wierzyć w żadnych obcych! – Nie musisz w nich wierzyć – mówi dziwnie spokojnie. – To nie jest aż takie ważne. Samochód rozpędza się do ponad siedemdziesięciu mil na godzinę. Pełno jest samochodów na autostradzie, tak, jakby wszyscy nagle uciekali z uniwersyteckiego miasta, opuszczali przerażające pikające domy. – Tamtego dnia – przypominam sobie, już spokojniejsza – też zwariowały alarmy. – Wracają sekwencje, sceny, obrazy, migawki, które wypierałam, które spychałam na dno pamięci, których bardzo starałam się nie przywoływać. Teraz chcę, by wracały, chcę pamiętać szczegóły, przywołuję obrazy z całej siły. Wspomnienia wyłaniają się jak z popiołów, nie niosą bólu, oglądam je, nadal żywe, prawdziwe, nadal fragmentaryczne, ale jak w filmie – bez emocji. – Myślałam… myślałam, że to ktoś zbombardował transformator. Jedziemy dalej w stronę bazy. Koncentruję się intensywnie, a moja porwana przez obcych-nieobcych pamięć nie chce współpracować, rozum płata mi figle. Mój kierowca milczy. Tak zwyczajnie, patrzy przed siebie, obserwuje drogę. I jest coś poruszającego w tym jego milczeniu. A ja, ja, czego jeszcze nie wiem….? lipiec 2011 – sierpień 2012, Pobiedziska – Blacksburg, VA – Duchówka |