A to figlarz z Petera Jacksona! Gdy rok temu upajał się żółwim tempem epickiej narracji, chciało się węszyć Mamonę podbijającą Śródziemie. Premierowe „Pustkowie Smauga” ujawnia tymczasem prawdziwą intencję potrójnej adaptacji: fan fiction – zrobione od serca i z jajem, z szacunkiem do oryginału i zgodnie z wymaganiami obytych w blockbusterach widzów.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Podzielenie na trzy nieomal trzygodzinne filmy niedługiej przecież historii nie tylko pozwala szczegółowo opowiedzieć znane czytelnikom wojaże kompani Thorina Dębowej Tarczy, ale wymusza także pewien bonus – nieobecny w literackim oryginale. W pierwszej części dołączenie postaci i wątków wyjętych z innych podań Tolkiena odbywa się jeszcze przy zachowaniu wierności książkowym wydarzeniom. Zdawałoby się, że to przede wszystkim chęć odtworzenia niespiesznej baśniowej narracji stanowi o charakterze całej trylogii. Tak się jednak nie dzieje. Część druga to rasowa fan fiction, nie tylko poszerzająca główny fabularny szlak, którym prowadzeni są czytelnicy, ale i wzbogacająca go o nieznane im, kryjące wiele niespodzianek dróżki. Owa podróż jest raczej zjazdem rozpędzonym rollercoasterem, niż 160-minutową pieszą wędrówką. Oglądając poczynania Bilba i jego krasnoludzkich towarzyszy, możemy czuć się jak dzieci wpuszczone do wesołego miasteczka: kolejka, którą zjeżdżamy jeszcze się nie zatrzymała, a my już siedzimy w następnej. Urozmaicanie oryginalnej opowieści dokonywane jest z poszanowaniem klasycznych proporcji: jeśli w pierwszej części ekspozycja trwa 40 minut, to także rozwinięcie w drugiej zostaje wydłużone – ku chwale podniesionej do kwadratu spektakularności. Jednak gdy tylko udaje nam się ochłonąć, po seansie uświadamiamy sobie, jak niewiele w historii o hobbicie postąpiliśmy naprzód. „Pustkowie Smauga” zdaje się – całe szczęście rozciąganą z inwencją – najdłuższą retardacją w historii kina. Niech to nieścisłe określenie nikogo nie zniechęci. ’Opóźnienie’ odwleka jedynie kanoniczne wątki równocześnie wplatając w nie zupełnie nowe. Najpierw te kojarzące z Oscarowym opus magnum Jacksona: pojawia się Orlando Bloom w roli „cyrkowca-badassa” Legolasa, a przez chwilę także inny członek Drużyny, Gimli; rozwijany jest motyw Jedynego Pierścienia, coraz silniej oddziałującego na głównego bohatera (niezmiennie świetny Martin Freeman), a także wątek poświęcony odradzającemu się Sauronowi. Fanfikowego posmaku nadają filmowi nowo wytworzone indywidualne konflikty, które w finałowej części powinny znaleźć krwawe rozwiązanie. Nie mogę też nie wspomnieć o zagranej przez Evangeline Lilly leśnej elfce Tauriel, postaci zupełnie nowej w Śródziemskim uniwersum. Zręcznością dorównuje Legolasowi, jej odwagi nie powstydziłby się Aragorn, a Galadrielę i Arwenę razem wzięte bije na głowę urodą. Jako reprezentant rodzaju męskiego, i dzięki temu jak sądzę dostrzegający owe zalety, zgłaszam tym samym zdecydowane weto wobec opinii Anny Kańtoch, autorki pierwszej recenzji, jaka pojawiła się na naszych łamach. Wątek należący do Tauriel nie potrzebuje mocniejszego uzasadnienia, gdy broni go obecność TAKIEJ bohaterki! Jacksonowi, del Toro i pozostałym współscenarzystom wspólnie ze śliczną aktorką udaje się to, co nigdy nie udało się Tolkienowi. Tworzą postać, na widok której (gdyby nie fotele) pod połową publiki ugięłyby się nogi. Niech to będzie uzasadnieniem obecnych w filmie wątków romantycznych, możliwe że nie w pełni wykorzystanych, lecz na pewno nie zbędnych. Motywacje dwóch postrzelonych przez Amora bohaterów są dla mnie w pełni zrozumiałe: przy fertycznej piękności, nawet w wojnie ze smokiem serce może uderzyć do głowy. A Smaug, proszę Państwa, jest tak wielki i potężny, jak zostało napisane. Z głosem Beneticta Cumberbatcha zachwyca jeszcze mocniej niż w powieści. Wielokrotnie wykorzystane przez reżysera pars pro toto właśnie przy gargantuicznym monstrum znajduje idealne zastosowanie; rodzi napięcie i rozbudza emocje przywodzące wspomnienia Spielbergowskich dinozaurów czy Jacksonowskiego King Konga. Jeszcze nigdy wcielenie filmowej apokalipsy nie było równie majestatyczne i tak piekielnie inteligentne. Czym jeśli nie szczeniackim wypisem niepoprawnego fanboya byłaby recenzja bez łyżki dziegciu na koniec. W „Pustkowiu Smauga” wciąż daje o sobie znać niemożność pogodzenia zaadresowanego dzieciom książkowego komizmu z grozą i patosem, w które obfituje filmowa trylogia „Władcy pierścieni”. Choć dysonans ten nie jest aż tak rażący, jak w „Niezwykłej podróży”, to wciąż nie mogę się nadziwić, jak to zbiorowe wcielenie groteski w postaci krasnoludów ma walczyć o ojczystą ziemię w nadchodzącej Bitwie Pięciu Armii. Z drugiej jednak strony, o tym właśnie traktuje powieść: o przemianie nieporadnych, tchórzliwych postaci w bohaterów z krwi i kości. Multum przygód, jakie przeżywają w „Pustkowiu Smauga”, pozwala uwiarygodnić tę transformację. A jeśli odwaga, męstwo i nade wszystko przyjaźń (która, mam nadzieję, w finale wybrzmi zdecydowanie mocniej) to wartości tak istotne – to nawet największa podniosłość im niestraszna. Skoro Peter Jackson może w sposób mało dworski przerwać opowieść, nie domykać wątków i kazać nam czekać na finał cały rok, czemu ja nie mógłbym zakończyć recenzji tu i teraz. Kończę, puenty nie będzie. Może za rok.
Tytuł: Hobbit: Pustkowie Smauga Tytuł oryginalny: The Hobbit: The Desolation of Smaug Data premiery: 27 grudnia 2013 Obsada: Luke Evans, Evangeline Lilly, Hugo Weaving, Cate Blanchett, Elijah Wood, Martin Freeman, Benedict Cumberbatch, Ian McKellen, Christopher Lee, Ian Holm, Andy Serkis, James NesbittRok produkcji: 2013 Kraj produkcji: USA Gatunek: fantasy Ekstrakt: 80% |