powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CXXXIII)
styczeń-luty 2014

Opowieść o Agirze
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Skręt na prawą burtę! Wioślarze, żywo! – Wciąż dzieliła ich spora odległość, a Głód był jednym z najszybszych drakkarów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Choć brakowało im ludzi, powinni bez większego trudu wymknąć się pogoni.
– Kapitanie, okręty na prawej burcie!
– Za późno na odsiecz – Agir wpatrywał się w wyrastający od południa las masztów – na czas by wywrzeć zemstę.
Teraz mogli płynąć wyłącznie na wschód, pod wiatr. A to oznaczało, że czeka ich walka. Nierówna i najpewniej ostatnia, jaką przyjdzie im stoczyć.
Wyspiarze zbliżali się z każdą chwilą, jak sfora psów, która widzi już przed sobą ranną zwierzynę. Słońce wyjrzało spod horyzontu – wschodni wiatr przegnał w końcu ławicę chmur, od wczoraj przesłaniających niebo – Głód płynął więc krwawiącą ścieżką prosto w jego paszczę.
Agir powiódł wzrokiem po twarzach swoich ludzi, bladych i wyczerpanych po koszmarnej nocy, świadomych nadchodzącego kresu. Zrezygnowanych.
Nie było sensu przemawiać. Cóż miał im powiedzieć? Że wybiła ich ostatnia godzina, ale że to od nich zależy, czy uczynią ją godziną chwały dla siebie, a godziną goryczy dla zwycięzców? Że dziś to oni są zwierzyną, ale nie żadną tam zwykłą zwierzyną, tylko Smokiem dosiadanym przez Olbrzyma, i że drogo każą zapłacić za swoje skóry? Że zanim padnie ostatni wojownik Głodu, morze czerwone będzie od krwi obrońców Morskiego Stada? Że wdowie łzy uczynią je jeszcze bardziej słonym? Nie było sensu przemawiać. Żeglarze i bez tego staną do walki i zginą z honorem. A on przynajmniej oszczędzi im pustych słów.
Zbliżające się z obu stron okręty zaczęły tworzyć specyficzny klin, którego czubek wkrótce miały pochłonąć. Dwa najszybsze i największe z nich dzieliła od celu jedynie niewielka odległość.
Agir chwycił łuk i czekał przy lewej burcie, osłoniętej wielobarwnymi tarczami.
– Co z moją pieśnią? – spytał stojącego obok Toma.
– Obiecałem ci ją. Choć obawiam się, że nie zdążę jej dokończyć.
Na twarzach obu mężczyzn przez moment zagościły uśmiechy.
– Trudno. – Agir nałożył strzałę na cięciwę i wycelował. – Niech przynajmniej usłyszą to. Bracia! Strzelać!
Dziesiątki pocisków zafurkotały w powietrzu, opadając ze świstem w kierunku najbliższych łodzi, wbijając się w drewno, dziurawiąc żagle, ginąc wśród fal. Zanim wyspiarze zdążyli odpowiedzieć, w ich stronę pofrunęły kolejne śmiercionośne groty. Zaskoczeni skutecznością przeciwnika, strzelali nierówno i nieskutecznie, a wypuszczane przez nich pociski nikogo nie mogły sięgnąć. Do samego końca nie zdołali wyrównać rytmu; gdy Głód znalazł się burta w burtę z pierwszym drakkarem, jego straty były niewielkie.
Obie strony obrzuciły się toporkami i oszczepami, wyjąc i pokrzykując bojowo. Kilku najmniej cierpliwych wyskoczyło zbyt wcześnie i wpadło między burty, kilku zepchnięto do wody i zakłuto włóczniami, jednak pierwsi napastnicy wdzierali się już na pokład.
Agir z nowym mieczem w dłoni i tarczą na ramieniu ponownie przeistoczył się w ogarniętego bitewnym szałem berserka, zadającego śmierć tam, gdzie tylko spadło jego ostrze, niemożliwego do zranienia, skąpanego w cudzej krwi. Wraz z kilkoma innymi żeglarzami przebił się na wrogi okręt, rąbiąc i kłując, tłukąc tarczą i gardą, kopiąc i gryząc. Nikt nie był w stanie go pokonać, to była jego godzina, jego chwila. Zrodzony do walki, ogarnięty żądzą zabijania, największy łowca pośród łowców.
Wyspiarzy było jednak wielu, zbyt wielu. Towarzysze styrsmana ginęli kolejno, dopóki nie pozostał sam. Wtedy zaczął wycofywać się na własny statek, odbijając mnogie ciosy tarczą i mieczem i wyprowadzając w odpowiedzi mordercze kontrataki. Próbował wspiąć się na burtę, ale jego przeciwnicy nie chcieli mu na to pozwolić. Gdy zdołał już tego dokonać, jeden z nich skoczył na niego, wytrącając go z i tak chwiejnej równowagi. Obaj wpadli w szczelinę między burtami, która chwilę później zamknęła się nad nimi. Walczyli, sczepieni w uścisku; ciężkie kolczugi ściągały ich w dół, ku głębinie. Agir zyskał w końcu przewagę nad rywalem i wolną ręką sięgnął po sztylet – kilka uderzeń zabarwiło wodę na czerwono i uwolniło go od uciążliwego balastu. Ruszył w górę, machając z całych sił nogami, aby zrównoważyć ciężar grubej, żelaznej koszuli, lecz szybko zdał sobie sprawę, że utonie, jeżeli jej nie ściągnie. Zdjęcie kolczugi w tej sytuacji wcale nie było proste. Szarpał się z nią coraz bardziej rozpaczliwie, z każdą upływającą chwilą oddalając się od powierzchni. Płuca rozsadzały mu pierś, rana na karku bolała potwornie. Wreszcie zrzucił z siebie zdradziecką kolczugę i na powrót zaczął płynąć w górę, byle tylko wynurzyć głowę, byle zdążyć zaczerpnąć tchu. Nie miał zamiaru się poddawać, on nigdy nie składał broni, był jednak zbyt głęboko. Słabł z każdym kolejnym ruchem, morze miażdżyło go w swym uścisku, wdzierając się do nosa, do ust. Woda ponad nim płonęła czerwienią świeżego słońca. Jeszcze trochę, jeszcze tylko kilka uderzeń ramion, już blisko…
Opadał w dół, powoli i majestatycznie, z rozrzuconymi ramionami i koroną włosów falującą dokoła głowy. Ponad nim woda zaczęła gasnąć, ciemność wypierała światło. Morze otworzyło na oścież wrota swego królestwa, wciągając go coraz niżej, coraz głębiej. Nie słyszał już huku rozsadzającego mu uszy – wszystko ucichło. Wszystko zwolniło, stygnąc na granicy bezruchu, wszystko się uspokajało. Walka dobiegła końca. Nie było wrogów, nie było wrzasków i krwi. Nie było kobiet. Pożądanie, wściekłość, szał odpadały od niego niczym warstwy brudu. Jego własne życie, naznaczone piętnem wiecznie niezaspokojonego głodu, oddalało się bezpowrotnie, niknąc w mroku. Nareszcie mógł poczuć się czysty, nareszcie wyzwolony. Był tylko on i morze. Później już tylko morze.
• • •
Tom przechadzał się wzdłuż wąskiej, kamienistej plaży, szukając ostatnich słów do swojej pieśni. Nad Wingskornir zapadł zmierzch, okrywając wyspę nostalgią za utraconym dniem. Powietrze było chłodne i ciężkie, wiosenny deszcz wsiąkał w czarny, podszyty futrem płaszcz.
Od wydarzeń na Wif minęło kilkanaście dni, które spędził w niewoli u jarla Morskiego Stada. Jako jeden z nielicznych przeżył bitwę; spod katowskiego miecza uratowało go to, co wcześniej, to, co wciąż podtrzymywało go przy życiu, jedyne, co mu pozostało – dar zaklinania słów. Bezwolny i bierny, już dawno wypuścił stery dziurawej łajby, którą było jego życie, i pozwolił, by przypadkowe okoliczności gnały go po obcych krainach.
Ostatnie mewy wrzeszczały na brzegu, trzepocząc skrzydłami, jakby oskarżały morze o ten cały smutek, którym przesiąknął świat.
Nagle, same z siebie, albo jak gdyby przywiał je wiatr, pojawiły się słowa, od razu ułożone w równe, nasycone brzmieniem i treścią szeregi. Choć nie były do końca idealne – one nigdy takie nie będą, Tom wiedział, że odnalazł te właściwe. Zaśpiewał, aby ostatecznie je utrwalić, a fale akompaniowały mu ze zwykłą dla siebie monotonią:
Agir z Dębowego Wybrzeża
Agir Olbrzym, trup od dwóch tygodni
Niepomny wrzasku mew i burz Morskiego Stada
Zysku i straty
Prądem podwodnym wciągnięty w głębiny
Życia koleje powtarzał na fali.
Wystaw więc sobie jego los żałosny;
I on niedawno z dumnym chadzał czołem.
1) Oposem przezywali Thomasa Eliota jego najbliżsi przyjaciele. Wprawdzie oposy nie żyją w Europie, tylko w Ameryce Środkowej i Południowej, Autor sądzi jednak, że nie ma co zbytnio przejmować się niezgodnością geograficzną; w końcu historia dzieje się w neverlandzie, opartym tylko na motywach nordyckich.
powrót; do indeksunastwpna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.