– Tak – Ayn uśmiechnęła się nieco krzywo. – Jak dzisiaj z towarem? – Jak zawsze, tyle ile zechcesz, i w cenie dla stałych klientów. – Poproszę dwie średnie dawki. – Duże – wtrąciłam, przełamując ścisk w gardle. – Potrzebne będą duże. Ayn zerknęła na mnie z zaskoczeniem, ale skinęła głową i odebrała dwie duże ampułki. Tak naprawdę wielkość ampułek miała znaczenie wyłącznie symboliczne, tak samo jak spożywanie Synestezji. Nie była substancją i nie dostarczaliśmy jej naszemu realnemu organizmowi. Była tylko wirusem lub rodzajem kodeków do bugu, który po wprowadzeniu do naszych awatarów pozwalał nam łączyć, otwierać zmysły lub widzieć rzeczy, których normalnie nie moglibyśmy zobaczyć. Pozwalał przełamywać ograniczenia, jakie zapisane były w algorytmach serwera, w którym byliśmy. Nie było definicji, którą można by określić, jak działa Synestezja, bo na każdego działała inaczej. Rozpoczęłam temat, jak tylko zamknęłyśmy się w osobnym pomieszczeniu, w którym nikt nie mógł nas mapować. – Ayn. – Tak? – O kim ona mówiła? Skoro jestem nową koleżanką, to kim były poprzednie? – Ludźmi, a kim mogły być? – Zawsze myślałam, że jestem twoją jedyną koleżanką, nie robisz wrażenia uspołecznionej osoby. – Nie jestem uspołeczniona. Ale ty nie robisz wrażenia osoby przesadnie zaborczej lub małostkowej. – Z wieloma osobami spędzasz tak czas? – Z kilkoma. – Każda równie ważna jak ja? – Każda na swój sposób. Ech, weźmy po ampułce i porozmawiamy w Realu, nie chcę marnować zbyt wielu kredytów. Przechyliłam swoją i osunęłam się na ścianę, raz za razem celowo bijąc w nią potylicą. Moja Ayn, przeklęta Ayn, cholerna Ayn, kłamliwa Ayn. Tylko ty, mówiła, znasz moje sekrety. Dla ciebie cały mój czas, Zel. Wiesz, że moje badania, moje książki, że ja im czasu tyle muszę poświęcić, pobądź tu sama w komórce, ja wrócę za czas jakiś, dziś jeszcze wrócę, przysięgam, razem popracujemy nad naszym projektem, co? No spójrz na mnie. Razem, tylko daj mi trochę czasu, wrócę dziś. I wracała po tygodniu. A jej nieobecność zabijała, choć i obecność była nieobecna. Bo nigdy się dotknąć nie dała, przytulić. − To świat fałszywy − mówiła. W Realu się nie dotkniemy, więc po co się okłamywać? A ja jak pies (z prehistorycznych historii) porzucony leżałam zwinięta na łóżku w Realu, niezdolna do powrotu do poprzedniego życia i niezdolna do zniesienia czekania. Badania! Wolne żarty. Ona i jej inne małe ofiarki, uczone i kształcone, zależne od niej; wyznawczynie przeklętej, aspołecznej poligamistki, wszystkie czekające, i wszystkie ku czci jej ego. I kogóż nienawidzić, jej czy ich? – Przestań, idiotko – Ayn przypadła do mnie. – Wiesz, że tak nie wolno, nie wiadomo, jak się to skończy. Dotykała mnie, bliska mi i daleka już na zawsze, na zawsze, na zawsze. – Nie chcę cię więcej widzieć, Ayn. Odsunęła się, zaczęła się już rozpływać razem ze wszystkimi wrażeniami, jakie docierały do mnie z serwera. Wymieszał się jej zapach (jak mrożone jeżyny), czerń jej włosów i mundurka, czerwona chusta rozlała się kolorem dookoła głowy jak gigantyczna smuga najprawdziwszej krwi. Głos Ayn był w tym wszystkim kolejną struną, kolejnym rozlewającym się, pływającym elementem wdzierającym przez nozdrza i smakującym papierem. Papier, czym papier, znam go z Systemu, czerwień, czym czerwień, nie widziałam jej realnymi oczami. I w końcu stało się najgorsze, bo obudziłam się w świecie cieni. Znów ta zbyt wielowymiarowa, zbyt wielopłaszczyznowa, rozpływająca się jakby w niej czas drżał, przesycona różnorodnością barw, rozbiegająca we wszystkie wymiary i przelewająca przez zmysły rzeczywistość. Klęczałam na ziemi, a dłonie miałam w piasku. Uniosłam je, a on się przesypał jak garści drobnych, trójwymiarowych pikseli, każde ziarno innego koloru, każde inaczej chwytające światło, każde jedno z cieniem. – Masz coś? – znów głos niepokojący. Nie poczułam jego obecności od razu, bo słońce było z przodu, nad nami, nie zdradził go cień. – Tylko piach. – Może bliżej wody coś znajdziesz. Wstałam, by pobiec w stronę wody, piach się usuwał spod stóp, gorąco, miękko, twardo, łaskocząco. Woda… woda nieprzyjemna, paląca w skórę chłodem, inna, niezrozumiała, zostająca na skórze, sklejająca włosy, popychająca i przyciągająca, gęsta, niezrozumiała. Oni tam na brzegu, tata podchodzący do mamy. Nadzy, w bieliźnie tylko, różni zupełnie. On węzłowaty, ona opływowa, wadliwi nawet z daleka, ludzcy, tak bardzo ludzcy. Dotykają się, jego ręka na jej ramieniu, a ten dotyk jest nie tylko dotykiem, ma też znaczenia, jakby się ciągnęły nitki i zależności między ciałami. Kobieta z mężczyzną? Kim są dla mnie? Czy nie jest to niesmaczne i nienormalne, oni dwoje i ja tutaj, mniejsza, zależna, też w jakiś perwersyjny sposób powiązana z ich ciałami i z nimi? Świat zmalał z powodu nadmiaru przestrzeni. Łączyła się woda z niebem i słońce w jakiś sposób z nimi, wszystko to nieograniczone i niespodziewane. Rodzice spojrzeli w niebo i ja też. Niebo ciął gigantyczny samolot czyniący straszny hałas. Matka krzyknęła na mnie z tym czymś dziwnym w głosie, krzyknęła imię moje-niemoje, tej tam, i ruszyła biegiem w moją stronę, a mężczyzna za nią oglądając się na samolot. Ale wiedziałam, że nie zdążą. Postać samolotu na tle słońca przesłoniła nas cieniem. Muszę jej to wszystko opowiedzieć, nim uleci z głowy, nim uczyni się niezrozumiałym, nim zapomnę, nim moja świadomość stanie się na powrót moja. – Ayn – wyszeptałam. Zrozumienie i ból ścisnęły mi brzuch. Pochyliłam się gotowa na spazmy, ale zaniosłam się tylko niezrozumiałym suchym drżeniem, trochę jak śmiechem, szarpał mi klatkę piersiową, jakby powietrze zgęstniało i kłuło goryczą, zapiekły oczy, wydobył się szloch. Zwinęłam się w kulkę, czekając. A może się odezwie, może wytłumaczy, może ma jakieś wytłumaczenie, może coś, najmniejszy pretekst, który pozwoliłby wybaczyć, ale nie. Nie było wytłumaczenia, a ja nie chciałam kłamstw.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Ayn? Cichy świat bez jej obecności nagle stał się klaustrofobiczny. Rozglądałam się po obłych, pozbawionych kątów ścianach komórki i zrozumiałam, że nie ma i nie będzie tu drzwi. Nigdy nie wyjdziemy na powierzchnię, nigdy nie opuszczę tej przestrzeni, nigdy nie dotknę… – Ayn! Krzyk zabrzmiał mi strasznie głucho w tak małej przestrzeni. Wszystkie głośniki odpowiedziały ciszą. Proszę, zrobię wszystko, tylko proszę, odezwij się do mnie znowu. Wybaczę ci nawet, wybaczę. – Czy mogę ci jakoś pomóc, Zel? – odezwał się mój program opiekuńczy. Nie używałam go od czasu, gdy poznałam Ayn. Zdałam sobie sprawę, że tłukę się po pomieszczeniu, jak ktoś pozbawiony zmysłów podświadomie szukając wyjścia z komórki. I co bym zrobiła, nawet jeślibym wyszła? Jak w całym Podziemiu miałabym znaleźć odpowiednią komórkę i się do niej dostać? Nie, tak nie mogłam jej znaleźć. – Muszę się dostać do Systemu, Clair – powiedziałam prosząco. – Muszę porozmawiać z przyjaciółką. – Wykorzystałaś dzienny limit kredytów. Z którą przyjaciółką chciałabyś porozmawiać? Spróbuję poprosić o połączenie jej opiekuna. – AYN276495027. – Daj mi chwilkę. Było coś upokarzającego w tym, że najpierw to ja powiedziałam, że nie chcę jej widzieć, a potem, po ledwie kilku godzinach, sama odzywałam się pierwsza. To wizje z prehistorii musiały mnie doprowadzić do takiego stanu. Albo po prostu taka już smutna rola wyznawców. – Nie można uzyskać połączenia – powiedziała Clair po chwili. – Jak to nie można? Powiedz, że to bardzo ważne. – Bardzo ważna musi być też przyczyna, mimo że opiekun AYN mi jej nie podał. Być może jest ona podpięta do jakiegoś serwera Systemu, który nie ma połączenia z Realem. Czy chcesz zaciągnąć dług wobec Matki, żeby dostać się do Systemu? – Tak – odpowiedziałam bez wahania. Mogłam się przejmować odpracowaniem długu z dwukrotną nadwyżką już po tym, jak osiągnę spokój. Najważniejsze było w tej chwili umożliwić sobie jego osiągnięcie. Na szczęście kabina nie skanowała mnie tym razem i już po chwili znalazłam się w Systemie. I znów to dzikie wrażenie atrapowatości, aż mnie przygięło do ziemi. Uderzyłam palcami w zwartą powierzchnię tekstury. Ani odłupać z niej choćby kawałka, ani włożyć w nią palce, ani między te namalowane kamienie, ani podnieść żadnego. |