powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CXXXIII)
styczeń-luty 2014

Opowieść o Agirze
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Niebo wciąż przypominało dziurawe morze, którego wody zalewały jedną z podziemnych krain, lecz burza oddalała się już w kierunku centrum wyspy. Pokonał niewielką odległość, jaka dzieliła go od zaimprowizowanej stajni i wszedł do środka. Momentalnie zaatakowało go rżenie dziesiątek ciasno stłoczonych, przerażonych koni. Słabe światło zatkniętej na jednej ze ścian pochodni ledwo rysowało ich kształty. Agir musiał oddychać przez usta – smród i zaduch były niemal nie do zniesienia.
– Potomkowie Wingskornira – szepnął i splunął ze wzgardą, obchodząc pomieszczenie dokoła z nową pochodnią w ręku.
Wkrótce znalazł Krwawego Ulrika. Stary wojownik kiwał się ponuro nad ziemią. Styrsman odciął linę i uwolnił wisielca z pętli. Z początku podejrzewał, że w jego szeregach mogło dojść do zdrady, ale kończąc rozmowę z Tomem zaczął domyślać się prawdy. Teraz trzymał w rękach jej potwierdzenie. Nikt, kto był tak dumny, nie mógł znieść hańby własnego tchórzostwa, bez względu na okoliczności.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Gdy wrócił do swoich ludzi oznajmił sucho:
– Krwawy Ulrik nie żyje. – Nie dał im czasu na przetrawienie tej wiadomości. – Niech ktoś zajmie się jego ciałem. Burza niedługo minie. O świcie statek ma być gotowy.
Po tych słowach wyszedł z powrotem w noc.
– Zaczekaj! – krzyknął za nim Tom – Nie wracaj tam! Stój!
Agir nie odwrócił się jednak, nie zatrzymał. Biegł przez błotnistą ciemność, zaciskając dłonie na stylisku topora. Gdzieś tam, w mroku, błąkał się Hogger – nie wyobrażał sobie, aby mógł porzucić swego przyjaciela. Choć sam jeden, nie czuł strachu, był w końcu Agirem Olbrzymem, najmężniejszym spośród mężnych, najwspanialszym spośród niezrównanych wojowników Północy.
Bez przeszkód pokonał drogę do długiego domu. Obiegł go dookoła, wykrzykując imiona swoich towarzyszy. Z tyłu, za budynkiem, rozciągały się pastwiska, zmienione teraz w grząskie bagno. Zjawa, którą widział Ulrik, podążała właśnie w tamtym kierunku. Ruszył jej tropem, co chwila tracąc równowagę. Nogi zapadały się głęboko w rozmiękłą glebę, która utrudniała każdy kolejny krok; musiał w końcu ściągnąć obuwie, i tak ledwo trzymające się stóp.
– Hogger! Makki!
Biegł przez błotnistą ciemność, wspierając się na stylisku topora. Gdzieś tam, w mroku, był Hogger, nie wiedział tylko gdzie. Nagle ziemia obsunęła się pod nim, a on drugi raz tej nocy runął twarzą na wznak.
– No, kapitanie, wstawaj! – ktoś pociągnął go za ramiona i postawił na nogi.
– Niels? Co ty…
– Nie mamy na to czasu. Za mną, kapitanie, wiem, gdzie znaleźć tych, których szukasz.
Agir nie miał innego wyjścia, jak podążyć za młodym wojownikiem. Ten biegł lekko, jakby grzęzawisko było twardym pokładem statku, przez co wciąż znikał styrsmanowi sprzed oczu, majacząc na granicy widoczności. Wreszcie zatrzymał się, wskazując dokądś ręką.
– Świątynia Wif. Tam ich odnajdziesz – uśmiechnął się i roztopił jak woskowa świeca wrzucona do ogniska.
Agir stanął oniemiały, obiecał jednak sobie w duchu, że niczemu, ale to niczemu nie będzie się dziwić.
Po chwili biegł już przez błotnistą ciemność, trzymając topór w pogotowiu. Niewielką, porosłą trawą świątynię otaczały drewniane i kamienne posągi, niektóre niskie i przysadziste, inne smukłe i niemal tak wysokie jak styrsman. Niedaleko chramu, oparty o głaz, który kształtem przypominał konia, siedział Hogger. Kapitan przyskoczył do niego w mgnieniu oka. Nawigator żył jeszcze, ale w wielu miejscach na ciele miał głębokie rany.
– Hog, przyjacielu! Odezwij się!
Żeglarz otworzył oczy. Patrzył długą chwilę na styrsmana, jakby nie mógł sobie przypomnieć, do kogo należy ta twarz, wreszcie zaśmiał się cicho i wycharczał:
– Wiedziałem, że żyjesz. Wiedziałem. Takich jak ty byle licho nie weźmie. Zostaw mnie – odtrącił próbujące go podnieść ręce – właściwie już powinienem być martwy.
– Kto? Kto ci to zrobił?
– Nieważne.
– Pomszczę cię!
– Na kim, na własnych ludziach? Wszyscy straciliśmy rozum.
– Jak to?
– Pamiętasz jedną z pieśni Toma, tę o mewach, które sztorm zagnał w głąb lądu? Oszaleliśmy jak one. A teraz dość już tych pytań. Pozwól mi umrzeć u boku Wingskornira, Władco Olbrzymów. Choć, w przeciwieństwie do niego, ja byłem ci wierny do końca. Spełnij moją ostatnią prośbę i odejdź stąd.
– Nie zostawię cię.
– Zostawisz. I nie będziesz odwracać głowy.
Agir biegł więc przez błotnistą ciemność, mając przed oczami oblicze konającego przyjaciela. Topór ciążył mu w dłoniach. Mijane posągi ożywały, zastępując mu drogę, wyciągając po niego swe długie, pokrzywione ręce. Ich twarze były twarzami Krwawego Ulrika, młodego Nielsa, wojowników, których zabił tej nocy. Grozili mu obnażoną bronią, mierzyli w pierś ostrzami włóczni i grotami strzał, wyczekując dogodnego momentu na atak. W jego stronę pomknął toporek, mijając go o włos. Z mroku wyłonił się Bjorn, trzymający w dłoniach straszliwy, dwuręczny miecz. Uśmiechnął się, aż blizna szpecąca mu twarz nabrzmiała do granic wytrzymałości. I walczyli, pośród posągów, upiorów i zjaw, pośród dawno zapomnianych bogów i martwych ludzi. Tak jak za życia, tak i po śmierci Bjorn nie był w stanie przeciwstawić się Agirowi. Gdy kapitan wzniósł topór do ostatecznego ciosu, jego przeciwnik zmienił oblicze. Teraz klęczała przed nim młoda nałożnica, a jej zapłakane oczy płonęły nienawiścią. Styrsman opuścił broń i odtrącił ją na bok, biegnąc dalej przez błotnistą ciemność, wypełnioną lamentem setek poniżonych kobiet. Wewnątrz niego szalały coraz to inne uczucia, od nienawiści do miłości, od obrzydzenia do zachwytu, od nieutulonego żalu do spełnienia, od apatii do nienasyconego pożądania. Głód. Na końcu pozostał tylko głód, palący mu lędźwia, szarpiący duszę, odbierający rozum, niemożliwy do zaspokojenia, nie do wytrzymania.
– Nie zniosę tego dłużej! Nie zniosę tego! Dosyć!
Mężczyzna biegł przez błotnistą ciemność, wymachując olbrzymim toporem w rozpaczliwym pojedynku z samym sobą, jedynym, którego nigdy nie był w stanie wygrać.
Nagle wszystko ustało. Świat zatrząsł się i zatrzymał gwałtownie, po czym ruszył dalej, tym razem starym, normalnym torem. Deszcz zaczął słabnąć, a daleko na wschodzie czerń pobladła, czując spojrzenie słońca wędrującego na powierzchnię. Agir wlókł się chwiejnym krokiem w kierunku wybrzeża, brudny i sponiewierany, ciężki jak kamień. Stracił gdzieś płaszcz z foczej skóry, więc jego ubranie przypominało przegniłe szmaty, szwy na karku musiały puścić – rana paliła niemiłosiernie przy każdym, nawet najdrobniejszym ruchu głową. Wewnątrz czaszki rozlegał się huk, skronie pulsowały bólem, usta pełne były krwi. Dręczony przez mdłości, z mulistym osadem zamiast myśli, minął długi dom i przeszedł przez usłany ciałami dziedziniec.
W połowie drogi na przystań spotkał Makkiego.
– Ty żyjesz! Jak?
– Urodziłem się na dalekiej Północy, w krainie wiecznego śniegu i lodowych gór. Ja nie topnieję tak łatwo.
Resztę drogi Agir pokonał wsparty o jego ramię, nie wypowiadając już żadnych słów.
Morze odpuściło, porzucając zrujnowany brzeg, po którym krążyli teraz najeźdźcy, także szykujący się do odwrotu. Drakkar mozolnie zmierzał z powrotem ku wodzie, ryjąc w ziemi głęboką bruzdę, nienaturalny kilwater. Nie ocalała ani jedna łódź z floty Bjorna, mogli więc zapomnieć o zyskach ze sprzedaży koni.
Przed świtem statek był gotowy. Dopiero na pokładzie Agir wydał pierwsze rozkazy; musieli przecież obrać jakiś kierunek. Wypuścili wiosła, ponieważ wiatr im nie sprzyjał, i wypłynęli z zatoczki.
– Nie zostało nas wielu – Tom podszedł w końcu do styrsmana.
– Nas? – Obaj milczeli przez chwilę. – Brakuje niemal połowy. Setka ludzi przepadła na tej cholernej wyspie. Moich najlepszych ludzi. Ulrik. Hogger.
– Przykro mi.
– Przykro ci? – Agir chwycił go za szyję i przycisnął do burty. – A co ty wiesz o przyjaźni?! Co ty wiesz o braterstwie, ty nędzny śpiewaku?! Powiodłem ich do piekła! Ja sam znalazłem się w piekle, rozumiesz?!
Tom skinął głową.
– Gówno rozumiesz! – Agir puścił skalda i odwrócił się od niego.
Zaślepiony gorzkim gniewem nie zauważył, że za plecami Toma morze przestało być tak opustoszałe jak wcześniej.
– Okręt na lewej burcie!
W ich kierunku zmierzał drakkar, a w coraz jaśniejszym świetle dało się dostrzec niebiesko-zielone kolory jego żagla. Za nim nadciągały kolejne jednostki; niewiele mniejsze snekkje, skeidy i łodzie przeznaczone do obrony wybrzeża.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

19
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.