 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Siedzę przed laptopem, przy biurku, i myślę. Patrzę na własne slajdy, na slajdy z zeszłego roku, przeglądam plik z notatkami, patrzę i kompletnie nic nie rozumiem. Kim była osoba przygotowująca te slajdy, kim była rok czy dwa lata temu, straciłam rachubę, nawet nie pamiętam który raz prowadzę te zajęcia, kim, kim, no kim? Nic nie ma sensu. Co to jest ligaza? Co tu robi ubikwityna? Patrzę na diagram, na którym jakiś nieznany czynnik powoduje start transkrypcji DNA. O co w tym chodzi? Co to za czynnik? Jak to działa? I wiem, po stokroć wiem, że nie mogę otworzyć okna, że chociaż wydaje mi się, że jestem bezpieczna, ten wiatr przecież cały czas tam jest. I mimo że jestem dorosła, mam ochotę wczołgać się pod łóżko, skulić, zasnąć, zapomnieć. O co w tym chodzi? Przecież wtedy, dawno temu, nie było wiatru. Była zima. W ogóle dorastałam w takim miejscu, gdzie silny wiatr był rzadkością. Ale coś wzbudza we mnie niepokój, i nie rozumiem tego. Sąsiedzi na balkonie naprzeciwko rozkładają jednorazowego grilla, żeby smażyć na nim substytut jedzenia. Wszystko w tym kraju jest erzacem, namiastką, nie wydaje się prawdziwe. Domy ze ścianami z dykty, a przecież dom powinien mieć ściany z kamienia, by mogły przetrwać tysiąc lat. Słaba kawa o aromacie węgla i błota. Jedzenie, które ma smak plastiku i które nie syci, bo odarto je z każdego wartościowego składnika, zostawiono tylko najprostszą esencję, tłuszcz i cukier, smak słodki albo słony, dlatego trzeba tego jedzenia jeść więcej i więcej, póki w końcu nie osiągnie się granic tego, co znieść może ludzki kręgosłup, serce i płuca. Tandetne buty, które rozpadają się po jednym sezonie, tymczasowość i prowizorka. Mobilność nomadów, jedyny fenomen Ameryki, który dobrze rozumiem. Tak naprawdę stać by mnie było na dom, ale dom to zobowiązanie, osiedlenie, a boję się osiedlać. Mieszkam więc na osiedlu doktorantów i profesorów z podobnymi sobie, którzy nie mogą lub nie chcą dorosnąć – większość z przyczyn zupełnie innych niż ja. Czy tęsknię do kraju, gdzie życie było solidne, miało długą tradycję? Czy tęsknię do kraju, gdzie zimnych, kamiennych murów nie szło ogrzać, wymiana mundurka szkolnego na większy była wielkim świętem, a jedzenie miało tysiąc smaków, bo słodycze jadło się raz na tydzień? Czy strach też jest tu bardziej tandetny, nieprawdziwy? Nie, odpowiadam sobie, strach jest jak najbardziej realny, prawdziwe są emocje w tym nieprawdziwym świecie. I wiem dobrze, co zrobię, i wiem, jak bardzo będę się za to nienawidzić, i wiem, że nie mogę zrobić niczego innego. Zostawiam ubikwitynę, zostawiam ligazy, zostawiam bezpieczne miejsce pod łóżkiem, wciągam kurtkę i buty, otwieram drzwi na klatkę schodową i znowu zaskakuje mnie siła wiatru. Biegnę, wiem, że muszę biec. Quoniam iniquitatem meam ego cognosco: et peccatum meum contra me est semper. Całe życie czułam się winna. W katolickiej szkole, gdzie wiele mówiło się o kształtowaniu charakteru i wychowywaniu, czułam się winna, bo nie byłam taka jak inne dziewczynki. Nawet nie potrafię do końca wyjaśnić, skąd brało się to poczucie inności. Nie zadawałam wcale więcej pytań, nie piłam i nie paliłam, a siostry krytykowałam głównie za ich plecami. Może myślałam tak dlatego, że byłam dość skryta, a na dokładkę potrzebowałam więcej ruchu niż inne uczennice i zdecydowanie nie wystarczało mi bieganie za piłką? Lubiłam chodzić sama w osobliwe miejsca, zwiedzać jakieś małe, zapomniane warzywniki i sub-ogródki w wielkim ogrodzie sióstr, wędrować wieczorami po strychu i piwnicach, często zaopatrzona jedynie w znicz. I choć wiele dziewczyn próbowało chodzić w miejsca zakazane, czy jak nazywały to siostry „miejsca dla nas nie przeznaczone”, w tamtych przypadkach pomysł i wykonanie były kolektywne i ktoś też zawsze wsypał resztę; może to właśnie pragnienie samotności tak dziwiło siostry. Dodam nawiasem, że na emigracji bardzo znienawidziłam tę wytęsknioną samotność. Szkoła narzucała nam też wiele sprzecznych wymagań. Od kiedy pamiętam, mimo uwielbienia dla ruchu (chociaż niekoniecznie – sportu) byłam najpierw korpulentnym dzieckiem, a potem już grubą nastolatką. Piszę o tym, bo z jednej strony siostry usiłowały nam wmówić, że najświętszy, najbardziej chrześcijański ideał to kobieta, która – niczym święte dziewice i męczennice – zaprzeczyła własnej seksualności. Z drugiej, siostry chciały też, byśmy zamieniły się w małe damy i księżniczki, byśmy zachowywały się dziewczęco i kobieco. Oczywiście, mnie z moją innością i apetytem daleko było do ascezy i na domiar złego, w bajkach podobali mi się jedynie królewicze i rycerze, bo nie łudziłam się, że ktoś taki jak ja może zasłużyć na rolę księżniczki. A zresztą, księżniczki, z ich biernością, wiecznie czekające na coś i kogoś, ale nie czyniące nie żadnego ruchu, by pomóc biednemu księciu wytężającemu wszystkie siły, by wydostać taką z wieży, nie pociągały mnie wcale. Częścią mojej winy było poczucie, że jestem wyjątkowa w mojej niedoskonałości i że ideał, ten jasny, świecący niczym gwiazda w oddali, jest nieosiągalny tylko i wyłącznie dla mnie. Bo inne dziewczyny nie zachowywały się przecież TAK JAK JA. Często porównywano mnie do innych dziewczynek, motywując przez pokazanie, że hej, zobacz, jest tutaj taka jedna czy druga uczennica, która spełnia wszystkie wymagania. Dziś, po latach terapii wiem, że porównywanie nie było najlepszym środkiem wychowawczym. Nie zmienia to faktu, że przez lata szkoły miałam poczucie, że najwyraźniej urodziłam się z pewnym poważnym defektem i ten defekt trzeba cały czas korygować, najlepiej przez system kar i ciągłe wskazywanie ideału. Zastanawiałam się, czy to się kiedykolwiek skończy, czy kiedyś, kiedy dostanę już odpowiednio dużo kar, osiągnę w końcu stan Dziewczynki Idealnej. Ale zanim zdążyłam się przekonać, czy ten stan osiąga się w momencie skończenia szkoły, spadły bomby i nie było już szkoły. Długie lata zajęło mi zrozumienie, że Dziewczynki Idealnej nie ma, że jest to mrzonka sióstr, i że każda z nas była niedoskonała i czuła się winna, a przynajmniej te, które słuchały sióstr i miały dość wrażliwości i wglądu we własne wnętrze. Ale jakby wbrew mądrości, wbrew własnym przemyśleniom i wbrew doświadczeniu, poczucie winy zostało. Tutaj, w Ameryce, czułam się winna, bo mi się po prostu udało, bo życie potoczyło mi się takim torem, że w sumie napotkałam na nim niewiele oporu. Czułam się winna, bo wyjechałam, podczas gdy inni zostali i odbudowywali zburzony kraj. Czułam się winna, bo nie zamierzałam wracać, a już na pewno nie natychmiast. Czułam się winna, bo dostałam taką a nie inną edukację, bo byłam bardziej utalentowana, bo znałam języki, czułam się winna, bo trudno żyło się w ateistycznym świecie według prostego ideału sióstr, czułam się winna, bo czułam czasem, jak moja wiara usycha z roku na rok i że nie da się zmienić tego stanu, czułam się winna, bo nie umiałam się określić, kim chcę być, dokąd iść, w co wierzę, czułam się winna, bo opornie mi szło szukanie odpowiedzi, czułam się winna, bo nie umiałam nikogo pokochać i czułam się też winna za pocięte nadgarstki, na których do teraz mam blizny. Ta wina była we mnie i we mnie została. Oglądałam czasem w Internecie wiadomości z mojego kraju, reportaże o ludziach, którzy mimo ogólnej akcji odbudowy nadal mieszkali w wilgotnych tymczasowych barakach, i czułam się winna, bo mnie to wszystko ominęło. Akurat o tym chętnie opowiadałam terapeutom, a oni w zamian usiłowali uczyć mnie technik walki ze złymi myślami i stresem, podczas gdy – tak myślę teraz – wcale nie oczekiwałam od terapeutów, że wybawią mnie z mojej winy, uspokoją i powiedzą, że przecież wszystko jest dobrze; nie rozumiałam przez długie lata, że takie po prostu jest życie, że każdy jest winny, i że nie da się tego zmienić. Chciałam, żeby ktoś mi to powiedział, ale nie przypominam sobie ani jednego terapeuty, który by wyartykułował tę myśl dostatecznie jasno, tak, bym to zrozumiała. Wina stała się więc siłą napędową. Czy mogłam go kochać, po-kochać? Winiłam się za to, że nie powiedziałam „tak” i zastanawiałam się, jak bardzo czułabym się winna, gdybym jednak powiedziała „tak”. Co do niego czułaś? – spytał mnie kiedyś terapeuta. Przywiązanie. Wdzięczność. Jakiś rodzaj sentymentu. Podziw. Fascynację jego siłą i jego światem. Trochę fizycznego przyciągania. Czy to była właśnie miłość? Skąd miałam wiedzieć, czym jest miłość i jak ją rozpoznać? Gdybyś go kochała, najprawdopodobniej wiedziałabyś o tym, mówił terapeuta, i było to zdanie, które stało się zdaniem-przewodnikiem. Dręczyło mnie słowo „najprawdopodobniej”. |