Kiedy niosłam nosze w drugą stronę, na spółkę z młodym, wesołym mimo całej sytuacji żołnierzem, zakręciło mi się w głowie. Ale wtedy jeszcze nie upadłam, oparłam się o ścianę, odczekałam parę sekund i poczułam się lepiej. Zemdlałam dopiero, kiedy odnieśliśmy nosze na miejsce, przy wejściu do szpitala. Myślałam, że to przez zapach spalin z agregatu i ogólne przemęczenie. Pielęgniarki kazały mi zjeść coś i się położyć. Usiadłam więc w dyżurce na parterze i usiłowałam przełknąć resztki purée z sosem i dodatkiem jakiegoś odżywczego proszku. W połowie posiłku dłonie odmówiły posłuszeństwa. Z kęsa na kęs stawały się coraz słabsze, aż w końcu nie byłam nawet w stanie podnieść łyżki. Do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego mój organizm zaatakował własne komórki właśnie wtedy, kiedy powinien się zmobilizować, kiedy powinien być podwójnie silny. Po posiłku straciłam przytomność drugi raz. Przyszedł lekarz, coś tam badał, położono mnie na łóżku, podłączono jakąś kroplówkę i zostawiono samą. Potem wiele razy pamiętam uczucie spadania, budzenie się na przemian z zasypianiem, utratę przytomności, kiedy wiedziałam dobrze, że zaraz zemdleję, i istotnie, mdlałam w ciągu paru sekund. Pamiętam sufit szpitalnej sali, białe kwadratowe pseudo-kafle z plastiku i świetlówki, uwięzione za kratkami z materiału rozpraszającego światło. Pamiętam to, jak unosiłam się nad własnym łóżkiem, jak widziałam siebie i skupione nade mną spojrzenia lekarza, ratownika medycznego i pielęgniarki, tupot czyichś nóg, przyłączanie jakichś urządzeń, coś, co zaczęło się powoli sączyć w żyły, przytknięcie elektrod do gołych piersi, dotyk zimnego żelu. „Przeżyje” – powiedział lekarz i wyszedł. Powrót do własnego ciała bolał niczym upadek z dużej wysokości na beton. Pamiętam ból, dużo bólu, i kroplówki, tankowane jedna za drugą, jedna za drugą, jedna za drugą, w moje żyły. Opowiadano mi, że pod koniec trudno było pielęgniarkom znaleźć choć jedną zdrową żyłę, by wbić wenflon. Po wenflonach zresztą pozostały mi blizny na dłoniach, stopach i przedramionach, małe placki skóry w innym kolorze, jedyne wspomnienie po TAMTYM. Przez długi czas, czas, który wydawał mi się wtedy wiecznością, nie byłam w stanie ani mówić, ani chodzić, ani samodzielnie jeść. Moje ciało zamieniło się w ciało fantoma, w manekin pozbawiony czucia i władzy nad członkami. Pamiętam lekarzy dyskutujących nad moim łóżkiem, i powtarzający się głos amerykańskiego doktora z silnym akcentem z Teksasu, i to, że nie potrafiłam nijak zareagować, podnieść ręki, uśmiechnąć się, mimo że umysł pozostał bardzo jasny. Ból, zwłaszcza wtedy, kiedy zaczęłam już zdrowieć, stał się trudny do zniesienia. Nie wiem, co mi podawano – morfinę? – ale zapadałam po tym w wyraźne, surrealistyczne sny.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przytomność wracała mi bardzo powoli. Równie powoli wracała władza nad rękami i nogami. Zaczęto wywozić mnie w wózku do przyszpitalnego ogrodu i dopiero wtedy zrozumiałam, że gdy TO się zaczęło, była zima, a teraz na dworze wybuchła wiosna i drzewa lada moment miały pokazać liście. Czułam się tak, jakbym w ciągu trzech miesięcy przeżyła jedynie trzy dni – bo tyle w sumie pamiętałam. Niewiele pamiętam z rehabilitacji. Wiem, że przychodził do mnie miły, skośnooki chłopak z pomocy humanitarnej i powtarzał proste, angielskie komendy, ręka w górę, ręka w dół i kazał mi ściskać w ręku gumową piłkę-jeża, mocniej i mocniej. Wydawał się mały i drobny, ale ręce miał wyjątkowo silne, i z łatwością mnie podnosił, podnosił ręce, nogi, sadzał na wózek, pomagał w chodzeniu. Przedtem, w szkole, inne dziewczynki często patrzyły na mnie z niedowierzaniem. Przecież mała dziewczynka powinna jeść tyle, co ptaszek i odżywiać się przede wszystkim własną egzaltacją oraz wyższymi uczuciami, tymczasem jadłam jak dorosły mężczyzna – za dwóch. Kiedy po tych wszystkich dniach i tygodniach wróciłam w końcu do zdrowia, zorientowałam się, że jedyną częścią garderoby, która jest na mnie jeszcze dobra, są buty. Wszystko inne wisiało jak na szkielecie. Okazało się, że do naszych krajowych żołnierzy dołączył korpus pokojowy NATO i zaraz przy szpitalu rozłożyła się baza wojskowa. Dostałam strój pielęgniarki, bo było to jedyny względnie kobiecy ubiór, jaki udało się znaleźć. Dziwnie się czułam, jakbym nagle awansowała z roli małej wychowanki do roli dorosłej kobiety, czegoś pomiędzy zakonnicą, nauczycielką i pocieszycielką, i chociaż do fartucha przypiętą miałam wyraźną plakietkę „nie jestem pielęgniarką”, pacjenci dość często się mylili. Kiedy zorientowano się, jak dobrze mówię po angielsku, a także że znam francuski i niemiecki, skończyła się moja rehabilitacja. Z dnia na dzień z pacjentki stałam się osobą z personelu, tłumaczką, pośredniczką pomiędzy dwoma światami. Żołnierze z amerykańskiego korpusu mnie polubili, sami byli bardzo młodzi, a młodych kobiet w szpitalu brakowało, chodziłam więc – zwłaszcza wtedy, gdy czułam się już zupełnie dobrze – do ich budynku grać w gry i rozmawiać. Dopiero wtedy zrozumiałam, o co tak naprawdę chodzi w tej wojnie. Uczyłam ich podstawowych zwrotów w moim języku, najprostszych słów: dzień dobry, dziękuję, przepraszam. Byli bardzo młodzi, dziecinni chłopcy wyrwani z domów, nie spodziewali się tej wojny i tego, gdzie rzuci ich los. Wszyscy tęsknili za domem, za psem, dziewczyną, smakiem cheeseburgera, rodzinnym miasteczkiem i kolegami. Opowiadali mi o dostatnim życiu w Ameryce, o normalności, o tym, co znali najlepiej, o sklepach, meczach futbolowych, zapiekance z makaronu i stekach pieczonych na grillu, o muzyce granej na żywo, o restauracjach, o dziewczynach, które zostawili i o tym, jak kiedyś na przepustce odwiedzili lunapark. Poza szeregowcami, na moje „lekcje” przychodził jeden młody major, starszy i wiekiem i stopniem, ale równie pokornie i cierpliwie łamiący sobie język nad trudnymi zgłoskami obcego języka. Coś szczególnego było w panu majorze, w jego postawie, w sposobie, w jaki leżał na nim mundur, taki sam przecież jak u innych żołnierzy. Pan major miał też zwyczaj sprowadzania rozmów na trudniejsze tory, i z rozmowy o tym, jakie dziewczyny są najpiękniejsze przechodziliśmy łatwo w rozmowę o Bogu, Biblii, filozofii albo polityce. Lubiłam patrzeć na dyskutantów, na ich zmienione twarze, na smutne, zaabsorbowane czymś oczy pana majora. Dyskusje z udziałem pana majora miały szczególną atmosferę, tak, jakby jego pojawienie przemieniało czas zwykły w czas świąteczny, profanum w sacrum. Pewnego wieczoru pan major odprowadził mnie do szpitala i dopiero wtedy zrozumiałam, że w nauce języka i wieczornych dyskusjach chodzi o coś więcej, coś, czego istnienie mogłam tylko przeczuwać, coś głębszego, tajemniczego, obcego, nowego dla mnie. Pan major zatrzymał się, odwrócił się w moją stronę i popatrzył mi w oczy. – Jesteś bardzo ładna – oświadczył ze spokojem. Dziwnie brzmiały jego słowa, rzucone w nicość nocy dryfowały w zimnym, wiosennym powietrzu, aż w końcu zawisły między nami, głupie słowa, głupia wojna, głupi kraj, głupia nieświadoma nastolatka i żołnierz-zdobywca. – Ja… – zatkało mnie, nie wiedziałam co powiedzieć, czekałam długie sekundy, nadrabiałam dni przeżyte w ciągu miesięcy przeżywając lata w ciągu sekund – ja… mam dopiero siedemnaście lat. Spojrzał na mnie poważnie i uważnie, trochę jakby się zmieszał, i jakbym nagle powiedziała coś, co wbiło w jego serce zardzewiały gwóźdź, co go zamroziło. – Nie… nie wiedziałem – odpowiedział. Poczułam się, jakbym była trędowata, wyklęta, skazana na wygnanie banitka, a wszystko to za jedną jedyną zbrodnię – zbrodnię nieletniości, za to, że musiałam wydorośleć tak wcześnie i tak głupio. – W maju będę miała osiemnaście. Powinnam była skończyć szkołę, zdać egzaminy. Ja… I wtedy po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna się rozpłakałam. Doszły do mnie sprawy zapomniane, zepchnięte, z perspektywy czasu kompletnie nierealistyczne, tęsknota za zwyczajnością i bezpieczeństwem, za szkołą, za tym, by wszystko było na powrót „normalne”. – A co ty chcesz w życiu robić? – zapytał poważnie. – Chcę być biologiem – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Zająć się roślinami. Chcę iść na studia… ja… I przyszła kolejna fala łez, dziecinnych, bolesnych. – Powinnaś studiować w Ameryce – oświadczył poważnie, władczo. – Nic tu po tobie. Wiem, że miał rację, i rozumiałam to dobrze nawet wtedy. Te słowa zabrzmiały jednak bardzo okrutnie, ostrze wbite w serce, długie, dobrze wycelowane ostrze o przekroju szpilki, jakby mój kraj, moja ojczyzna, wszystko to, co znałam i kochałam, widok gór, zapach łąki o świcie, grube mury tysiącletniej szkoły, w której spędziłam dziesięć lat życia, proza i poezja, które studiowałam z zapałem i złością, okazały się głupie i pozbawione znaczenia. |