„47 roninów” to przygodowe widowisko fantasy dla młodzieży, inspirowane historią Japonii. Ortodoksyjni wielbiciele tego kraju mogą jednak po seansie odczuć niepohamowaną chęć skrócenia producenta o głowę. Dość powiedzieć, że jeden z dwóch głównych bohaterów (oczywiście ten sympatyczniejszy) jest pół-Europejczykiem…  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zwiastuny to dobry wynalazek. Gdyby nie on, mogłabym pomyśleć, że „47 roninów” to faktycznie kolejna filmowa adaptacja historii o zemście samurajów z Ako. Obejrzawszy kinową zapowiedź, już wiedziałam, że powinnam spodziewać się mniej więcej „Dungeons and Dragons” w jukatach. I dokładnie to dostałam: baśń fantasy, z jakichś przyczyn osadzoną w konkretnych realiach historyczno-geograficznych (występuje nawet szogun Tokugawa we własnej osobie). Moim zdaniem filmowi wyszłoby na dobre, gdyby dział się w Rokuganie albo jakiejś innej Nibylandii podobnej do XVIII-wiecznej Japonii ze strojów i nazewnictwa. Dziwi upór filmowców, którzy wytwory swojej fantazji koniecznie chcieli powiązać z konkretnym wydarzeniem. Pojawiająca się na końcowej planszy informacja o czci, jaką w realnym świecie otaczany jest grób czterdziestu siedmiu wiernych wasali, brzmi w tym kontekście jak nieudany żart. Coś jakby nakręcić film o powstaniu styczniowym, gdzie u boku Polaków walczą miotające fajerbolami elfy, a na koniec zadedykować go Trauguttowi. Głównym bohaterem – lub jednym z dwóch głównych bohaterów, zależnie od interpretacji – jest znajda, przygarnięty przez feudalnego pana, ale mimo iż początkowe sceny sugerują, że chłopiec wychowuje się wraz z jego rodziną, potem widzimy go mieszkającego samotnie w ziemiance w lesie. Zabrakło mi bardziej precyzyjnego pokazania pozycji, jaką Kai zajmuje w lokalnej społeczności: ni to sługa, ni to kompletny outsider, prawie dzikus. Początek filmu jest narracyjnie poszarpany, za prędko i zbyt chaotycznie opowiada nam się relację bohatera z otoczeniem, sprawia to wrażenie, jakby scenarzysta nie umiał wymyślić sposobu pokazania jego sytuacji i poszedł na łatwiznę, używając patetycznej deklamacji spoza kadru. Pan feudalny ma córkę, więc wątek romansowy staje się oczywistością. Całkiem ładnie pokazany, nie mam zastrzeżeń; pewna melodramatyczność jest w tym przypadku na miejscu, natomiast problemem było dla mnie to, że niespecjalnie przejmowałam się losem bohaterów, a to w filmie przygodowym poważny zarzut. Zgodności z oryginalną legendą nie oczekiwałam, traktowałam fabułę jako bajkę w pięknych dekoracjach. Wiele kadrów, zwłaszcza w pierwszej połowie, było wysmakowanych plastycznie, na przykład ujęcia z lotu ptaka, z wykorzystaniem wydłużonych cieni. Niektóre panoramy komputerowo upiększono w nieco kiczowaty sposób, jednak to pasuje do ogólnej baśniowości. Gorzej, że kilkakrotnie pokazano krajobrazy, które w ogóle w Japonii nie występują – na przykład charakterystyczne krasowe góry z prefektury Guilin w południowych Chinach. Dziwne, szczególnie, że budynki i wnętrza odtworzono z dużym pietyzmem. Widać, że twórcy starali się pilnować japońskich realiów obyczajowych, ale wychodziło im to niekonsekwentnie: w jednych scenach łopatologicznie i po kilka razy tłumaczyli, kim jest ronin albo co to seppuku, a innym razem w ogóle nic nie tłumaczyli, na przykład tego, że karteczki, które samurajowie przed samobójstwem wyjmują zza pazuchy, to napisane przez nich na tę okazję haiku. A do kodeksu bushido odwołanie padło tylko w finale, raz jeden. Nie było też wiązania nóg przed seppuku (choć pokazano rytualne obmywanie ostrza), a obowiązkowy pomocnik, mający za zadanie skrócić cierpienia samobójcy przez ścięcie głowy, pojawił się tylko w jednym przypadku. Zresztą w scenach śmierci wyraźnie widać desperackie wysiłki scenarzysty, żeby zachować dramatyzm, a jednocześnie uniknąć pokazywania krwi. Efekt jest żenujący. Mimo wspominanej przeze mnie baśniowości, opowieść o straceńczej misji roninów to nie dobranocka dla dzieci, więc takie upupianie jest po prostu przykre. Potwory i czary wypadły różnie – niektóre ładnie, pomysłowo i z zachowaniem japońskiego klimatu, a inne przesadnie efekciarskie i jakby żywcem z gry komputerowej, szczególnie pstra, rogata bestia z początku filmu oraz gigantyczny wojownik, przez angielską Wikipedię nie wiedzieć czemu nazywany „lovecraftowskim samurajem”. Łyse, bezuche istoty określone mianem demonów Tengu wyglądały jak wyjęte z zupełnie innej bajki (skojarzenia miałam z uniwersum Marvela), poza tym od kiedy to demony wyznają buddyzm? Na plus trzeba jednak zaliczyć sceny czaro-walk, w których przeciwnicy rozmywają się w kłęby dymu w kolorze swoich szat. Wiedźma sprzymierzona ze złym feudałem (strojącym miny znudzonego nastolatka) jest kiepsko zagrana; widać, że reżyser i/lub aktorka mieli jakiś pomysł na tę postać, lecz efekt wypadł pretensjonalnie. Za to czary w postaci włosów-macek czy przemieszczania się jako wir jedwabiu wizualnie są nad wyraz przyjemne. Keanu Reeves jako Kai nie ma wiele możliwości wykazania się aktorsko, natomiast nieźle wykreowany jest przywódca roninów, Oishiego (w tej roli Hiroyuki Sanada). Ta postać ukazuje przebłyski tego, czym mógłby stać się film, gdyby producenci nie uparli się przy zrobieniu z niego „historyjki dla czternastolatka z Bronxu”, jak czasem pogardliwie określa się mało ambitne amerykańskie produkcje.
Tytuł: 47 Roninów Tytuł oryginalny: 47 Ronin Data premiery: 10 stycznia 2014 Rok produkcji: 2013 Kraj produkcji: USA Gatunek: akcja, dramat Ekstrakt: 60% |