 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Grzegorz Fortuna: Nie uważam się za hipstera-marudera, ale trochę ponarzekam, bo nie rozumiem fenomenu „Zniewolonego”. To przecież taki amerykański „Katyń” – film, który pod względem scenariusza, roboty filmowej i aktorskiej jest co najwyżej przeciętny, ale wynosi się go na piedestał, bo mówi o Ważnych Sprawach. I cholernie szkoda, że ten historyczny smęt zbiera wszystkie nagrody, bo przez to wynik tegorocznych Oscarów będzie – najprawdopodobniej – przewidywalny, nudny i zachowawczy. Wydaje mi się, że tu tkwi zresztą największy problem Akademii: oni potrafią nominować naprawdę dobre i wartościowe filmy, ale ostateczny werdykt jest (prawie) zawsze oczywisty i pozbawiony finezji czy elementu zaskoczenia. A to prowadzi do swoistego paradoksu, bo z jednej strony Oscary ciągle uznawane są za najważniejsze nagrody w przemyśle filmowym, a z drugiej – Akademia zupełnie nie potrafi się rozwijać i nadążać za przemianami współczesnego kina. Piotr Dobry: Bardzo mnie cieszy, że tak diametralnie różnimy się w ocenie filmu McQueena, bo różnorodność wskazana jest nie tylko wśród samych twórców, ale i opiniotwórców. Niemniej jakość filmowego rzemiosła jest rzeczą w miarę obiektywnie mierzalną, dlatego odsądzanie autorów „Zniewolonego” od umiejętności brzmi trochę jak marna prowokacja. Szczerze bym sobie życzył, by „Katyń” miał sceny reżyserowane i rozgrywane na podobnym poziomie. Cóż jest bowiem złego w samym podejmowaniu Ważnych Spraw? Robi to w zasadzie każdy z nominowanych filmów – ba, w „Witaj w klubie” mamy Homofoba i Dziwkarza, Który Po Zachorowaniu Na AIDS Staje Się Przyzwoitym Człowiekiem i Sprzymierzeńcem Środowisk LGBT, co przecież brzmi jak parodia na temat możliwie największego stężenia patosu! A jednak na ekranie działa, i to znakomicie. Nie wiem, jaki werdykt musiałby zapaść, byś stwierdził, Grzegorzu, że Akademia „nadąża za przemianami współczesnego kina"? Oscar dla filmu Jonze’a, który stary jak świat, choć nośny i akurat bardzo „na czasie” koncept rozwija po linii najmniejszego oporu? A może dla „Grawitacji” za techniczne cuda-niewidy? Wtedy też odezwaliby się z jednej strony zachwyceni, jak Konrad, że oto pierwszy Oscar dla filmu SF, a z drugiej maruderzy, że jak w ogóle można było coś tak płytkiego, bla bla bla, i że ten „Zniewolony” to jednak zasługiwał, bla bla bla. Albo taka „Nebraska”, czyli Stary Człowiek Robiący Rachunek Sumienia w Czasie Podróży z Synem i Powrotu Na Stare Śmieci. Bardzo piękna przypowieść, ale czy w jakikolwiek sposób nowatorska, wytyczająca jakieś nowe szlaki? Do wszystkiego można dorabiać teorie spiskowe – wygra „Zniewolony”, to będzie, że dzięki Obamie, wygra „Witaj w klubie”, to będzie, że lobby gejowskie, wygra jakimś cudem „Filomena”, to będzie, że lewaki z Hollywood oczywiście wspierają ataki na Kościół. Proponuję olać wszelkie ideologie i zwyczajnie cieszyć się dobrym kinem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Grzegorz Fortuna: Nie prowokuję, bo i nie mam po co. Jakość filmowego rzemiosła – zdjęć, charakteryzacji, kostiumów – jest może i rzeczą obiektywnie mierzalną (chociaż pod tym względem „Zniewolony” też trochę niedomaga: charakteryzacja głównego bohatera po dwunastu latach katorżniczej roboty, ograniczająca się do lekko posiwiałych włosów, to moim zdaniem słaby żart), ale już jakość reżyserii czy scenariusza trudno oceniać obiektywnie, a właśnie na tym polu film McQueena najbardziej rozczarowuje. Scenariusz zakłada, że prawie wszyscy bohaterowie będą albo źli, albo dobrzy, co prowadzi do tragicznych pod względem scenopisarskim scen, jak ta, w której Fassbender rozmawia z Pittem – dialogi są tu tak deklaratywne i suche, jakby pisał je jakiś egzaltowany gimnazjalista, który właśnie przerabiał na historii zagadnienia związane z niewolnictwem. Ta scena to po prostu możliwie najbardziej banalne, oczywiste i nieciekawe zderzenie Zła z Dobrem, jakie widziałem od dawna. Powszechnie chwalona reżyseria McQueena też jest problematyczna, bo sorry, ale nie rusza mnie epatowanie przemocą wszędzie tam, gdzie się da – o ile czasami to McQueenowi wychodzi (scena podwieszania, obrazująca relacje panujące w społeczności niewolników), to w niektórych miejscach reżyser traci grunt pod nogami i wpada w zwykły kicz spod znaku „Pasji” Gibsona (pięciominutowe batożenie, które równie dobrze mogłoby znaleźć się w dowolnym filmie spod znaku torture porn). Do tego dochodzą banalne, przyciężkie metafory, wtłoczone w film na siłę i bez pomysłu. Nie mówię, że „Zniewolony” jest gniotem, bo ma kilka znakomitych scen, ale jako całość to film bardzo nierówny. Piotr Dobry: Jestem zdania, że bez tej jednej niesławnej sceny batożenia film by się obył, aczkolwiek dla mnie nie ma ona nic wspólnego z kiczem – chyba żeby założyć, że cały nurt naturalizmu jest kiczowaty, a coś takiego jak turpizm to już w ogóle pomiot szatana. Nie stawiajmy też, proszę, znaku równości między jedną sceną a „epatowaniem przemocą wszędzie tam, gdzie się da”, bo to dopiero zakrawa na słaby żart. Pisałem o jakości filmowego rzemiosła również w odniesieniu do aktorstwa, które twoim zdaniem było przeciętne. Szczerze mnie to zaskoczyło, bo pomijając już nawet trzy nominacje oscarowe, z takim zarzutem spotykam się pierwszy raz. Grzegorz Fortuna: Naturalizmu (tak jak wszystkiego) można używać umiejętnie lub nieumiejętnie, ale będę się upierał, że w takiej formie, w jakiej on się pojawia u McQueena, to jest trochę kiczowate i banalne. W podobny sposób swoje ostatnie filmy kręci choćby osławiony Uwe Boll (nie mówię oczywiście o jego ekranizacjach gier, a o „Stoic” czy „Tunnel Rats”) – wrzuca długie sceny przemocy, żeby zszokować widza, ale nie przyświeca temu jakaś głębsza myśl. W „Zniewolonym” takich scen jest przecież trochę więcej – batożenie to tylko apogeum – a ich problemem jest jak dla mnie właśnie to, że mają tylko i wyłącznie szokować. Obok nich są z kolei naturalistyczne sceny przemyślane i sensowne, mówiące coś o bohaterach i otaczającym ich świecie – jak choćby wspomniana sekwencja podduszania czy seks na początku filmu. I gdyby wszystkie te momenty pełniły – tak jak te dwa – konkretną rolę, to byłby o wiele lepszy film. Jeśli chodzi o aktorstwo – Ejiofor i Nyong’o są nieźli, ale reszta to jak dla mnie co najwyżej przeciętny poziom. Pitt jest słaby, Cumberbatch czy Giamatti nie mają nic do grania, a Fassbender odlatuje w roli psychola.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Dobry: Porównanie McQueena do Uwe Bolla to dopiero odlot. Nie widzę w „Zniewolonym” ani jednej nieprzemyślanej sceny przemocy, wrzuconej dla samego sadystycznego funu. Najintensywniejsza scena batożenia funkcjonuje tu na podobnej zasadzie, co analogiczne momenty utraty kontroli nad sobą przez bohaterów „Wstydu” czy „Gniewu”. Wszak to wszystko jedna „trylogia cierpienia”. Nawet jednak gdyby traktować tę niesławną scenę jedynie jako składową filmu o niewolnictwie, nadal nie rozumiem, co w niej takiego niestosownego. Więcej – śmieszy mnie to święte oburzenie wielu krytyków, nagle takich wrażliwych, zbrukanych przez Złego McQueena, biedactwa! Tak się jakoś dziwnie składa, że gdy w takim „Helikopterze w ogniu” czy innym „Ocalonym” co chwilę mamy sceny z kulami czy minami rozrywającymi ciała żołnierzy, to wszyscy gratulują, zachwyceni, że ach, och, jakie to realistyczne, jak dobrze oddany horror wojny i tak dalej. Gdy natomiast w filmie o niewolnictwie reżyser pokazuje JEDNĄ mocną scenę batożenia, no bo niestety TAK BYŁO, że źli ludzie batożyli niewolników, nierzadko na śmierć, to nagle jedynymi uprawnionymi do krwawienia okazują się wrażliwe serduszka krytyków… Grzegorz Fortuna: Nie porównuje McQueena do Bolla, ale konkretne sceny do konkretnych scen, bo naprawdę nie widzę większej różnicy między naturalistycznym znęcaniem się w „Stoic” a naturalistycznym znęcaniem się w „Zniewolonym”. Nie chodzi też moim zdaniem o to, że u McQueena te sceny są, a o to, jak one wyglądają i jak działają (albo raczej – jak nie działają). I pozwolę sobie sparafrazować pewnego amerykańskiego krytyka, który bardzo ładnie to ujął – jest różnica między szokującym widokiem a widokiem osoby, która bardzo stara się wywołać szok. W wypadku „Zniewolonego” mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem: oglądam te sceny i nie widzę torturowanych niewolników, ale McQueena, który bardzo chce, żebym zobaczył torturowanych niewolników, i czuje przy tym, że reżyser krzyczy na mnie: „Patrz, chamie, jak oni cierpieli!”. Tymczasem ja wiem, że oni cierpieli, i nie muszę patrzeć na batożenie, wieszanie, rzucanie karafką w głowę itd. (bo, jak wspominałem, nie tylko o jedną omawianą wyżej scenę mi chodziło), żeby się o tym przekonać. Co ciekawe, w innych filmach McQueena ten naturalizm wypadał o wiele bardziej… naturalnie, jak choćby w „Głodzie”, gdzie każda scena ma swoje uzasadnienie, a całość nie jest nadmiernie rozwleczona.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Natomiast odnośnie twojego poprzedniego pytania – nie ma nic złego w podejmowaniu Ważnych Spraw. Ale można to robić z zadęciem, czyli tak jak McQueen, a można subtelnie i z lekkością – tak jak Payne w „Nebrasce”. Nie protestuję przeciwko filmom komentującym niełatwe tematy; protestuję przeciwko nagradzaniu filmów za sam fakt, że te tematy podejmują. Stąd zresztą skojarzenie z „Katyniem”, którego krytycy chwalili, odmieniając przez wszystkie przypadki przymiotnik „ważny”. I stąd też mój wniosek, że Akademia nie nadąża za przemianami współczesnego kina, bo gdyby nadążała, nagrodziłaby w zeszłym roku „Django” – film, który też gdzieś między słowami mówił o koszmarze niewolnictwa, ale robił to w sposób przemyślany, nowatorski i inteligentny. |