Loker daje znać, że jest gotowy do akcji. Sekundę później łódź wpada w lekkie wibracje i dostrzegam kruszarki, które wysuwają się w kierunku odkrywki. Urządzenia przypominają czarne, napuchnięte języki jakiejś prehistorycznej bestii. Między nimi wirują trzy potężne wiertła – nasza jedyna broń w nierównej walce z losem, który raz za razem próbuje udowodnić nam, że nie należymy do tego świata. Na razie wygrywamy. Na razie… Wracam do kajuty dopiero po tym, jak droidy sprawdziły każdy centymetr kwadratowy poszycia batyskafu i zapewniły mnie, że nie ma większych uszkodzeń. Dla nich dzień pracy jeszcze się nie skończył. Przez kilka następnych godzin będą przerabiać wydobyty surowiec na elementy potrzebne do odbudowy masztu. Potem przygotują sprzęt na jutrzejsze wydobycie, a później udadzą się na krótki, regeneracyjny odpoczynek. Masywne metalowe drzwi zatrzaskują się za mną z głuchym łomotem. Wchodzę w pogrążone w półmroku, wychłodzone wnętrze. Rozglądam się po wszystkich kątach, ale nigdzie go nie widzę. Jeszcze nie przyszedł. Ściągam kombinezon i podkoszulek, zakładam buty biegowe i wchodzę na bieżnię wciśniętą w róg kajuty. Jak zawsze jest zimno, ale za chwilę nie będzie mi to przeszkadzać. Praca, którą wykonuję nie jest zbyt ciężka, dlatego muszę inaczej dbać o kondycję fizyczną. A bieganie to dobry sposób, aby choć na chwilę wyłączyć myślenie. Godzinę później zdyszany i rozpalony podchodzę do lustra, przemywam twarz i znowu przyglądam się temu zmęczonemu, pooranemu przez czas obliczu. Czekam długo, ale nic się nie dzieje. Raz za razem spoglądam przez ramię. Zaczynam się już trochę martwić. W końcu wyciągam z szafki maszynkę elektryczną i zaczynam golić głowę. Wykonuję powolne, metodyczne ruchy, jakbym odprawiał jakiś magiczny rytuał. – Dlaczego nie wziąłeś tabletki, tatusiu? Zamieram. Długo wpatruję się w swoją twarz, na której pojawia się wyraz niewysłowionej ulgi. W końcu odkładam maszynkę, przecieram dłonią niemal łysą głowę i mówię: – Nie przyszedłbyś, gdybym to zrobił. Odwracam się i widzę drobnego, rudowłosego chłopca, przechadzającego się po kajucie, jak po swoim pokoju. To mój dziewięcioletni synek Joan. Kiedyś zapomniałem wziąć leki i przyszedł do mnie. Od tego czasu co kilka dni celowo przerywam kurację spowalniającą chorobę. – Gdzie wujek Olsen? – pyta spokojnie. Zawsze zaczyna od tego samego pytania. – Wujek Olsen nie żyje. Tak jak pozostali członkowie załogi. Zostałem tylko ja. I droidy. – A tak, pamiętam. Zabił ich KA-5. A czemu wirus nie zabił ciebie? – Nie mam pewności. Długo szukałem odpowiedzi na to pytanie. Przez dwa miesiące wertowałem akta medyczne zarchiwizowane przez naszych lekarzy. Wynika z nich, że Kosmika wiedziała o KA-5 na długo przed tym, nim nas tu wysłała. Odkrył go „Kolumb I”. Byliśmy nawet zaszczepieni, ale ktoś w agencji niezbyt dokładnie odrobił swoją lekcję i w praktyce okazało się, że szczepionka jest nieskuteczna. Zacząłem wtedy analizować historię chorób wszystkich członków załogi i okazało się, że tylko ja i Olsen przeszliśmy w dzieciństwie wirusowe zapalenie opon mózgowych. KA-5 działa trochę podobnie, ale jest o wiele bardziej agresywny. W ciągu kilkudziesięciu godzin dosłownie rozpuszcza neurony. – Czyli jesteś zdrowy? – Nie. Przebyta w przeszłości choroba musiała wytworzyć w naszych organizmach jakiś rodzaj zapory, która spowolniła działanie wirusa. Ale nie zatrzymała. KA-5 cały czas niszczy mój mózg, sprawiając, że powoli popadam w szaleństwo. Przechodzę różne stany emocjonalne, począwszy od głębokiej depresji, przez wybuchy niekontrolowanej euforii, na kompletnym odlocie skończywszy… – A wujek? – Zwariował po trzech miesiącach. Ubzdurał sobie, że jestem chińskim szpiegiem, który chce go zabić, a potem zniszczyć stację i cały księżyc. Pewnego dnia zaszedł mnie od tyłu i zaczął dusić stalową linką. Na szczęście w pobliżu był Eryk. Dopadł go i skręcił mu kark. Zapada milczenie. Malec nie patrzy na mnie. Chodzi po kajucie z miniaturową rakietą w uniesionej rączce, udając, że zabawka przemierza kosmiczne przestrzenie. – Dlaczego nie wracasz, tatusiu? – pyta nagle, nie przerywając zabawy. – Obiecałeś, że wrócisz. – Synku… Tłumaczyłem ci to dziesiątki razy. – Opowiedz jeszcze raz. Wzdycham głośno i ściskam palcami kąciki oczu. – Na razie nie mogę wrócić. Problem w tym, że nie mamy pojęcia, co się tak naprawdę wydarzyło. Z przekazów wiemy tylko, że sytuacja na Ziemi bardzo się skomplikowała. Chiny zaczęły straszyć świat arsenałem ultrajądrowym. Unia nie chciała pertraktować. Szefowie Kosmiki zapewniali mnie jednak, że znajdą wyjście z sytuacji, bez względu na wszystko wyślą transporter… Milknę. Czuję ucisk w gardle i trochę kręci mi się w głowie. – Źle wyglądasz, tatusiu – mówi malec i siada na podłodze. Rakieta ciągle zwiedza obce światy. – To nic… – odpowiadam, po czym podchodzę do zlewu, nalewam zimnej wody do szklanki i piję łapczywie lodowaty płyn. Po chwili kontynuuję: – To się stało jakiś miesiąc po tym, jak pochowałem Olsena. Ostateczny koniec misji „Nowa Nadzieja”. – Zabawka zastyga w miejscu i dziecko spogląda na mnie z zainteresowaniem. Blask Jowisza tańczy w jego ogromnych, zielonych oczach. – Nad stacją krążyło kilka botów rejestrujących, nadzorowanych bezpośrednio przez Kosmikę. Gdy my przemierzaliśmy głębiny Wszechoceanu, maszyny badały powierzchnię Europy, kontrolowały poziom promieniowania, wykrywały usterki, które przeoczyły nasze komputery. I nagle wszystkie runęły w dół, jakby ktoś przeciął nożem wiązkę kontrolną. Jeden spadł na magazyny wypełnione sprzętem górniczym, drugi prawie kompletnie zniszczył główny maszt, pozbawiając nas możliwości odbioru przekazów z Ziemi. – To dlatego już nie wysyłasz do nas wiadomości? – Wysyłam! – mówię głośniej. O wiele za głośno. – Nadajnik w trzecim sektorze bazy jest nienaruszony. Codziennie rano, nim zaczniemy pracę, wysyłamy komunikat: „Jesteśmy tu. Żyjemy.” Ale dopóki nie odbudujemy odbiornika, nie dowiemy się, czy nasze przekazy w ogóle docierają. – A kiedy skończycie? – Pracujemy nieprzerwanie od trzynastu miesięcy. Odbiornik to kilkadziesiąt ton stali i miedzi. W pierwszej kolejności wykorzystaliśmy zniszczone części bazy i wszystkie inne elementy, które nie były nam niezbędne do życia. „Europa II” miała być całkowicie samowystarczalna, dlatego mamy tu wszystkie potrzebne maszyny do przerobu surówki. Ale to i tak o wiele za mało. A przy tak mocno wyeksploatowanym sprzęcie wydobycie trwa bardzo długo i daje mizerne efekty. Podczas jednej dniówki udaje nam się uzyskać zaledwie od pięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu kilogramów rudy. Jednak jeśli wszystko pójdzie dobrze, za około dwa miesiące maszt będzie gotowy. – Cieszę się, tatusiu – mówi Joan, a na jego jasnej twarzyczce pojawia się uśmiech. Nagle czuję potworny zawrót głowy. Ściskam skronie i widzę jak cały pokój wiruje, jakbym zaglądał do wnętrza ogromnej pralki. Zaciskam powieki, biorę kilka głębszych oddechów i po chwili wszystko wraca do normy. Joan znowu siedzi na środku kajuty, bawiąc się rakietą. – Dlaczego nie wracasz, tatusiu? – pyta jakby wcześniejsza rozmowa w ogóle nie miała miejsca. – Joan, proszę cię… – odpowiadam niemal ze łzami w oczach. – Muszę już iść – rzuca niespodziewanie i wstaje. – Mama się o mnie martwi. – Poczekaj jeszcze chwilę. Jak ona się czuje? Wszystko u niej dobrze? A co z dziadkiem? Choroba nadal postępuje? Nie odpowiada. Zaczyna cofać się w kierunku najciemniejszego kąta pomieszczenia, by po chwili rozpłynąć się w mroku. – Zaczekaj… Stoję jakiś czas ze wzrokiem utkwionym w miejscu, w którym zniknął. Moja ręka zaczyna lekko drgać. KA-5 sieje w moim mózgu coraz większe spustoszenie. Wiem o tym, ale nie chcę rezygnować z tych krótkich spotkań z widmem syna. One są jak głęboki oddech tuż przed skokiem do wody. Czekam jeszcze dziesięć minut, aż atak trochę złagodnieje, po czym siadam na łóżku i wyciągam z szafki butelkę „zielonej whisky”. Paskudny gorzki bimber, który naprawdę ma zielony kolor. Mocny jak stado bawołów. Wierzbiński zdążył napędzić kilkadziesiąt butelek tego cholerstwa. Głównym składnikiem jest oczywiście plankton. Wyciągam korek i pociągam solidny łyk prosto z butelki. Pierwsze wrażenie jest takie, jakbym wlewał w siebie płonący olej silnikowy. Przy drugim łyku jest mi już wszystko jedno. Alkohol momentalnie dociera do neuronów i zalewa je falą słodkiej obojętności. Doskonale wiem, dokąd prowadzi zbyt częste korzystanie z dobrodziejstwa „zielonej whisky”, ale nie dbam o to. Po prostu chcę tej nocy spokojnie zasnąć… |