Trzynastą już edycję międzynarodowego festiwalu filmów dokumentalnych DocPoint w Helsinkach otworzył film „Love&Engineering”. Ta pozornie lekka opowieść o inżynierach szukających towarzyszki życia kosztowała reżysera prawie cztery lata życia i szacunek kolegów po fachu. Z reżyserem filmu „Love&Engineering”, Tonislavem Hristovem, obwołanego podczas gali otwarcia mianem „bułgarskiego prezentu dla Finlandii”, o stawianiu kobiet na piedestale, sprzedawaniu miłości i zabawnych rozwodach rozmawia Marta Bałaga.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Marta Bałaga: Pierwszą rzeczą, która nasuwa się po obejrzeniu Twojego filmu to wrażenie, że naprawdę lubisz swoich bohaterów. Tonislav Hristov: Kiedy tylko rozpoczęliśmy zdjęcia stało się dla mnie jasne, że widzom łatwo będzie polubić tych facetów. To moi przyjaciele - pochodzę z Bułgarii, a wiele Bułgarów żyjących w Finlandii to właśnie inżynierowie, łatwiej znaleźć tu dobrą pracę. Ich problem polega na tym, że mają problem z komunikacją i nie potrafią rozmawiać z kobietami. Z różnych przyczyn jest to dla nich bardzo trudne. Całe swoje życie spędzili najpierw w szkołach o profilu ścisłym, gdzie większość stanowią faceci, potem na studiach inżynierskich, gdzie większość stanowią faceci, i wreszcie w pracy, na przykład w Nokii, gdzie większość znów stanowią faceci. W pewnym momencie zdają sobie więc sprawę, że nadszedł czas na założenie rodziny, a nigdy tak naprawdę nie rozmawiali z kobietą. MB: Po sukcesie sitcomu „Teoria wielkiego podrywu” wydaje się, że mamy do czynienia z prawdziwą „zemstą frajerów”. Nagle wszyscy polubili wykpiwanych przez lata nerdów. TH: Myślę, że dzieje się tak dlatego, że w przypadku tego serialu i w przypadku naszego filmu ma się wrażenie, że ci faceci są prawdziwi. Że są szczerzy, i że ich zamiary są w pewnym sensie „czyste”. Widzą kobietę i pragną stworzyć z nią coś pięknego, co też w pewnym sensie stanowi ich problem, bo stawiają kobiety na piedestale jak święte. MB: Kobiety w twoim filmie ukazane są jako marzenie, nie jako osoby z krwi i kości. TH: Tak, takie było moje zamierzenie. Może się wydawać, że w moim filmie kobiety przemykają gdzieś na drugim planie, ale tak właśnie postrzegają je moi bohaterowie; jako marzenie, jako jakiś nieuchwytny cel. Problem w tym, że kiedy uda im się zainteresować sobą kobietę, postrzegają ją jako świętą, a to zła strategia. MB: Jest w tym coś włoskiego, ten słynny podział na dziwkę i świętą. TH: Tak, tylko że dla nich istnieją tylko święte (śmiech). Dlatego też są tak naiwni i jednocześnie tak...fajni. Nie spoglądają na kobietę jak na obiekt seksualny, ale jak na partnerkę na całe życie. Nawet jeśli film pokazuje wyłącznie męski punkt widzenia, zwykle podoba się także kobietom, bo sprawia, że czują się wyjątkowe. MB: W filmie jest wiele zabawnych sytuacji i stwierdzeń. Zastanawia mnie, ile z tego było wcześniej zaplanowane i czy wspomagałeś się scenariuszem. TH: Nie, wszystkie te sceny były improwizowane. Niczego nie planowaliśmy. W moim poprzednim filmie („Rules of Single Life” - przypis autorki) starałem się wcześniej rozpisać pewne sytuacje, ale kiedy go ponownie obejrzałem te sceny wydały mi się sztuczne. Mój wkład polegał tylko na tym, że organizowaliśmy im randki w ciemno albo imprezy, żeby mogli poznać jakieś dziewczyny. Reszta należała do nich. MB: Brzmi to trochę jak reality show. Umieszczasz bohaterów w zamkniętej przestrzeni i obserwujesz, co się stanie. TH: Dokładnie. To od nich zależało, czy coś nastąpi czy nie. Nawet jeśli wydaje się, że „Love&Engineering” jest zabawnym filmikiem, nie można zapomnieć o tym, że dotyczy rzeczywistości. To nie film hollywoodzki.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
MB: Nie da się jednak ukryć, że udało Ci się sprowokować żywiołową reakcję publiczności. Jest już dla mnie jasne, dlaczego podczas naszej wcześniejszej rozmowy określiłeś ten film jako „dokument romantyczny”. TH: Zabawne było to, że mój poprzedni film, „The Rules of Single Life”, ostatecznie miał szczęśliwe zakończenie – jednemu z bohaterów urodziło się dziecko. W przypadku tego filmu wszyscy oczekiwali czegoś podobnego, a my postawiliśmy na otwarte zakończenie. Ważniejsze było zrozumienie, czym jest miłość. Że nie jest to coś wyimaginowanego, że to coś, co boli, co sprawia, że krwawimy. O tym jest mój film. Dla moich bohaterów miłość jest zagadką, a więc próbują spojrzeć na nią jak na algorytm do rozwiązania. Problem w tym, że to trzeba po prostu poczuć, żeby cokolwiek zrozumieć. Nie ma na nią recepty. MB: Gdyby zapytać jakiegoś przypadkowego przechodnia, z czym kojarzą mu się filmy dokumentalne, odpowiedziałby pewnie, że z wojnami i cierpieniem. „Love&Engineering” zmierza w zupełnie odwrotnym kierunku. TH: Ja dodałbym jeszcze, że ze zwierzętami (śmiech). To absurdalne, bo takie dokumenty robi się już od dziesięcioleci a filmów podobnych do mojego jest niewiele. Czasem dokumenty kreują „getta”, przemawiają do małej grupki ludzi, która uważa się za wybrańców. Może jestem dziwny, ale wydaje mi się, że powinny być dla wszystkich, a nie tylko dla tych, którzy czują się lepsi od innych. Parę lat temu poszedłem do kina na film dokumentalny z, o zgrozo, paczką popcornu i wszyscy patrzyli na mnie jak na kosmitę. MB: W przypadku „Love&Engineering” nie ma mowy o takich podziałach. TH: Tak, bo ja pragnę, żeby moje filmy oglądano podgryzając popcorn. Problem z takimi filmami jak mój polega na tym, że sporo kosztują. Z powodu tego, jak wyglądają, z powodu czasu, jakiego wymagają. Wielu osobom wydaje się, że takie filmy jak „Love&Engineering” robi się łatwiej, bo wydaje się stosunkowo nieskomplikowany, nie opowiada o wojnie czy śmiertelnych chorobach. Jest dokładnie na odwrót. W przypadku zwykłych dokumentów jedzie się w jakieś miejsce i stara się znaleźć na odpowiedź na jakiś problem. Ten film stanowił natomiast duże ryzyko, bo istniała możliwość, że nic ciekawego się nie wydarzy. Gdy mówisz potencjalnym producentom, że chcesz nakręcić film o miłości nie powiedzą ci: „Dobra, tu masz pół miliona”. Tak się nie dzieje. Musisz przekonać ludzi, że ta miłość się pojawi, a to ryzykowne. To zabrzmi okropnie, ale wojnę i cierpienie łatwiej sprzedać. Natomiast jeśli zrobisz coś takiego, jak „Love&Engineering”... Wielu dokumentalistów uważa takie filmy jak mój za jakiś żart, ale ja uwielbiam tych facetów, jestem z niego zadowolony i na pewno zrobię jeszcze kolejny film o miłości. Nawet jeśli znowu zajmie mi to cztery lata. MB: Z pewnością nie brak Ci determinacji. Podobno podczas ważnego spotkania z producentami zacząłeś tańczyć i śpiewać. TH: To był zupełny obłęd. Przedstawialiśmy nasz projekt jako pierwszy i wszystko, co mogło pójść źle – poszło źle. Kiedy tylko włączyliśmy projektor od razu się zawiesił, a na sali byli wszyscy ważni producenci. Stanąłem na środku sali i powiedziałem, że potrzebujemy pół miliona. Uznali to za niezły żart. Zacząłem od nowa, a tu to samo, więc po prostu zacząłem tańczyć i robić z siebie przedstawienie. Po chwili dołączył do mnie producent, wszyscy wybuchnęli śmiechem i potem poszło już dobrze. Gdyby ta sama sytuacja powtórzyła się za trzecim razem chyba bym się zastrzelił. MB: Przed rozpoczęciem seansu wspomniałeś coś o nowym projekcie, nad którym pracujesz. TH: Mam kilka pomysłów, ale szczerze mówiąc chętnie zrobiłbym kolejny film w podobnym stylu. Jestem po rozwodzie, mój producent też, więc wpadliśmy na pomysł, żeby zrobić zabawny film o rozwodzie. Chciałem go zatytułować „The Mathematics of Divorce”. Pewien profesor, który miał w nim wystąpić twierdził, że jest w stanie przewidzieć, kiedy dana para się rozstanie. Myślał, że o rozwodzie wie wszystko, a tu nagle zostawiła go żona. Fascynują mnie te absurdy powiązane ze związkami, miłością, naukowcami i wydaje mi się, że poświęcę im kolejne piętnaście lat.
Miejsce: Helsinki, Finlandia Od: 28 stycznia 2014 Do: 2 lutego 2014
Tytuł: Love & Engineering Rok produkcji: 2014 Kraj produkcji: Bułgaria, Finlandia, Gruzja Czas trwania: 81 min Gatunek: dokument |