powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (CXXXIV)
marzec 2014

Dyeu-Peter
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Po tym stanowczym nakazie Eryk odpuszcza i dalszą drogę spędzamy w całkowitej ciszy. Wiem, że droidy mają rację, ale nigdy się do tego nie przyznam. Oni nie są w stanie zrozumieć, z czym się zmagam.
Aby odsunąć od siebie czarne myśli, spoglądam przez boczne wizjery i obserwuję Wszechocean. Przez większość czasu widzę tylko czerń, ale niekiedy dostrzegam jasne falujące plamy złożone z miliardów drobnych stworzonek, które emitują fluorescencyjne światło. Od czasu do czasu zauważam też sunącą majestatycznie sylwetkę zbłąkanego anioła, otoczonego zielonkawą poświatą, który zapuścił się głębiej niż zwykle. Widzę beczkowaty, mięsisty odwłok i rozłożyste płetwy, przypominające motyle skrzydła, siekące wodę niczym turbiny. Loker pewnie też go teraz ogląda i nie może przeboleć tego, że nie zgadzam się na polowanie.
Anioły, choć od ogona do czubka obłego łba mierzą prawie siedem metrów, nie są największymi mieszkańcami Wszechoceanu. Ani najgroźniejszymi. Gdy pięćdziesiąt lat temu naukowcy wysyłali na Europę pierwszego robota badawczego, podejrzewali, że pod lodową skorupą znajdą życie składające się głównie z drobnoustrojów i bakterii. To, co odkrył „Kolumb I” przeszło ich najśmielsze oczekiwania. Jego reflektory wyłowiły z wiecznego mroku sylwetki wodnych potworów rodem z ziemskiego mezozoiku. Okazało się, że liczne gatunki żyją tu w całkiem nieźle funkcjonującym ekosystemie, który do rozwoju nie potrzebuje ani krzty słonecznego światła. Istny raj dla biologów.
Jednak to nie fauna ani flora Europy ściągnęła nas w ten niegościnny zakątek Układu Słonecznego. Radary i skanery „Kolumba”, który badał Wszechocean nieprzerwanie przez sześć lat, natrafiły na potężne podwodne góry i kaniony, przy których Himalaje czy Alpy to zaledwie niewielkie pagórki. W sercach skał robot odkrył rozległe złoża surowców, które już od dłuższego czasu stanowiły towar deficytowy na Błękitnej Planecie. Rudy żelaza, miedzi, ołowiu, cynku… Obliczono, że odkryte zasoby wystarczą na dziesiątki, jeśli nie na setki lat, i wyciągną ziemską gospodarkę z kryzysu, który popychał ludzkość w kierunku kolejnej wojny światowej.
Kilkanaście lat później w kierunku Jowisza wyruszyły statki z załogą złożoną z droidów technicznych oraz transportowce przewożące elementy bazy „Europy II”, w której za kolejne dziesięć lat mieli zamieszkać pierwsi ludzie.
I tak oto znalazłem się w misji „Nowa Nadzieja”. Misji, która okazała się kompletną klapą.
Nie byliśmy docelową załogą górniczą. Inżynierowie, biolodzy, psycholodzy, dwóch lekarzy. Łącznie dwanaście osób, nie licząc droidów. Mięliśmy przygotować bazę dla następnych ekip i po trzech latach wrócić do domu.
Pierwsze problemy pojawiły się jeszcze przed wyruszeniem. Państwa członkowskie Unii Kontynentów nie mogły dojść do porozumienia, czy świat stać na kontynuowanie tak kosztownego i długotrwałego przedsięwzięcia. W końcu misja uzyskała aprobatę większości, ale rozpoczęła się w cieniu poważnego konfliktu między Chinami, które kilka lat wcześniej wystąpiły z Unii, a Stanami Zjednoczonymi. Zaledwie dwa dni po naszym odlocie chińskie barakudy zaatakowały amerykańskie placówki wojskowe na Filipinach.
Ale nas to już nie dotyczyło, a przynajmniej tak nam się wtedy wydawało. My gnaliśmy przez kosmos w kierunku majestatycznego Wielkiego Brata, rozmyślając o maleńkim okruchu lodu zawieszonym w wiecznej czerni.
„Europa II” przywitała nas zimnem i mrokiem swych wilgotnych korytarzy. Szybko przywykliśmy do ciasnych pomieszczeń i ciągłego blasku Gazowego Olbrzyma, który wydawał się wdzierać do umysłu człowieka, nawet przez osłony i grube metalowe ściany.
Mijały tygodnie. Wszystko szło gładko, aż do dnia, w którym Hagen przywlókł do bazy KA-5. Pracował przy kominach termalnych gdzieś w odległej Trzeciej Ćwiartce. Na głębokości dwunastu kilometrów jego batyskaf dostał przecieku i biolog musiał się ewakuować. Dotarł do bazy w łodzi ratunkowej, podduszony i przemarznięty.
Trzy dni później dziesięciu członków załogi już nie żyło…
Nagły wrzask radaru wyrywa mnie z mglistego świata wspomnień wprost w pulsujące zielenią wnętrze batyskafu.
– Mamy problem, Danielu – mówi Eryk tym swoim wypranym z emocji głosem.
– Co się dzieje?
– Coś się zbliża. Z kształtu i rozmiaru wnioskuję, że to chyba szczękacz. Białas?
– Szlag! Oczywiście, że Białas. Jakim cudem nas namierzył? Co trzy dni zmieniamy trasę.
– Jest bystry. Inny niż pozostałe.
– Cholera. Wszystkie gatunki na Europie są obsesyjnie terytorialne, tylko ten jeden upierdliwiec musi się wyróżniać.
Wyłączam oświetlenie alarmowe, choć wiem, że jest już za późno. Szczękacze to dwudziestopięciometrowe potwory, góry mięśni stworzone tylko po to, by stać na szczycie łańcucha pokarmowego Wszechoceanu. Ich podbrzusza i grzbiety pokryte są dziesiątkami wypustek, które przypominają anteny. Zwierzęta wysyłają przez nie impulsy, które odbijają się od przeszkody czy ofiary i wracają do ich ośrodków percepcyjnych jako precyzyjny, trójwymiarowy model. Jest to odpowiednik echolokacji wykorzystywanej przez delfiny, tylko o wiele bardziej zaawansowany.
Widzę go. Wali prosto na nas, jak biała chmura napędzana furią. Czerwone pasy na jego bokach pulsują – znak, że jest wściekły i zdeterminowany. Wygląda przez to, jakby tryskał na wszystkie strony krwią. Masywne szczęki kłapią co jakiś czas, błyskają kilkoma rzędami ogromnych zębów.
– Co robimy, Danielu?
Ocieram pot z czoła i zaciskam palce na drążkach.
– To co zawsze, przyjacielu: czekamy.
Białas z każdą sekundą zmniejsza dystans. Jest tak blisko, że słyszymy przeciągłe wycie, przypominające zawodzenie pijanego wieloryba, które wydobywa się z jego paszczy.
– Teraz, Eryk! – krzyczę. – Odpalaj flarę!
Rozlega się ciche kliknięcie i ocean dokoła nas dosłownie wybucha światłem. Dodatkowo głośnik na dachu łodzi posyła w kierunku łowcy pocisk dźwiękowy, który brzmi jak wrzask gnębionych potępieńców. Wielorybi śpiew natychmiast zamienia się w ryk przepełniony bólem i gniewem.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Spadamy stąd – rzucam i kieruję drążki w dół.
Batyskaf niemal odwraca się do góry dnem i z maksymalną prędkością nurkuje w płynny granat, ku największym głębinom.
– To go na długo nie zatrzyma – mówi Eryk.
– Wiem. Ale na razie jest kompletnie ślepy. Jego sensory są sparaliżowane i minie trochę czasu, zanim się pozbiera. A my będziemy już wtedy daleko w labiryntach Czarnych Grani. Ale słowo daję, że kiedyś ten biały diabeł nas dopadnie…
– Jeśli taka będzie wola Boga, Danielu.
Nie komentuję tego stwierdzenia. Przysuwam mikrofon do ust i mówię:
– Loker, przepraszam za te ewolucje, ale chyba widziałeś co się stało.
Z wnętrza swojej klatki robot może nadawać tylko impulsy komunikacyjne, które pojawiają się na mojej konsoli jako ciąg świetlnych znaków. Odczytuję zakodowane litery, układające się w dosyć niecenzuralne słowa. Uśmiecham się krzywo i postanawiam nie przekazywać Erykowi, co Loker myśli o naszych umiejętnościach kierowania batyskafem.
Dalsza część dnia mija już bez dodatkowych atrakcji. Pół godziny po ataku szczękacza przemierzamy masyw Czarnych Grani. Są to potężne podwodne góry, których zbocza pokrywają emanujące wszystkimi kolorami tęczy morskie rośliny i odpowiedniki ziemskich ukwiałów. Z licznych pęknięć w skałach wydobywają się kłęby wrzących substancji chemicznych, które częściowo przyczyniły się do rozwoju życia w wodach Europy.
Kopalnia znajduje się w ogromnej jaskini. W jej wnętrzu zmieściłaby się katedra Świętego Piotra wraz z całym otaczającym ją placem.
– Dobra, chłopaki – mówię i wystukuję kombinację znaków klawiszami na pulpicie. – Przygotować się. Za chwilę będziemy pod ścianą.
– Niedobrze – oznajmia Eryk.
– Co się stało?
– Wysłałem sygnał skanujący do czwartego sektora odkrywki. Cały rejon uległ zawaleniu.
– Nic ma co się martwić, kolego. Według moich obliczeń wydoimy ósemkę w dziewięćdziesięciu pięciu procentach. Spokojnie powinno wystarczyć, aby skończyć maszt. Przygotuj ładownie i sprawdź szczelność zasysaków. Chcę mieć pewność, że kruszec na pewno trafi we właściwe miejsce.
– Dobrze, Danielu. Musimy się śpieszyć. Tlenu zostało na około siedem godzin.
– Mało. Przez Białasa mamy sporą stratę. Ale trudno. Róbmy swoje i wynośmy się stąd.
Ściana wyłania się niespodziewanie przed dziobem batyskafu. W świetle reflektorów wygląda jak usiane gwiazdami niebo.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

44
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.