Dopiero w tym momencie zauważam, jak zmienił się guz przez te kilka godzin i po prostu staję jak wryty, a szczęka opada mi do samej ziemi. Urósł. To na pewno. Jest teraz większy niż jakikolwiek budynek w mieście. Kształt kolby jest dalej zachowany. Ale pojawiły się… jak gdyby balkony, zdobienia, komory zostawiające długie, przerażające cienie… Mleczny płyn pokrywający powierzchnię stężał i zamienił w alabastrową elewację. Na górze wyrastają wąsy czy macki, które ciągną się w górę tak wysoko, że nie widać, gdzie się kończą. Czy się kończą, bo tam już nie sięgają szperacze oświetlające guza z dołu. – Miasto z nieba – mówi Natalia dziwnym głosem, aż przechodzą mnie ciarki. Może jednak jest jeszcze pora odwołać tę farsę. Jeżeli ona chce zrobić coś głupiego, a na pewno chce zrobić coś głupiego, ona naprawdę myśli, że będzie sobie pływać w guzie jak Marian. Dobrze, że jej nie mówiłem o tym krzyżowaniu… W każdym razie jeżeli to jest miasto z nieba, to robi wrażenie. Widziałem na starych pocztówkach, jak wyglądała Wielka Katedra, zanim obumarła i zmieniła się w stertę gnijącego ciała, którą pamiętam z dzieciństwa. I to, co widzę przed sobą, wydaje mi się milion razy wspanialsze. To jest budowla, która faktycznie sięga nieba, cała pokryta wzorami, których znaczenia nie potrafię odgadnąć, uczynionymi nie ludzką ręką, ale rozrostem tego… Czym to właściwie jest? Czy Robert miał rację, mówiąc o dziecku miasta? Czy to nieprawdopodobna mutacja, czy też może kolejne stadium rozwoju? Bo jeżeli to drugie, to w takim mieście chcę żyć, chcę mieszkać w alabastrowym wieżowcu, gdzie rano budzisz się w chmurach. Może Marian zajął już najlepszy apartament, gdzieś na samym szczycie? Może to Marian wymyślił te ornamenty, żeby ładnie się jego dom prezentował, ale raczej nie podejrzewałbym o to zdziadziałego pięćdziesięciolatka. – Co tutaj robicie? – pyta jakiś doktorek w białym fartuchu. Nie lubię doktorków w białych fartuchach, a oni nie lubią ludzi z Oddziału, bo nie uważają nas za równych sobie. Tępi okularnicy. – Jestem od Granackiego – odpowiadam spokojnie. – Mamy przeprowadzić niezbędne… pomiary. – Granacki pół godziny temu zniknął we wnętrzu anomalii. – Zniknął? – pyta Natalia tym samym cholernie strasznym, spokojnym głosem. Głosem pełnym nadziei. – Podszedł tam, wyciągnął rękę i… i go wchłonęła – mówi lekarz, szukając słów, które przychodzą mu z wielkim trudem. To jest za wiele. To jest, kurwa, niemożliwe. Najpierw Marian, teraz Robert… Co to jest, do cholery?! Zaraz cały oddział się rozpadnie i wtedy kto to zniszczy, kto ochroni przed wojskiem? Może samo się ochroni, kolejny impuls, bo dlaczego nie? Może to nie Marian. Może Robert, on jest, znaczy był, pierdolnięty. Może zechciał się z guzem skrzyżować, jak się skrzyżował Marian. Może się czymś zaraził od próbek, a może… Może to Robert wymyślił ornamenty. Po nim bym się spodziewał. – Jacek, a gdzie jest Jacek?! – krzyczę raptem, bo może i Jacek zniknął we wnętrzu guza. – Tutaj jestem – mówi spokojnie ktoś z tyłu. Widocznie usłyszał mój głos, zobaczył mnie, a może trafił na mnie, bo zawsze na siebie trafialiśmy, już od rekrutacji. – Przyjechaliśmy godzinę temu, od razu ze szpitala. Robert coś mówił, że przeprowadzi taki eksperyment, że się zdziwię, ale… – Zaczyna płakać. Mój Jacek. Cały i zdrowy, niewyspany. Ojciec rodziny, najlepszy kumpel, koleś za którym wskoczyłbym w ogień. Za którym wszedłbym nawet do tego guza, jak Robert. – To koniec – mówi Jacek i patrzy na mnie w taki sposób, że mu wierzę. Zawsze mu wierzę. – Bez Granackiego nie ma Oddziału. – Co ty mówisz, przecież… – Posłuchaj. – Łapie mnie za ramię i lekko potrząsa. – To jest koniec. Ja z rodziną wyjeżdżam z miasta jeszcze dzisiaj. – Wyjeżdżasz?! – Na razie do jej rodziców. Dziewczynki boją się tego czegoś. – Wskazuje głową na najpiękniejszy budynek, na guza, na anomalię. – Też się boję. Chcę normalnie żyć, rozumiesz? Nie w cieniu czegoś takiego, nie w obawie, że miasto umrze następnego dnia. Dla mnie umarło wczoraj. – Wiecie coś, czego nie wiem? – pytam podejrzliwie, tak jak nigdy nie pytałem Jacka. Bo Jacek nigdy nie miał przede mną nic do ukrycia. – Wiem, że to nie jest moja bajka, mam swoje życie. Tylko tyle. Granacki jak zawsze zrobił, co chciał. Po prostu najzwyczajniej wszedł do środka i wiesz, co ci powiem? – Nie czeka na odpowiedź, sam odpowiada ściszonym głosem: – Powiedział tylko na odchodnym, że nie ma zamiaru wracać. Ja tam nie wejdę, po prostu nie wejdę. Rozumiem. Rozumiem Jacka, choć nie rozumiem tego wszystkiego. Ściskam go porządnie, po męsku, i klepię po plecach. – Pozdrów dziewczyny od wujka Damiana. A Jacek jest sobą, uśmiecha się tylko lekko, przeciera nos rękawem i mruga do mnie, spoglądając ukosem na rudą w kombinezonie, i nie mówi nic. Po prostu odwraca się i idzie, a ja wiem, że zrobi dokładnie to, co mi powiedział. Myli się tylko co do tej dziewczyny. A może to ja się mylę? Może jednak nie wszystko stracone. Ona stoi potulnie i czeka, cały czas patrząc na mnie tymi przestraszonymi oczami. A ja w tych oczach widzę, że i tak bardziej ciągnie ją do guza, że to uczucie musi wygrać ze strachem. Tylko nie ma Oddziału. Jacek ma rację. Moje upoważnienia są teraz warte tyle co papier toaletowy. Żaden z tych stojących z karabinami żołnierzyków nawet nie będzie chciał na nie spojrzeć. Nie ma możliwości, żebyśmy dostali się w pobliże guza. Wiec stoję i myślę, i kombinuję, jak dotrzymać obietnicy danej tej dziwnej pannie. Kątem oka widzę, jak ubrani w zielone kubraki artylerzyści ładują działa. Rozwalą guza w trzy drzazgi, to będę z obietnicy zwolniony, może. Natalia drży, łapie mnie za ramię i jeszcze bardziej drży cała w obawie, w oczekiwaniu na wystrzał. Gdzieś w środku też nie chcę, żeby to zniszczyli, też się boję i drżę, i czekam. Nie wiedzą, z czym zadzierają. Nie wiedzą, jak to się może skończyć. Bo jeżeli to nowe miasto, albo jeżeli guz ma już w sobie chociaż jeden gen Roberta, nie podda się łatwo. W końcu jeden z oficerów macha ręką przy jednym z potężnych dział. Huk. Pierwszy kontrolny pocisk uderza w guz, w sam środek i przebija się do jego wnętrza. Detonuje wewnątrz, a całym guzem wstrząsają jak gdyby konwulsje. Słychać radość żołnierzy, słychać brawa gdzieś z ulicy. Lecz dziura szybko zarasta, a zanim zarośnie, wylewa się z niej pewnie kilka ton gęstej półprzezroczystej mazi, wprost na budynek, który jeszcze wczoraj był kinem. I znowu mam to uczucie. Znowu przebiega nagły impuls. Tylko teraz dam sobie rękę uciąć, że czuję, jak guz najpierw wysysa energię z całej okolicy, aby następnie błysnąć przerażająco białą błyskawicą. Nieporównywalną z tym, co było wcześniej. Przed oczyma mam jeszcze przez kilka minut jasne światło. Natalii nie widzę, żołnierzy nie widzę, tylko plamę jaskrawego światła. Wszędzie jest ciemno. Nie wiem, czy w całym mieście pali jeszcze choć jedna żarówka. Nagle guz zaczyna się świecić, pomiędzy sięgającymi nieba wypustkami, mackami, pojawiają się elektryczne łuki, które rozjaśniają okolicę i wydają przerażający dźwięk. Wśród ludzi rozprzestrzenia się panika. Nawet policjanci i część żołnierzy z kordonu po prostu biorą nogi za pas i zaczynają uciekać. Natalia stoi jak zaklęta, tylko dzięki temu, że trzyma mnie za rękę, nie uciekam z nimi. Patrzy jak zaklęta na guza, na zdobienia, na elektryczne wyładowania. Żołnierze nie dają za wygraną. Co nowszy sprzęt przestaje działać, ale przecież chyba byli na to przygotowani po akcji z helikopterem, więc ładują w blasku elektrycznych łuków proste działa. I po kilku minutach uderzają potężną salwą, prosto w guza. Ale zanim podnosi się okrzyk zwycięstwa, zanim opada dym, po drugiej stronie walą się budynki i ludzie giną od odłamków. – Przestańcie, do jasnej cholery! – krzyczy jakiś oficer. – Przechodzi jak przez masło! Zanim kończy zdanie, odpala kolejna bateria, potem jeszcze jedna. Dym wypełnia ulice, huk przetacza się przez miasto, strzelają jeszcze dwie baterie, których obsługa najwyraźniej nie wie, co się właściwie dzieje. Po drugiej stronie guza widać już początek pożaru. Panika wzmaga się coraz bardziej. Widzę, jak jakiś oficer zaczyna okładać dowódcę jednej z baterii. Kompletny chaos. Część żołnierzy próbuje przedostać się na drugą stronę, aby pomóc poszkodowanym. Inni biorą nogi za pas. Podoficerowie zdzierają gardła, ale sytuacja wymyka się spod kontroli. Gdzieś z bocznej ulicy padają strzały. – Nic nam nie zrobi? – pytam, a Natalia kręci głową. I idziemy naprzeciwko tym wszystkim uciekającym ludziom. Idziemy obok wozu strażackiego, który nic sobie nie robi ze stojących na drodze kompletnie zdezorientowanych ostatnich żołnierzy. Spacerowym krokiem mijamy kolejne linie, na których jeszcze przed chwilą były bramki, procedury, przepustki i salutowanie. Byle bliżej do anomalii. – Pójdziesz ze mną? – pyta, kiedy podchodzimy coraz bliżej do alabastrowych wzorów pokrywających guza. Jacek się boi. Jacka córki to napawa strachem, a ja czuję kompletny spokój. Czuję harmonię w tych enigmatycznych kształtach, które nie są ani geometryczne, ani roślinne. Są piękne. Robi się jasno, a ja nareszcie wszystko rozumiem. I wiem, o co pyta ruda Natalia, wiem, czego od początku chciała. Wiem, o co mnie prosiła. Rozumiem. I Granackiego rozumiem! Ha, ja, głupek z siłowni, w Oddziale robiący za drwala w jelitach, za speleologa we wnętrzach i nurka w miejskich żyłach, rozumiem Roberta. Rozumiem najbardziej kumatego faceta, jakiego znałem. Nawet rozumiem w końcu, dlaczego chciał ochronić guza. Dlaczego nie wróci. I Jacka rozumiem! Jacka rozumiem chyba najbardziej. Bo gdybym miał więcej śmiałości i zdecydowania, to byłbym dzisiaj Jackiem. Byłbym Jackiem wcześniej i w Oddziale bym był po coś, dla niej, a potem dla nich, a nie bez celu. Teraz bym siedział w samochodzie i jechał czym dalej, czym prędzej, żeby jeszcze sobie przedłużyć tę moją idyllę z aniołkami wokoło. – Nowe miasto dla nowych ludzi – mówi Natalia i uśmiecha się, pięknie się uśmiecha. Kiwam głową i też się uśmiecham. Nie mam nic do stracenia. Tylko jej mi trochę żal. Kto wie, czy tam będą kobiety i mężczyźni, czy to wszystko będzie miało jakiekolwiek znaczenie. Robimy krok, a ściana wchłania, wchłania nas, mnie i wszystko, cały świat wchłania. Wiem, że już nie ma Jacka, że może go nawet nigdy nie było. Tak jak nie ma miasta, nie ma raka, Oddziału nie ma. Jestem tylko ja, jest tylko rudy anioł, jest tylko zdobienie na alabastrowej ścianie. Biało. |