Robert kazał mi wypocząć do rana, dał pełnomocnictwa do reprezentowania Oddziału w jego zastępstwie, no kto by pomyślał. Ja, reprezentuję Oddział, co ja wiem, wiem tylko, jak przypalać, żeby mniej krwawiło. Robert i Jacek zostali skierowani na obserwację. Ponoć nic im nie grozi, chociaż są mocno poobijani. Problemy piętrzą się jak miejskie odchody. Mam te cholerne pełnomocnictwa, więc to mnie nękają tępe wojskowe berety. Zanim pozwalają mi w końcu pójść do domu i odpocząć, muszę w zastępstwie Roberta zgodzić się – tak, muszę się zgodzić, bo wcale nie dają mi wyboru – na otoczenie guza specjalną strefą bezpieczeństwa. Zanim podpisuję papier, już wojsko ewakuuje pobliskie domy i nawet hotel, w którym ponoć jacyś wariaci specjalnie na tę okazję powykupywali miejsca. Czytam te wszystkie papiery po pięć razy, żeby się raptem nie okazało, że zgodziłem się na użycie jakichś eksperymentalnych bomb czy innego ścierwa. I jest wprawdzie coś o tym, że gdyby anomalia nagle okazała się agresywna, mogą użyć wszelkich możliwych środków, blabla… Ale tyle rozumiem, że to musi być, a guz nie jest agresywny, on jest defensywny, zdecydowanie tylko się bronił. A jak zaatakuje, chuj z nim, niech rozwalą pół miasta i odpalają swoje wynalazki, co mi do tego. Ja tylko z ramienia Oddziału podpisuję papiery, które w razie czego wojskowi spokojnie by sobie podrobili, albo nawet rozjebali wszystko w drzazgi i bez nich, a potem się tłumaczyli. Tak sobie mówię. Mam rację. Przysypiam w fotelu, gdy nagle budzi mnie ciche stukanie do drzwi. Jest już wieczór, a myślałem, że ledwo co przymknąłem oczy. Wyglądam przez judasza i zaraz sięgam do kieszeni kombinezonu. To ta dziennikarka od wizytówki, jak ona, do cholery, znalazła moje mieszkanie? Sięgam do kombinezonu, który wisi na wieszaku, i wyciągam kartonowy prostokącik, bardzo prosty i schludny. Natalia Krupińska, jakaś telewizja, której chyba w życiu nie oglądałem. Raz kozie śmierć, wyglądam pewnie teraz jak cień człowieka, ale przecież otworzę, nie mogę nie otworzyć.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wcale nie wzdryga się na mój widok, więc może nie jest tak źle. Uśmiecha się i mówi: – Panie… – Damian. – Wyciągam rękę. – Nazywam się Damian. Bardzo mi miło, panno Natalio. – Trochę może z tą panną ryzykuję, ale najwyraźniej trafiam, bo uśmiecha się bardziej, ale nie tak, jak gdybym się pomylił. Po prostu. Zapraszam cię do środka, nie jesteś zbyt nachalna, więc sam dla rozluźnienia sytuacji proponuję kawę. Siadasz na kanapie i przez chwilę o nic nie pytasz. – Co cię sprowadza właściwie? – pytam. – I skąd masz mój adres? – Dali mi w szpitalu – mówisz. – Jako osoby kontaktowej, bo reszta… jest cały czas pod obserwacją. A ja nie słucham, tylko patrzę w te twoje zielone oczy, tylko szukam odblasków w twoich włosach i uśmiechu na twoich ustach. – Chciałam zapytać, co pan wie o tej anomalii. Od kiedy się pojawiła, nie daje mi spokoju. Tak więc to nazwaliście w telewizji. Anomalia. Ciekawe, prawie tak, jak my to nazywamy na Oddziale, problem jedynie w tym, że naprawdę nie wiem nic o guzie. – Nie mamy pewności, co to jest, poza tym, że to jakiś rodzaj mutacji. Mutacji niewiadomego pochodzenia – dodaję. I boję się, że ty już wiesz, że udaję. Że lepiej ode mnie by odpowiedział Olaf, bo on jest przynajmniej bystry, młody, ale bystry. A ja tylko umiem kroić, wycinać, zakładać sączki i zgrywać mądralę, po kolana w najobrzydliwszych płynach, jakie tylko można z miasta wycisnąć. Jacek też by ci odpowiedział lepiej, bo Jacek jest taki jak ja, ale Jacek umie rozmawiać z ludźmi, Jacek by ci wszystko w trzech słowach powiedział, i to tak by powiedział, że od razu byś to mogła w telewizji puścić, bez cięcia. Bo byłoby krótko i mądrze. Czemu więc przychodzisz do mnie… – Kiedy pan się pierwszy raz spotkał z anomalią? – pytasz. – Rano, w metrze. Straciliśmy człowieka. Robisz wielkie oczy. Takie naprawdę wielkie, jakby te wcześniejsze nie były wystarczająco duże. Opowiadam ci wszystko najlepiej jak umiem, od samego początku. Opowiadam, jak Marian podszedł do guza, jak wyciągnęli tylko buty, jak potem zobaczyłem go, chyba go, po rozcięciu powłoki guza. – Ale wierzę, że on tam nadal żyje – mówię, choć przecież nie do końca w to wierzę, ale Jacek jest dobrej myśli. – I wierzę, że zniszczenie tego byłoby ogromnym błędem – dodaję, bo tak mówi Robert. – Mogę być z panem szczera? – pytasz, a ja czuję, że jeżeli powiem „tak”, to jakbym obiecał, że mówiłem właśnie prawdę. I jakbym obiecywał, że wszystko, co powiem, też nią będzie. – Tak – odpowiadam i potwierdzam tę wiszącą w powietrzu przysięgę. – Od kiedy to się pojawiło, nie mogę spać. Chcę tam podejść, dotknąć i zobaczyć, tylko tyle i aż tyle. Zrobię, co pan zechce – mówi nagle, zaczynając rozpinać bluzkę. – Proszę mnie tylko doprowadzić do samej anomalii. Nie robi tego kokieteryjnie. W żadnym wypadku. Robi to w akcie desperacji, robi to, bo nie widzi innej drogi, żeby dostać się do guza… – Niech pani przestanie! – mówię i łapię ją za ręce. Jej dłonie są miękkie i ciepłe. – To nie tak, jak pan myśli… – mówi speszona. – To znaczy tak, ale tutaj nie chodzi, proszę pana, tu nie chodzi o telewizję, nie chodzi o pieniądze! Zaczyna płakać. A skoro nie o pieniądze, skoro nie chodzi o materiał z samego centrum, nie chodzi o małą ukrytą kamerę… Więc o co do cholery chodzi?! O co jej chodzi?! – Chcę się tam tylko dostać. Aż dostać. – Cały czas szlocha, nie udaje. Naprawdę płacze, choć nie rozumiem dlaczego. – Powiedziałabym panu dlaczego, ale nie mam pojęcia. Po prostu tego chcę, całym sercem. Wierzę, że tam czeka mnie lepsza przyszłość. – Tam?! Wariatka, to na pewno wariatka. Albo narkomanka, oni wszyscy ponoć równo ćpają w tej telewizji. Zrozumiałbym, gdyby chciała materiał z bliska, zrozumiałbym, gdyby była jakimś zbzikowanym naukowcem czy religijną fanatyczką, ale tak nie rozumiem. A ona chyba widzi, że nie rozumiem, i próbuje mnie przekonać. – Wierzę, że w ten sposób będę mogła żyć wiecznie, że w ten sposób skończą się dla mnie wszystkie cierpienia. Wierzę, że będę mogła porozmawiać z człowiekiem, którego straciliście… Znam setki rodzajów wariatów, ale takiego widzę pierwszy raz. To jednak jest jakaś religijna oszołomka, ale o takiej religii w życiu nie słyszałem. – Marianem – wtrącam się. – Miał na imię Marian. – On tam cały czas żyje, obiecuję. Nie wiem, co mi wtedy odpierdala, może za dużo się naoglądałem z Jackiem tego romansidła i widok płaczącej kobiety budzi we mnie dawno uśpionego bohatera. Może jest to szkolona dziennikarzyna, która zastosowała jakieś sztuczki, uderzyła w słaby punkt, przypomniała mi cholernego Mariana, naopowiadała głupot… Nie wiem, co jest, ale w końcu mówię: – Zrobię to, obiecuję. O ile tylko pani zrobi dla mnie jedną rzecz. – Ona odwraca się do mnie, na moment przestaje pociągać nosem, strasznie się jej rozmazał ten zbyt mocny makijaż. – Proszę przestać płakać. Wkopałem się, ale dotrzymam słowa. To nie będzie nawet trudne. Nie ma Roberta, nie ma Jacka, to ja jestem najdłużej w Oddziale, mam pełnomocnictwa, może nikt nie będzie o nic pytał. Plan jest prosty, ubieramy tę całą rudą Natalię w mój zapasowy kombinezon i idziemy na pewniaka, pobrać próbki, albo zrobić coś brzmiącego równie enigmatycznie dla otaczających guza służb. – Co ty chcesz właściwie zrobić? – pytam, kiedy ona wciąga na siebie mój przyduży kombinezon, choć w sumie miałem więcej nie pytać. Może źle zrozumiałem wcześniej, może wcale nie jest popierdolona. – Zobaczyć go z bliska, bardzo bliska, wystarczy? – pyta z lekkim przekąsem. Chyba jest już pewna, że jej pomogę zupełnie za nic. I jak teraz o tym myślę, może faktycznie trzeba było przynajmniej poruchać. Tylko się nie dało, naprawdę się nie dało wtedy, kiedy było można. A teraz jest już za późno i doskonale o tym wiemy, oboje. – Naciągnij kaptur – mówię, kiedy zbliżamy się samochodem do centrum. – Wprawdzie w Oddziale kiedyś była jedna kobieta, ale raczej cię z nią nikt nie pomyli. Lepiej dmuchać na zimne. Strażacy machają mi latarkami, może nawet myślą, że jestem jednym z nich, albo jakimś ratownikiem. Przyglądają się jednocześnie zakapturzonej dziewczynie, ale żaden nie mówi słowa. |