„Planeta burz” Pawła Kłuszancewa z 1962 na podstawie mikropowieści Aleksandra Kazancewa to typowe dziecko swoich czasów – fantastyka przygodowa z elementami propagandowymi, dziś rozczulająca uproszczeniami fabularnymi i naukowymi oraz efektami specjalnymi, ale w niczym nie ustępująca innym produkcjom SF tamtego okresu.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tytułowa planeta burz to Wenus – na którą leci ekspedycja trzech radzieckich statków kosmicznych, by człowiek po raz pierwszy mógł postawić stopę na tym globie. Plan operacji jest prosty – dwa statki wylądują na powierzchni, trzeci będzie oczekiwał na nich na orbicie i ten trzeci całą ekipę będzie mógł z powrotem odwieźć na Ziemię. W skład ekspedycji wchodzi dziewięciu astronautów – głównie z ZSRR, ale na pokładzie jest również amerykański (!) naukowiec, profesor Kern, dołączony do wyprawy na życzenie wspólnoty międzynarodowej, konstruktor towarzyszącego załodze wielofunkcyjnego robota „Żelaznego Johna”. Cele wyprawy poznajemy za pośrednictwem dumnego komunikatu radowego agencji TASS, przedstawiającego lot jako – jakżeby inaczej – wielki sukces radzieckiego człowieka i radzieckiej myśli technicznej. Niestety, już na orbicie Wenus meteor niszczy jeden ze statków, troje ludzi ginie (ciekawe, o tym już radio nie informuje – czyżby element realizmu w dziele SF?). Cały plan bierze w łeb, trzeba czekać przez cztery miesiące na przybycie z Ziemi kolejnego statku. Astronauci są jednak niecierpliwi. Decydują się pozostawić na orbicie jedną z rakiet z nieco nazbyt emocjonalnie zachowującą się kosmonautką Maszą, a samemu lądować za pośrednictwem drugiej rakiety i szybowca (taki plan podsuwa im robot John). Tak też się dzieje. Lądowanie udaje się, ale potem nie jest już tak wesoło. Ekipy się rozdzielają, dwóch astronautów przez dehermetyzację kombinezonów zapada na tajemniczą chorobę, na powierzchni atakują ich żarłoczne kwiaty, człekopodobne gady, dinozaury i latające pterodaktyle. Sejsmiczna aktywność planety też jest zagrożeniem. Poza tym jednak Wenus w stosunkowo małym stopniu jest planetą burz – raczej można by ją nazwać planetą mgieł i deszczu. Ekspedycja trwa, bohaterowie przezwyciężają zagrożenia i dywagują o możliwej obecności na Wenus istot inteligentnych, dość mocno w swych rozważaniach odwołując się do teorii Daenikenowskich (które w latach 60. musiały być dużo poważniej traktowane niż dziś – sam Kazancew był zresztą przecież ich wiernym głosicielem). Nie da się ukryć, że „Planeta burz” z dzisiejszej perspektywy jest już tylko ramotką, ale jednak całkiem sympatyczną. Nie ma w niej na szczęście zbyt wiele radzieckiej propagandy. Mamy oczywiście dumny komunikat radiowy, ludzie radzieccy to ideały, w przeciwieństwie do amerykańskiego profesora, który, choć niewątpliwie utalentowany, uważa, że ludźmi kieruje strach i egoizm. Imperialistyczny robot, choć przydatny, również nie jest pozbawiony wad – po awarii zaczyna liczyć, jak dużo jego korporację kosztowałaby droga asfaltowa na Wenus, a w chwili dramatycznej przedkłada własny byt nad życie załogi (trzeba mu dopiero wyłączyć moduł instynktu samozachowawczego). Ale to właściwie wszystko – poza tym jest eksploracja, przygoda i promocja idei paleoastronautycznych. Wizualizacja powierzchni Wenus oczywiście śmieszy z naszej obecnej perspektywy, ale pamiętajmy, że mało kto w 1962 roku coś wiedział na temat wiecznie okrytej chmurami planety. Tu pod chmurami mamy glob przypominający ziemską prehistorię, z niegościnnym klimatem i dinozaurami. Zabawnie wyglądają sceny walk z człekokształtnymi gadami (czyli aktorami w gumowych kombinezonach), ale przecież to standard takiej fantastyki tamtych czasów. Jest jednak kilka elementów, które dla twórców już wówczas powinny być oczywiste. Po pierwsze – do takich misji należy raczej wybierać stabilnych emocjonalnie kosmonautów, a kosmonautka Masza demonstruje silne stany wzburzenia w sytuacjach dość standardowego kryzysu (dramatyczne sceny jej rozważań, czy pozostać na orbicie czy lecieć z pomocą na planetę od strony warsztatu aktorskiego muszą budzić szczerą wesołość). Plany misji i reakcje na przewidywalne sytuacje powinny być opracowane przed odlotem, a nie przygotowywane w improwizacjach na miejscu. Trudno uwierzyć, że na całej planecie jest tylko jedno miejsce do lądowania, które na dodatek jest wybierane już w samej fazie lotu atmosferycznego. Planetarny pojazd podobno jest nieszczelny w wodzie – jakim cudem może więc być szczelny wobec planetarnej atmosfery? Takich elementów jest oczywiście więcej – cóż, mamy tu do czynienia raczej z wesołą gromadką podróżników, a nie profesjonalnie przygotowaną ekspedycją. Od strony technicznej film jest – jak na owe czasy – przyzwoity i typowy. Rakiety oczywiście są pełne migających lampek, robot ma szklaną głowę z ruchomym radarem (chyba), stanów nieważkości nie ma, bo ekipa – jakże by inaczej – używa magnetycznych butów. Kombinezony są akceptowalne i wizualnie atrakcyjne i ogólnie ogląda się to wszystko z pobłażliwym uśmiechem, jednocześnie z uznaniem przyjmując pomysłową finałową scenę (nie będę zdradzał o co chodzi). Charakterystyczne jest to, że film nie odbiega od ówczesnej amerykańskiej produkcji klasy „B”. Najlepiej o tym chyba świadczy fakt, że słynny producent i reżyser kina niskobudżetowego Roger Corman wykupił prawa do „Planety Burz”, całość kompletnie przemontował, zdubbingował, dodał mnóstwo scen fajnych dziewczyn w skąpych kostiumach i krótkich spódniczkach (jako mieszkanek tej planety, oczywiście), dorzucił do głównej roli seksbombę Mamie van Doren i nazwał swe dzieło „Podróżą na planetę prehistorycznych kobiet”… O dziwo, „Planeta burz” nie była wyświetlana w polskich kinach w latach 60. Można to nadrobić w tym tygodniu na festiwalu „Sputnik nad Polską”.
Tytuł: Planeta burz Tytuł oryginalny: Planeta bur Rok produkcji: 1962 Kraj produkcji: ZSRR Czas trwania: 78 min Gatunek: SF Ekstrakt: 60% |