 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nie da się ukryć, że muzyka D’accorD brzmi niezwykle eklektycznie, że trudno w niej znaleźć dźwięki, których już byśmy nie słyszeli. Lecz przecież nie zawsze chodzi o to, aby przecierać nowe szlaki i docierać tam, dokąd oko nie sięga. Mistrzostwo mogą osiągnąć nawet epigoni. A jeżeli na dodatek robią to z sercem, nie stroniąc przy tym od wykorzystywania niebanalnych rozwiązań stylistycznych i harmonicznych – wykonawcom takim można jedynie przyklasnąć i raczyć się ich twórczością.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Inner Earth”, choć jest naturalnym rozwinięciem poprzedniego albumu formacji, zasadniczo różni się od „Edvard Lygre Møster”. Tam, poza saksofonem, dominowały głównie klawiszowe pasaże Stålego Storløkkena; tutaj mamy natomiast niemal wszechobecną gitarę Hansa Magnusa Ryana, dzięki której muzyka formacji zyskała na wyrazistości i mocy. Pytanie tylko, czy „Snah” zagości w Møster! na dłużej, czy też za kilkanaście miesięcy pojawi się trzeci krążek Norwegów nagrany z jeszcze innym instrumentalistą. Trudno orzec, co byłoby lepsze. Pewne jest natomiast, że przebić poziom „Inner Earth” będzie muzykom niezwykle trudno.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Byli The White Stripes, potem nastała era The Black Keys, natomiast rok 2014 należał do innego duetu – Royal Blood. Tak jak wymienione zespoły, i ci młodzi Brytyjczycy nic sobie nie robią z ograniczonego składu. Choć stawiają na ascetyczne dźwięki basu i perkusji, to brzmią niczym wieloosobowy konglomerat. Hałas, energia i przede wszystkim natychmiast wpadające w ucho melodie są ich znakami rozpoznawalnymi. W końcu nie wystarczy tylko łoić w instrumenty podpięte do trzech wzmacniaczy, trzeba jeszcze wiedzieć, jak to robić, a panowie Mike Kerr i Ben Thatcher są w tej dziedzinie profesorami. Nic dziwnego, że Wielka Brytania oszalała na ich punkcie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Gdyby jednym utworem określić nowy album brytyjskiego producenta, byłby to z pewnością „Violence”. Ciężarny bas przytłacza tutaj nasze uszy kolejną dekonstrukcją klubowych dźwięków. Tym razem całość zostaje odpowiednio podrasowana masywną dawką dubstepu, który – na szczęście – nie jawi się tutaj jako główny gatunek muzyczny. To właściwie narzędzie wykorzystane do kolejnych elektronicznych eksperymentów Stotta. Łagodny wstęp w postaci „Time Away”, z kontrapunktem w postaci odzywającego się rogu, zwodzi nas trochę, nie odkrywając przed słuchaczem wszystkich dźwięków, które będą nam towarzyszyć do samego końca. „Faith in Strangers” to jakby kontynuacja wątków zapoczątkowanych na „Luxury Problems”, tyle że atmosfera jest jeszcze bardziej zagęszczona, transowo-neurotyczna. Jak w przypadku „Science And Industry”, gdzie jednostajny wsamplowany bit wtóruje dubowym strukturom. Alison Skidmore nadal urzeka rozerotyzowanym wokalem, wprowadzając także do muzyki filmową scenerię. Co bardziej lirycznym strukturom dostaje się od miarowych, tektonicznych sprzężeń werbla i basu, a w miarę upływu albumu artysta ani myśli zwalniać tempa. „Damage” oraz „No Surrender” są tego doskonałym przykładem. „Faith in Strangers”, podobnie jak poprzednik, stoi w opozycji do aktualnych trendów w muzyce tanecznej, a jego nieszablonowe i nieprzewidywalne odhumanizowane podkłady na długo zapewnią autorowi wysoką pozycję w dziedzinie współczesnej elektroniki.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jeśli „The Laughing Stalk” można było uznać za rasową rockową płytę, tak z „Refactory Obdurate” David Eugene Edwards bezceremonialnie wchodzi swoją gitarą nawet w rejony metalu. Amerykański kaznodzieja to już nie bard pogrywający natchnione country na odległej opuszczonej prowincji, tylko prawdziwy rockman z duszą diabła na ramieniu. I choć kolejne religijne sentencje mogłyby sugerować stonowany wydźwięk całości, to na przekór oczekiwaniom kolejne utwory albo podążają w stronę punkowego jazgotu („Masonic Youth”, „Good Shepherd”), albo zahaczają nawet o noise-rockowe wtręty, jak początek „Field of Hedon”. A ”Hiss” to już wręcz klasyczny metalowy numer z marszową rytmiką. Pomimo energetycznego, intensywnego brzmienia, „Refactory Obdurate” nadal zachowuje wykreowaną przez lata gotycko-folkową atmosferę, z charakterystyczną mantryczną manierą wokalną Edwardsa. To najbardziej dynamiczny i wielobarwny album Wovenhand, który dowodzi, że w tak ciasnym gatunku jak country jest jeszcze sporo miejsca na własne, niczym nieskrępowane eksperymenty z brzmieniem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nergal w końcu zrozumiał, że siła jego muzyki leży nie w eksperymentach, ale w energii wprost z trzewi. Tym samym „The Satanist” jest najszczerszą i najlepszą płytą w dorobku Behemotha od okresu „Zos Kia Cultus”. Album zarówno w trafny sposób podsumowuje dotychczasową dyskografię grupy, jak i otwiera muzykom kilka nowych furtek. Generalnie, świetna płyta dojrzałego zespołu, pewnie czującego się w swojej stylistyce.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na „Grow” jest wszystko: zmieniające się nastroje, tęsknota i gniew, melancholia i złość, ale przede wszystkim nieskrywana miłość do artystów sprzed lat, na których wychowało się już niejedno pokolenie rockmanów. I nawet jeśli ktoś uzna – najzupełniej słusznie zresztą – że panowie z Three Seasons nie wydają ze swoich instrumentów ani jednego dźwięku, którego wcześniej byśmy już nie słyszeli, najważniejsze, że robią to z sercem i rozumem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Każdy z krążków Lunatic Soul był wydarzeniem; na żadnej z płyt Mariusz Duda nie zszedł bowiem poniżej bardzo wysokiego poziomu, do jakiego przyzwyczaił słuchaczy, grając w Riverside. Na „Walkin on a Flashing Beam” osiągnął jednak, jak się wydaje, szczyt możliwości twórczych. Czy da radę wznieść się jeszcze wyżej? W teorii jest to możliwe. A w praktyce?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Norwescy producenci przekonują, że „The Inevitable End” będzie ostatnim krążkiem w ich karierze. Wielka to strata dla gatunku, ponieważ z perspektywy czasu to właśnie ten album okazuje się ich opus magnum. Deklaracja o zakończeniu działalności pod tym szyldem w jakimś stopniu zostaje na krążku odzwierciedlona. 17 utworów to nic innego jak rozliczenie się z ich własnymi fascynacjami, synthpopowymi „stygmatami”, które gęsto są przyobleczone współczesną produkcją. Słychać to dobitnie w tak nośnych kawałkach jak otwierający „Skulls”, „Save Me” czy „Monument” – fenomenalny utwór singlowy z EP-ki „Do It Again”, tutaj nieco przearanżowany. Łabędzi śpiew zespołu to nie tylko skoczne elektro. Na albumie znajduje się sporo miejsca dla subtelnych, spokojnych brzmień. Jamie Irrepressible raczy nas swoim delikatnym głosem w „You Know I Have to Go” jakby żegnając się za zespół z fanami. Melodramatyczny wokal Robyn z kolei wprowadza martylologiczną atmosferę w „Rong”, której akompaniuje orkiestra. Pomimo muzycznej sinusoidy „The Inevitable End” od początku do końca sprawia wrażenie spójnego, acz nacechowanego dość smutnym i mrocznym klimatem. Dobitnie przedstawia to ponowny featuring Jamiego Irrepressible′a w utworze „I Had This Thing” – numerze wyraźnie wchodzącym w mariaż ze sceną techno. Dwie płyty to dawka wystarczająca, aby z jednej strony powiedzieć: „Dziękujemy za to, że byliście przez cały okres”, a z drugiej podejść do swojej twórczości z dystansem, by za kilka lat może jednak stwierdzić: „Wracamy!”. Szkoda, aby tak ogromny potencjał drzemiący w zespole miał odpłynąć w niebyt.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kaukasus zrodził się jako projekt studyjny. I to do tego stopnia, że muzycy, nagrywając materiał na album zatytułowany po prostu „I”, nie spotkali się nawet w jednym miejscu. Każdy nagrywał u „siebie”: Rhys Marsh w Trondheim, Ketil Vestrum Einarsen – w Oslo, a Mattias Olsson – w Sztokholmie. Potem wszystkie taśmy trafiły w ręce Marsha, który całość zmiksował, zremasterował i wydał pod szyldem własnej wytwórni Autumnsongs Records. To, co rzuca się w uszy od pierwszego do ostatniego dźwięku na krążku, to przede wszystkim niezwykły rozmach aranżacyjny, wielość wykorzystanych instrumentów i tym samym masa smaczków. Muzycznie natomiast Kaukasus nie odkrywa Ameryki; poświęcając się graniu klimatycznego rocka progresywnego (miejscami uszlachetnionego majestatycznym popem), idzie w zasadzie szlakiem wytyczonym przed laty przez Marillion (ze Steve’em Hogarthem), Porcupine Tree i – w nieco mniejszym stopniu – Blackfield, przy okazji zahaczając też o najnowsze dokonania Anathemy i Opeth. Od wymienionych wyżej kapel odróżnia jednak Skandynawów przede wszystkim skłonność do eksperymentowania, przywodząca na myśl schyłek epoki krautrocka. |