Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj amerykański duet Attila.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Choć jest po dziś dzień artystą bardzo popularnym w światku popowo-rockowym (piosenka „Uptown Girl” była przed trzema dekadami megaprzebojem), mało kto wie, jak wyglądał początek kariery urodzonego w Stanach Zjednoczonych syna żydowskich imigrantów z Europy Williama Martina Joela. Przyszedł na świat w 1949 roku, jego ojciec był pianistą (klasycznym) i to po nim Billy odziedziczył talent. Mając lat –naście, obejrzał występ The Beatles w programie „The Ed Sullivan Show”, co zmieniło całe jego życie. To właśnie wtedy postanowił założyć swój pierwszy zespół muzyczny, idealnie wpisujący się w stylistykę „british invasion” – The Echoes. Gdy grupa zdobyła lokalny (czytaj: w Nowym Jorku) rozgłos, Joel zdecydował, że porzuci szkołę i poświęci się na dobre działalności artystycznej. Tyle że początkowe sukcesy nie przełożyły się na zainteresowanie początkującą formacją wytwórni płytowych; nie pomogły też zmiany nazwy – najpierw na The Emeralds, a następnie The Lost Souls. Kiedy już Billy stracił wszelką nadzieję, że ze „starymi” kumplami cokolwiek poważniejszego osiągnie, w 1967 roku przyjął zaproszenie od innego nowojorskiego zespołu – The Hassles, który istniał od trzech lat i przygotowywał się właśnie do debiutu płytowego (pod skrzydłami United Artists Records). Z tą formacją Billy nagrał – jako klawiszowiec (i od czasu do czasu wokalista) – dwa psychodeliczno-soulowe albumy: „The Hassles” (1967) oraz „Hour of the Wolf” (1969). Poznał w niej też perkusistę Jon(athan)a Smalla, z którym w 1969 roku opuścił grupę, by powołać do życia nowy twór – duet organowo-perkusyjny (sic! to nie błąd) Attila. Muzykom jakimś cudem udało się podpisać kontrakt z Epic Records, którego efektem okazał się wydany w lipcu 1970 roku longplay zatytułowany po prostu „Attila” – notabene jedyny w dorobku tego, jak się okazało, efemerycznego zespołu. Od jego publikacji minie niebawem czterdzieści pięć lat i chyba w tym czasie nie ukazała się ani jedna pozytywnego recenzja tej płyty. Wręcz przeciwnie! Bywa, że zajmuje ona czołowe miejsca w sporządzanych przez krytyków rankingach najgorszych krążków rockowych wszech czasów. Ba! sam Joel w jednym z wywiadów określił ją – z perspektywy czasu – mianem „psychodelicznego gówna”. To bardzo samokrytyczna ocena. Ale czy sprawiedliwa? Prawdą pozostaje, że „Attila” nie jest arcydziełem. Że ograniczenie brzmienia do zaledwie dwóch instrumentów w wielu momentach przyrównać można do strzału w stopę. Lecz naprawdę nie jest aż TAK źle. Choć może to przede wszystkim „zasługa” ogólnej mizerii współczesnej muzyki rockowej… Zakładając Attilę, Joel i Small prawdopodobnie postanowili, że staną się amerykańską odpowiedzią na Deep Purple. Billy’emu zamarzyło się wskoczyć w skórę Jona Lorda, a Jonathanowi – w Iana Paice’a. Zasadnicza różnica polegała jednak na tym, że brytyjscy wirtuozi mieli u swego boku jeszcze innych wybitnych muzyków (Ritchiego Blackmore’a, Rogera Glovera, o Ianie Gillanie nawet nie wspominając), tymczasem Joel i Small byli… sami. Biorąc poprawkę na ten fakt, trzeba przyznać, że całe ich przedsięwzięcie wcale nie zakończyło się taką katastrofą, jaką ostatecznie okrzyknięto. Czterdziestominutowy album „Attila” to bowiem całkiem przyzwoite wydawnictwo heavyprogowe, które może spodobać się zwłaszcza wielbicielom brzmienia organów Hammonda, na których gra Billy. Od ich potężnego uderzenia zaczyna się otwierający krążek utwór „Wonder Woman”, utrzymany w tyleż hardrockowym, co i bluesowym klimacie. Dynamiki na pewno mu nie brakuje, a i „gitarowa” solówka na klawiszach może przyprawić o ciarki na plecach. Z tym mocnym kopnięciem kontrastuje jedynie znacznie mniej poważny tekst, ale to jest akurat przytyk, który należy się każdej z zawartych na płycie piosenek. „California Flash” ma już dużo lżejszą strukturę; Small stara się udowodnić, że jest nie tylko kowalem, który dopadł do perkusji, ale że stać go nawet na odrobinę finezji. W warstwie wokalnej natomiast Joel zbliża się do tego, co prezentował w szeregach The Hassles – śpiewa więc głównie rhythm n’bluesowo i wychodzi mu to nieźle. Ale co z tego, skoro cały efekt psuje siermiężność ubogiej aranżacji! W „Revenge is Sweet” panowie wracają do motorycznego heavy proga z inklinacjami bluesowymi. Dużo tu inspiracji Deep Purple, choć to wcale nie jest zarzut – wszak w tym samym czasie podobną drogę rozwoju wybrały dziesiątki zespołów po obu stronach Oceanu Atlantyckiego, jak chociażby Uriah Heep, Sunday, Hanuman czy Hannibal. Inny charakter ma zaś zamykający stronę A longplaya dwuczęściowy instrumentalny „Amplifier Fire”. Początek („Godzilla”) to dość tandetny, zagrany na organach rock and roll, który jednak później przeradza się w znacznie szlachetniejszy jazz-rock; z kolei zakończenie („March of the Huns”) to już powrót do soczystego hard rocka z progresywnym rozmachem, który naprawdę może się podobać. Jeszcze lepiej prezentuje się otwierający stronę B „Rollin’ Home”. Garażowe brzmienie, śpiew na pograniczu histerii, a nade wszystko – rozpędzona do granic (ówczesnych) możliwości perkusja z miejsca przywodzą na myśl dokonania Brytyjczyków z The Gun. Gdyby do partii organów (w stylu Keitha Emersona, wtedy jeszcze w Nice) i bębnów dograć ścieżkę gitary, mógłby powstać hit. Może nie na miarę „Race With the Devil”, ale zawsze. „Tear This Castle Down” przenosi słuchaczy w inny wymiar. Po psychodeliczno-popowym, melodyjnym wstępie następuje jednak całkowicie niezrozumiały, mocno przekombinowany fragment, z którego tak naprawdę nic nie wynika. W takich właśnie momentach brak gitary solowej (względnie innych instrumentów) w składzie Attili wydaje się najbardziej bolesny. Dla odmiany „Holy Moses”, mimo instrumentalnego ubóstwa, broni się nieźle – pewnie dlatego, że Joel i Small postawili tu na bezpretensjonalną „nawalankę” w protopunkowym stylu MC5 i zwulgaryzowanym rock and rollu spod znaku Grand Funk Railroad. Billy, śpiewając, ponownie zbliża się do granicy histerii, ale – szczęśliwym zrządzeniem losu – jej nie przekracza. Całość zamyka prawie sześciominutowe „Brain Invasion”. I jeśli trzeba by do któregoś z utworów na płycie odnieść słowa Joela o „psychodelicznym gównie”, to ta kompozycja byłaby najbardziej właściwą adresatką. Wymuszenie radosne solo na Hammondach dosłownie przyprawia o ból głowy tandetnością. Fatalnej oceny nie może zmienić nawet wieńcząca utwór Lordowska – od Jona Lorda – partia klawiszy. Skoro prawdą jest, że prawdziwych mężczyzn poznaje się po tym, jak kończą, a nie zaczynają – Attila skończył swój artystyczny żywot marnie. W przenośni i dosłownie. Krótko po wydaniu płyty bowiem drogi Billy’ego i Jonathana rozeszły się, a winnym tego był Joel, który wdał się w romans z żoną przyjaciela. Jednocześnie też wokalista przeżył załamanie nerwowe, które doprowadziło go do – najprawdopodobniej – próby samobójczej. Nałykał się tabletek nasennych, po czym… zadzwonił do Smalla z prośbą o pomoc. Zespołu nic jednak nie mogło już uratować. Rok później Billy rozpoczął karierę solową, wydając album „Cold Spring Harbor”. W 1973 roku ożenił się z Elizabeth Weber Small, która została jego menedżerką. Rozwiedli się dziewięć lat później. Skład: William Joel – śpiew, organy Hammonda Jonathan Small – perkusja
Tytuł: Attila Wykonawca / Kompozytor: AttilaData wydania: 27 lipca 1971 Nośnik: Winyl Czas trwania: 39:52 Gatunek: rock Utwory Winyl1 1) Wonder Woman: 03:38 2) California Flash: 03:33 3) Revenge is Sweet: 04:02 4) Amplifier Fire: 07:41 5) Rollin’ Home: 04:55 6) Tear This Castle Down: 05:48 7) Holy Moses: 04:29 8) Brain Invasion: 05:42 Ekstrakt: 50% |