Mędrzec nie zważał na przybyszów z obcej osady. – Nikt przecież nie zabierze nam ziemi! – krzyknął z pasją, tupiąc nogą. – W ostateczności złożymy wszystko z powrotem do szop. Jeżeli ktoś będzie miał czas i chęć, to może sobie przy tym dłubać. Ten pawian Wald tego nam nie zabroni! – Myśl o zapasach na zimę, nie o wynalazkach! – Kobieta wzniosła ręce. – To, do czego się przyzwyczailiśmy, właśnie się kończy! Wymachując dłońmi, weszła do baraku, z hukiem zatrzaskując skrzydło wrót. Miller wolnym krokiem skierował się stronę werandy. Uśmiechał się niepewnie. – Słyszeliście słowa wypowiedziane przez moją żonę, słowa wyrzeczone w gniewie, pewnie uzasadnionym? – zapytał cicho. Ściągnięta i szara twarz wyrażała zmęczenie. Wyglądał na osobę mającą za sobą nieprzespaną noc. Heritage w milczeniu kiwnął głową. – Więc właściwie wiecie wszystko… Żona zarzuciła mi niezwrócenie uwagi na stan rozwoju społecznego – dziwnie spokojnym tonem ciągnął Miller. – Zdaje się, że słusznie. Pierwsza udana próba założenia dzikiej osady powinna nas ostrzec, ale w swojej pysze i samozadowoleniu z osiąganego postępu ją zignorowaliśmy. Spróbujemy kontynuować dotychczasowe prace, chociaż w sposób na pewno trudniejszy. Może się uda, bo mamy maszynę Watta. Wolno przetarł dłonią policzki. – I nie tylko ją – dodał po chwili namysłu. – Sporo interesujących rzeczy. – W Osadzie Centralnej? – Heritage chciał się upewnić. – W nowej stacji? – Kocioł ułożony płasko, zaklinowany krawędziakami, obwiązany linami i gotów do drogi. Niezauważony przez nikogo Scarron otrzepywał rękawice. Wyglądał na człowieka zadowolonego ze sprawnie przeprowadzonego działania. – Oczywiście, że tam – niecierpliwie odrzekł Miller. – Wydrążyli szyb, próbując wydobywać węgiel, więc silnik Watta na pewno ich zainteresuje. Z ośmiu starych osad ta jest najbardziej ekspansywna. Może i my tam się pomieścimy… Do widzenia, panie Heritage i panie Montfort. – Miller zdjął czapkę i skłonił się. – Zajmę się naszymi sprawami. Może niebawem się zobaczymy. Usta naczelnego inżyniera rozciągnął niepewny uśmiech. – Miło mi się z wami współpracowało – zakończył ceremonialnie. – Doręczcie list Vernona mędrcom waszej osady. Heritage poczuł, że teraz może uzyskać odpowiedź na pytanie męczące jego umysł od wielu lat. Położył dłoń na ramieniu Scarrona. – Paul, powiedz, co pakowaliście do tych srebrzystych pudeł? Co rozwoziliśmy przez całe nasze życie? Scarron przez chwilę się wahał, ale po chwili namysłu zaczął mówić, machając przy tym ręką. – Mogę ci dokładnie powiedzieć, w czym to woziliście. To naprawdę są tylko opakowania – nic innego. Przewożono w nich to, co wyprodukowano w bazie na Księżycu. Wyobrażasz to sobie, Jeanie Heritage? Wyprodukowano! Wszystko fabrykowano w warunkach idealnej próżni. – Prawie doskonałej próżni – poprawił Scarrona Miller. Nadal słuchał rozmowy. – Tak. – Scarron pokiwał głową. – Ale doskonalszej próżni niż w kosmosie chyba nie ma – i nic nie kosztowała. Przewoziły je automatyczne statki kosmiczne. Wkładano je właśnie do tych opakowań. Tak mówią nasze źródła. W tych największych przewożono elementy przeznaczone do budowy naprawdę ultrasuperszybkich pociągów kontynentalnych, biegnących przez całą Eurazję. Podjęto ją tuż przed Wielkim Chłodem. Wyobrażasz to sobie? – Napędzanych nowymi rodzajami maszyny Watta? – z ciekawością zapytał Jean. Heritage w szkółce Osady na Wzgórzu dowiedział się trochę o pociągach, ale miał o nich niejasne pojęcie. Nie za bardzo też pojmował, co Scarron ma na myśli, mówiąc, że miały być ultrasuperszybkie, ale nie chciał się do tego przyznać. – Sami tego nie rozumiemy… – Scarron uśmiechnął się smętnie. Włożył rękawice za pas. – Cóż w nich przesyłano? – Inżynier zastanawiał się przez chwilę. – Różnie w kolejnych pokoleniach. Ale mamy dzienniki dostaw: zaczęto je prowadzić już w pierwszym pokoleniu. Na początku rzadkie materiały, narzędzia, sprzęt. Wszystkiego zaczynało brakować, a jeżeli jakaś osada miała dostęp do magazynów, uzupełniano zapasy. Później przewożono coraz więcej innych rzeczy – kontynuował. – Pierwsze prototypy urządzeń i maszyn, części do poprawy, bo z ich konstrukcją nie radzono sobie. Albo od razu przeznaczone do udoskonalenia, bo wiedziano, że inni inżynierowie o właściwej specjalizacji opracują je lepiej. Modele. Sporo opisów technologii wytwarzania. Stukot butów na wysokich obcasach przerwał jego słowa. – Wysyłaliśmy też sobie zapasy żywności, jeżeli czegoś brakowało, zabawki dla dzieci, suknie dla żon mędrców. I puste pudła, żeby ciągle sprawiać wrażenie, że się rozwijamy. Wtedy kładziono do środka sztaby żelaza lub kłody drewna, upychając sianem, żeby nie łomotały. Sporo gąsiorów z okowitą ze śliwek. Powiedz im, że zawartości niektórych przesyłek z pierwszego pokolenia, spoczywających w magazynie, nie potrafimy określić. Po prostu nie wiemy, co to jest. Żona Millera trzymała w dłoniach dwie niewielkie skrzynki z uchwytami z grubych pasów materiału. – Często ekspediowaliśmy też wzajemne prezenty. Wykrztuś z siebie, że szło o wywołanie nadziei i aktywności, ale głównie o dostatnie życie. Powiedz tym patałachom całą prawdę! Twarz Millera zsiniała ze złości. – To zdarzało się sporadycznie! – wrzasnął. – Tylko wtedy, kiedy zgromadziliśmy większą ilość dostaw! Kobieto, dzięki przesyłkom osiągnęliśmy taki postęp techniczny, jaki mamy! Inaczej ciągle babralibyśmy się w gnoju! – Jedźmy już. – Montfort położył rękę na ramieniu Jeana. – Kiedyś może dowiemy się więcej, chociaż pewnie lepiej o nic nie pytać. Końskie kopyta uderzały miarowo w niedawno wybrukowaną drogę. – Mogłeś jeszcze zapytać o ten klucz… – zauważył Montfort, przerywając milczenie. – Scarron dzisiaj mógłby nawet go dać. Raz w życiu dowiedzielibyśmy się, co przewoziliśmy. Klucz może się jeszcze przydać. – Nie pomyślałem o tym. – Jean potrząsnął głową. – Widzisz sam, Herbercie, że ciągle mamy tak mało czasu na postęp. Oddaliśmy mu życie, a zdaje się, że prawie nikogo on już nie interesuje. – Wracamy obok jęzora lądolodu. – Heritage mocniej osadził kapelusz na głowie. Białe plamy twarzy ludzi jego oddziału wyglądały w półmroku wczesnego poranka niemal tak samo, jak przymglone światełka okienek okolicznych domostw. Prawie wszyscy jeźdźcy przeraźliwie ziewali. Wstali najwcześniej z całej osady, grubo przed brzaskiem. Wsiadając na konia, Heritage poczuł tylko lekki ból barków. Niepokoił się o swoje zdrowie, ale obawa nie utrudniała koncentracji umysłu. – Krótsza, lecz trudniejsza trasa. – Jean poprawił ułożenie ciała w siodle. Wiedział już, że musi o to dbać. – Będziemy mieli tylko jedno schronisko na nocleg, i to marne. Ale wędrujemy z mniejszym obciążeniem. Sprawdzimy też tyczki pomiarowe. Jeżeli utrzyma się dobra pogoda, wszystko pójdzie gracko. Luc Perrault, Omar Savigny i Charles, głęboko pochyleni w kulbakach, gorączkowo rozmawiali z trzema dziewczynami, dwa dni temu obserwującymi wjazd wyprawy do osady. W coraz bardziej rozświetlającym się promieniami słońca poranku Heritage widział gwałtowne ruchy rąk i głów, poprawianie rozwiewających się włosów, prędkie i niecierpliwe gesty dłoni. Koguty zaczynały przeraźliwie piać. Heritage przybliżył do oczu zegarek i sprawdził godzinę. Wyjeżdżając o tak wczesnej porze i poruszając się stępa, powinni przed południem osiągnąć punkt traktu zaznaczony palem. Tam należało skręcić na południowy wschód i zanurzyć się w gęsty, krzaczasty bór, pokrywający szeroki i długi pas wzgórz uformowanych przez nadciągające z północy zwały lodu. Do końca dnia ujadą szmat drogi. Starannie nakręcił czasomierz. – Ruszamy! – zakomenderował. Wierzchowce zaczęły parskać. Jean się ucieszył: wszyscy wierzyli, że to dobry znak. Wolno jechali drogą wiodącą do Osady Centralnej, wąskim, lecz mocno ubitym szlakiem. – Dziewczyny opowiadały, że podobno nie będzie już takiej wymiany pomiędzy osadami jak dotychczas… Młodzieńczy głos wyrwał Jeana ze stanu półsnu. |