Dwoma susami doskoczył do skrzyni pod ścianą, uniósł wieko i wyciągnął pistolet z długą lufą oraz profilowanym uchwytem. Pistolety, rewolwery i karabiny z czasów przed Wielkim Zimnem zdobiły ściany wielu domów, ale od co najmniej dwóch pokoleń nikt miał do nich amunicji. – To broń na naboje ze spalającą się łuską, załadowana. – Ochrypły głos przewodniczącego wypełnił izbę. – Moja rodzina jest zapobiegliwa: mamy jeszcze takie pociski. Nie wiem, czy wszystkie okażą się sprawne, ale część na pewno tak. Wycelował trzymany w obu dłoniach pistolet gdzieś w przestrzeń pomiędzy Vernonem a Waldem. – Rozstajemy się w spokoju i zgodzie, głupcy – kontynuował. – Idźcie do domów! Jeanowi mignęła myśl, że nie ma pojęcia, czym jest spalająca się łuska. Sądził, że Velde też tego nie wie. – Chodź, Julien. – Scarron, blady na twarzy, położył rękę na ramieniu mędrca. W drugiej dłoni trzymał nóż. – Nic tu po nas. Wald wyplątał w końcu jelec z dziurki pasa, lecz lufa zwróciła się w jego kierunku. Scarron i Vernon wyszli, łukiem omijając nieruchomą postać Walda. Ten powoli otarł dłonią usta. – W końcu powiedziałem, co o nich myślę – w imieniu wielu innych. Lepiej niech nie wchodzą nam w drogę, jeżeli nadal chcą tu żyć. Przeciągnął dłonią po siwych włosach i wyszedł. Heritage patrzył, jak Hendrik Velde wkłada broń do skrzyni, przekręca klucz w zamku i wsuwa do kieszeni. – Naprawdę jest nabita? – zapytał z ciekawością. – Naturalnie – odpowiedział spokojnie Velde. – Vernon i Wald wiedzieli o tym – dlatego tak się to skończyło. Moja rodzina mieszka w tym domu od kilku pokoleń. Zawsze ktoś z nas zasiada w radzie. Powiedziałem już, że jesteśmy zaradni. Idźcie i wy, panowie. Montfort wstał od stołu. Do tej pory, nie zważając na kłótnię, spokojnie wyjadał z półmiska cebulki w gęstym sosie. – Szkoda, że nie doszło do walki – zauważył z nutą melancholii w głosie. – Byłem ciekaw, jak poradziłby sobie wasz mędrzec. Tęgi ma umysł, przyznaję. Walka twarzą w twarz jest jednak czymś zupełnie innym niż opracowywanie nowych produktów. Mogłaby być całkiem niezła siekanina. Starannie wylizał łyżkę. – Szkoda – powtórzył, wkładając do ust ostatnią cebulkę. Heritage pamiętał, że Montfort, dopóki się nie ożenił, słynął jako niezły zabijaka. Między innymi z tego powodu uczestniczył w wyprawach – doświadczenie w walce przydawało się w starciach z mieszkańcami dzikich osad. – Kiedyż wyjeżdżacie, jutro? Velde zadał pytanie od niechcenia, lecz nacisk w jego słowach świadczył, że zależy mu na uzyskaniu odpowiedzi. – Nie, pojutrze – odpowiedział spokojnie Jean, patrząc mu prosto w oczy. – Zgodnie z dotychczasowymi zwyczajami my i nasze konie jutro odpoczniemy. – Dobrze. – Velde pokiwał głową. Przez chwilę głęboko się nad czymś zastanawiał. – W naszym osiedlu wybierają radę raz na dwa lata – stwierdził z lekkim uśmiechem. – Chcę zaproponować powołanie dożywotniego przewodniczącego: siebie. Herbercie, mógłbyś uczynić tak samo. Albo przejąć kierowanie targiem w Osadzie na Wzgórzu. Masz przecież wiernych ludzi. Czemu nie spróbować? Teraz wreszcie będziemy mieli czas… Uśmiech Hendrika Velde się pogłębił. Rankiem następnego dnia Jean ze zdumieniem stwierdził, że nie może wstać z rozkosznie wygodnego łóżka. Ledwo się zwlókł z pościeli. Z trudnością chodził, nie potrafiąc wyprostować pleców, jak dziecko ostrożnie stawiając krok za krokiem. Wreszcie się ubrał i wyszedł przed chatę. Herbert Montfort siedział na ławie. Ze zmarszczonymi brwiami wysłuchał opowieści Jeana. – Musisz odwiedzić lekarza osiedla – zawyrokował. – Szczęście, że ta przypadłość nie złapała cię w drodze. – Cóż mogło się stać? – zapytał Heritage, wyciągając przed siebie nogę. Mięśnie kończyny natychmiast zaczęły rwać, kiedy usiadł. – To samo co mnie i wielu innym. – Montfort westchnął. – Masz uszkodzone kręgi. Ja wcześnie to zauważyłem i dbam o siebie. Z tego powodu kończę wyprawy. Ciebie czeka to samo. Patrzyli na siebie w milczeniu. – Przed Wielkim Zimnem – w głosie Montforta brzmiał smutek – znano sposoby uzyskania obrazów ciała. Teraz lekarz cię obmaca i obejrzy język – niewiele osiągnęliśmy. – Trudno, żeby postąpił inaczej. – Heritage potrząsnął głową. – Zdjęcia wnętrza naszego organizmu zaczęto wykonywać w erze elektryczności. Jedź ze mną, mogę potrzebować pomocy. Czekając na powrót Jeana, Herbert Montfort z ulgą usiadł na jednym z krzeseł ustawionych na werandzie domostwa lekarza, położonym wewnątrz stacji. Starał się jak najwięcej siedzieć, a jak najmniej chodzić albo jeździć. Na dziedzińcu panował ruch. Obok wejścia do długiej szopy stały duże wozy. Na dwóch z nich kilku mężczyzn układało skrzynie. Czterech ludzi, stękając z wysiłku, wynosiło stalowy walec ustawiony na drewnianej kratownicy. Mężczyźni przy furach porzucili swoje zajęcie, aby pomóc w przenoszeniu korpusu z metalu, najwyraźniej dość ciężkiego. – Mam wysunięte trzy kręgi w odcinku lędźwiowym, a może nawet cztery. Heritage przysiadł na zydlu. – Muszę na siebie uważać. Nie jeździć konno, nie pracować ciężko, równomiernie obciążać kręgosłup, wykonywać codziennie jakieś ćwiczenia, takie jak na rysunkach, pić ziółka na uśmierzenie bólów. Powinienem używać laski! Głos Jeana kipiał gniewem. – Tak ma postępować człowiek prawie całe życie odbywający wyprawy – ciągnął z furią. – Na Boga, popatrz na te rysuneczki! Wetknął w dłoń towarzysza cztery karty papieru. – Nie wzywaj imienia boskiego nadaremno… Głuchy głos Montforta zabrzmiał groźnie. – Nie jest wykluczone – kontynuował – że to za jego sprawą ta bezimienna planetoida zmieniła trajektorię, jak opisują źródła, po czym uderzyła w Ziemię – jako kara za naszą pychę i grzechy. Nigdy więcej nie wzywaj imienia boskiego bez potrzeby. Przerwał na chwilę. Spoglądał teraz w niebo, jakby czegoś szukał. – Liczymy pokolenia po okresie zlodowacenia – ciągnął tym samym niskim i surowo brzmiącym głosem. – Wyliczamy sukcesy każdego z nich. Nazywamy okres zlodowacenia Wielkim Chłodem albo Wielkim Zimnem i piszemy dużymi literami, bo nadal się go lękamy. Wielu z nas, aby odciąć się od przeszłości, pozbyło się starych nazwisk, przybierając nazwy wykonywanych profesji, jak ojciec Luca, albo tylko imię ojca, jak Charles. Niektórzy do nich wracają, tak jak Perrault. Ale wszyscy drżymy ze strachu, żeby nie powtórzył się okrutny zamróz skuwający wszystko. Nie wiem, czy istota boska, nieważne, jak ją nazywamy, nie urządziła nam czyśćca za życia – jako kary za grzechy setek pokoleń przed Wielkim Zimnem. Nigdy nie wzywaj jego imienia bez potrzeby! – To się już nie zdarzy. – Jean ze skruchą pokiwał głową. Zapomniał, że towarzysz, tak jak wielu innych, jest głęboko religijny. Sam też często myślał o przyczynach katastrofy, która zapoczątkowała okres zlodowacenia. Jednak krzątanina przy organizowaniu i prowadzeniu wypraw odsuwały te rozważania na dalszy plan. W końcu przestały zajmować jego umysł. – Dobrze, ale pamiętaj o tym. – Głos Montforta złagodniał. – Nie zapomnij, bo Wielki Chłód może wrócić. Herbert rozparł się wygodnie. Odpiął od pasa metalowy bukłak. – Na pewno zalecono ci picie takiego samego naparu co mnie. Mikstura w manierce jest bardziej wzbogacona. Kilka dobrych łyków i co najmniej przez dwa dni poczujesz tylko słaby ból. Może nawet wcale cię nie złapie. Pełen złości piskliwy głos kobiety przepełnił dziedziniec. – Z czegóż będziemy tam żyli, mądralo? Ułóż się z radą osiedla, a dumę schowaj do kieszeni twoich starych spodni, wielki mędrcu! Obaj zwrócili wzrok w stronę Millera przemierzającego plac w towarzystwie kobiety w spodniach, butach na wysokich obcasach i czarnym kapeluszu. – Tłumaczyłem to już! Głos Millera brzmiał równie piskliwie. I niepewnie, jakby się usprawiedliwiał. – Zaoferujemy radzie Osady Centralnej kupno najnowszych wynalazków. Tego jest sporo, a na pewno nie mają maszyny Watta. Zaproponujemy, że podejmiemy dla nich pracę. Jeżeli okaże się, że nic z tego nie wyjdzie, wrócimy. |