„Dzikie historie”, czarna komedia w reżyserii Damiána Szifróna, to argentyński kandydat do Oscara dla filmu obcojęzycznego. Nominacja jest jak najbardziej zasłużona – to film dziko zabawny, pomysłowy i przewrotny.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nie wiem, czy znajdzie się w tym roku w kinach film sprawiający tak czystą przyjemność oglądania, co „Dzikie historie” Damiána Szifróna. Ten zbiór sześciu nowelek – z różnymi bohaterami, ale tym samym przewodnim tematem zemsty – to wirtuozerski popis scenopisarski i realizacyjny, będący jednocześnie kopalnią czarnego humoru najwyższej próby oraz błyskotliwym traktatem o ludzkiej naturze. Jedną z najskuteczniejszych strategii funkcjonowania w przyrodzie – obserwowalną u wielu naczelnych – jest zasada „wet za wet”: współpracuj, gdy inni współpracują, zdradzaj, gdy ciebie zdradzają. Kultura wprawdzie uczy nas, żeby w wypadku krzywdy zdać się na państwo i prawników – albo nadstawić drugi policzek, ale mózgowe mechanizmy sterujące zachowaniem podpowiadają, że to zemsta jest najlepszą odpowiedzią na niesprawiedliwość. Szifrón już w czołówce filmu, gdy nazwiska twórców wyświetlane są na tle fotografii dzikich zwierząt, zapowiada, że jego bohaterowie nie będą kierować się moralnością, ale takimi właśnie pierwotnymi instynktami. Rozbrzmiewająca tu znakomita muzyka Gustavo Santaolalli, która równie dobrze mogłaby pochodzić z zapomnianego spaghetti westernu, wyraźnie oznajmia: tu poleje się krew. Mszczą się więc postacie z filmu Szifróna: za zdrady, upokorzenia, prawdziwe lub urojone krzywdy. Na szczęście dla widza, mszczą się zawsze w sposób pomysłowy i zaskakujący: już w pierwszej nowelce dowiemy się, jak za jednym zamachem wymierzyć sprawiedliwość wszystkim, którzy w jakiś sposób zawinili nam w ciągu całego naszego życia (ten epizod staje się zresztą nieoczekiwanym meta-prztyczkiem w nos Pedro Almodóvara – figurującego tu jako producent – który w swojej ostatniej komedii, rozgrywającej się w całości w podobnej scenografii, opowiedział mniej udanych dowcipów niż Szifrón w kilka minut). We wszystkich „dzikich historiach” reżyser biegle splata komizm i tragizm, ale prawdziwe uznanie należy mu się za znakomite wyczucie różnych filmowych konwencji – każda z nowelek nakręcona jest w innym gatunkowym kluczu, każda jest perłą realizacji, dowcipu i zaskakujących zwrotów akcji, których zdradzanie w recenzji byłoby zbrodnią. Jest tu komedia absurdu, pulpa, której nie powstydziliby się Quentin Tarantino czy Robert Rodriguez, horror, a nawet dramat społeczny o zmaganiach jednostki z nieprzejednanym aparatem biurokratycznym. Nad przedostatnią nowelką, farsą o małżeństwie burżujów próbujących zatuszować przestępstwo popełnione przez ich syna, unosi się chichoczący duch Luisa Buñuela. Z kolei część ostatnia (moja ulubiona) łączy w sobie elementy anarchizującej komedii, psychologicznego komediodramatu i motywów, które kojarzyć się mogą zarówno z „Weselem” Smarzowskiego, jak i von Trierowską „Melancholią”. W „Dzikich historiach” Szifrón pokazuje, jak niewiele potrzeba, by wyzwolić w człowieku pierwotne instynkty, agresję i szaleństwo. Zawód miłosny, chamstwo na drogach, niesprawiedliwy mandat – wszystko może przelać czarę goryczy i uwolnić naszego wewnętrznego, wyjątkowo wściekłego zwierzaka. Chwilami film Argentyńczyka ogląda się jak komediową wersję „Upadku” Joela Schumachera, gdzie narastająca frustracja doprowadza bohatera granego przez Michaela Douglasa do sięgnięcia po broń i sterroryzowania Los Angeles. Szifrón udowadnia, że czarny humor może być równie katartyczny co tragedia – wywołujące histeryczny śmiech, coraz to zmyślniejsze akty przemocy w „Dzikich historiach”, są przecież reakcjami na zupełnie prozaiczne kopniaki, które rzeczywistość może wymierzyć każdemu. Tak się składa, że w filmie najczęściej (choć są wyjątki) obrywa się tym gorzej sytuowanym. W „Dzikich historiach” wyraźnie widać nierówności, korupcję i niesprawiedliwość, jakie wynikają z klasowych podziałów i nadużywania władzy – komedia Szifróna daje populistyczną frajdę z obserwowania, jak maluczcy wreszcie mogą wyrównać rachunki. Gwoli porządku należy jednak dodać, że zemsta najczęściej jest tu aktem autodestrukcyjnym, a uleganie pierwotnym instynktom prowadzi na manowce. Z tego nieco moralizatorskiego schematu wyłamuje się epizod „Pan Bombka” z Ricardo Darinem (który gra chyba we wszystkich argentyńskich filmach) oraz weselny finał z cudowną Ericą Rivas w roli panny młodej – koronny dowód na to, że odrobina niekontrolowanego atawizmu może być siłą… budującą. Nieprzypadkowo jednym z elementów strategii „wet za wet” jest wybaczanie, jeśli zdradzająca strona powróci do początkowej współpracy. Film jest tak świetnie pomyślany, zagrany i wyreżyserowany, że nie obraziłbym się ani trochę, gdyby pokonał „Idę” i „Lewiatana” w oscarowym głosowaniu (choć nie przypuszczam, by akademicy nagrodzili coś tak subwersywnego i zabawnego). Może gdyby tak się stało, następny obraz Damiána Szifróna byłby anonsowany jako dzieło autora „Dzikich historii”, a nie produkcja Pedro Almodóvara – ale już dziś argentyński reżyser nie potrzebuje ogrzewać się w blasku wielkiego Hiszpana.
Tytuł: Dzikie historie Tytuł oryginalny: Relatos salvajes Data premiery: 2 stycznia 2015 Rok produkcji: 2014 Kraj produkcji: Argentyna, Hiszpania Czas trwania: 122 min Gatunek: dramat, komedia, thriller Ekstrakt: 80% |