– Tego nie przewidywał plan? – z ciekawością zapytał Heritage. – Plan to przewidywał – spokojnie odpowiedział mędrzec, podając monetę Jeanowi. – Wiedzieliśmy, że wprowadzenie pieniądza jest konieczne. Upraszczało i rozwiązywało wiele spraw, głównie rozliczenia. Ale nie tylko… Zapas srebra prezentował się naprawdę okazale. Już od początku drugiego pokolenia stacje poczęły odlewać monety. Dlatego zawsze dysponowaliśmy sporą ilością srebrnych, brązowych i miedzianych krążków – i wprowadzaliśmy je do obiegu. Teraz chyba z tego samego miejsca wyciągnięto kolejną część zapasu, a może znaleziono nowy. Moneta na jednej stronie miała napis „Hrabstwo Ardeny”, okolony przy brzegu ośmioma małymi podobiznami ludzkich domostw. – Przy okazji Osada Centralna rozwijała się o wiele szybciej – gawędziarskim tonem ciągnął Winters. – Więcej kupowali, korzystali z większej liczby wynalazków, tworzyli i wyposażali nowe osady. Okazuje się, że nabywali nawet bydło, skóry i zboże, nie mówiąc o surówce. Heritage odwrócił krążek. Po drugiej stronie wybito cyfrę dziesięć, a przy rancie niewyraźne zdobienie z przeplatających się kłosów zboża. – Stale wykorzystywali ten zapas kruszcu. – Winters odebrał monetę z rąk Jeana. – Teraz fabrykują już nowe, bo wznieśli mennicę. Niestaranny wyrób – mędrzec przyjrzał się z uwagą krążkowi. – Nie ma to jednak znaczenia, bo i tak przeszliśmy do wieku pieniądza, mimo że chcieliśmy tę chwilę maksymalnie opóźnić. Wspomnienia napływały. Jean dobrze pamiętał, jak przyglądał się mędrcowi, nie rozumiejąc, o czym właściwie mówi. Nie zapomniał kolejnego swojego pytania: – Cóż to zmienia? Sam powiedziałeś, że pieniądze fabrykowaliście już wcześniej. Pamiętał odpowiedź mędrca wypowiedzianą z naciskiem: – Nie zwróciłeś uwagi na moje słowa: dzięki Osadzie Centralnej weszliśmy w wiek pieniądza. To wszystko zmienia i rodzi nowe implikacje. Niebawem wejdziemy w wiek wojny, a także hrabiów, a może książąt. Nazwy nie mają znaczenia, ale historia zatoczy koło – i ponownie odrobimy jej lekcję. Pragnęliśmy temu zapobiec. Może i my, mędrcy i inżynierowie, daliśmy do tego asumpt, zachowując się tak, a nie inaczej. – Wyślesz odpowiedź do Osady nad Potokiem? Heritage wstał, bo zauważył, że mędrzec szykuje się do wyjścia. Winters spojrzał na niego uważnie. – Nie wyślę, bo nie będzie już takich wypraw – odpowiedział spokojnie. – Zastąpi je wymiana rynkowa. Zrozum: ktoś, na początku Osada Centralna, zbuduje drogi. Najmie ludzi, może z dzikich osad, i ich opłaci. Wprowadzą myto. Po cóż przeciskać się przez knieję, kiedy możesz jechać gościńcem z własnymi towarami? Mając dostateczną ilość krążków kruszcu, wynajmiesz nawet inżyniera – i wielu tak zrobi. Właśnie taki jest wiek pieniądza. Nie odpowiem na list, bo jest już świstkiem papieru dobrym na rozpałkę. Mamy inne sprawy na głowie. Włożył monetę do kieszeni szarawarów. – Znacznie ważniejsze sprawy – ciągnął z namysłem. – Plan rozwoju wszystkich osad legł w gruzach, ale każda osada na pewno będzie się jakoś rozwijała. My, inżynierowie i mędrcy, chcemy wkomponować się w ten proces, chociaż jeszcze nie znamy sposobu. – A Scarron, Vernon, Miller, pozostali inżynierowie Osady nad Potokiem? Cóż się z nimi stanie? – z ciekawością drążył Heritage. – Nie wiem – ze zniecierpliwieniem odpowiedział Winters. – Bardzo możliwe, że zostaną rolnikami przeżuwającymi do końca dni gorycz porażki. Heritage wypił kolejny łyk chłodnego już naparu. Winters trafnie przewidywał przyszłość: niezadługo miały ruszyć prace przy budowie gościńca do Osady Centralnej. Szykowano się na wspólną wyprawę przeciwko dwóm dzikim osadom sprawiającym najwięcej kłopotów. Wybrano dowódcę, a ten nakazał tytułować się kapitanem – i zażądał sporej zapłaty. Srebrne pudła z otwartymi wiekami leżały porzucone obok nieczynnej stacji. Początkowo nikt się nimi nie interesował. Potem ktoś wziął jedną sztukę o większych rozmiarach i zamocował na wozie, wykorzystując ją jako skrzynię do przewożenia gnoju. Pozostałych używano do mieszania karmy dla świń. Wąskie i długie opakowanie kobiety zaniosły do domu wspólnych modlitw – potrzebowały postumentu dla emblematów religii, wyznawanych przez mieszkańców osady. Jean przyznawał, że wygląda niezwykle majestatycznie. Kilka srebrzystych pojemników jeszcze leżało obok drogi, porastając zielskiem. Heritage sądził, że mieszkańcy i dla nich znajdą pożyteczne zastosowanie. W młodości Jean omal nie utonął. Kąpał się w rzece, pluskając się, a potem nurkując, i nagle wir wciągnął go w toń. Desperacko walczył o wydostanie się na powierzchnię, lecz kręcący się wodny lej nieubłaganie popychał ciało w głębinę. Wydostał się w ostatniej chwili, a potem bezwolnie legł na piasku, długo dochodząc do siebie. Teraz czuł się tak samo – coś go krępowało, jednoczenie spychając w ciemny obszar powtarzającej się w nieskończoność codzienności. Dawno już zrozumiał, jak bardzo pokochał wyprawy – i jak mocno odczuwa ich brak. Wstał. Powinien już zabrać się do pracy przy krowach, baranach i kozach. Dwaj synowie dobrze dawali sobie radę, ale tylko go wspierali. Wziąć się za wynoszenie obornika, pojenie zwierząt, cięcie słomy na sieczkę i wysypianie pod pierzyną. Może dobrze, że jestem wdowcem, bo pewnie też rżnąłbym żonę każdej nocy. I tak dzień w dzień, aż do końca życia – myślał z wściekłością. – Ciągle to samo, aż w końcu powiem, że nigdy nic się nie zmienia. Dobrze pojmował już furię Vernona podczas pożegnalnego wieczoru w Osadzie nad Potokiem. Szukając wideł – zapomniał, gdzie je postawił – usłyszał rżenie konia. Spojrzał w tym kierunku. Omar Savigny, Charles, Luc Perrault i syn Montforta zsiadali na ziemię. – Witajcie! – Heritage ucieszył się na ich widok. – Wejdźcie, zapraszam! Luc Perrault kroczył na czele grupy, trzymając coś w dłoni. – Jak ręka, Omar? – Jean ostrożnie poklepał drugiego z młodzieńców. – W końcu doszedłem do siebie. – Savigny wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Dobrze, że kula przeszła na wylot i nie ugrzęzła w kości, bo użyźniłbym leśną glebę. Przydało się, że zaraz mnie pan opatrzył, a Montfort zalał ranę okowitą. Świetnie, że wieźliśmy w jukach zapas szarpi. Dobrze też, że przypaliliście ranę. Lekko westchnął. Jean ocenił, że Omar zmężniał. Dobrze zniósł widok rozgrzanego do czerwoności wyciora do strzelby, wkładanie rękojeści kordelasa między zęby, swąd palonego ciała – i ból szarpiący tkanki ramienia. Nie krzyczał, jęczał tylko. Zemdlał, tak jak wszyscy w ten sposób chronieni przed gangreną, ale szybko odzyskał przytomność i zaraz zaczął żartować. – Najlepsze zaś to, że Montfort miał krzepką gorzałkę ze sobą – Jean pokiwał głową. – Wiesz przecież, że nie fabrykujemy jej za dużo. Przydała się: musieliśmy się napić po tym, jak zakończyliśmy zabieg. Ledwo go znieśliśmy. Goście zgodnie wybuchli śmiechem. – Zwracam busolę, panie Heritage. – Luc Perrault przecisnął się do przodu i wyciągnął rękę w stronę Jeana. – Zapomniałem to zrobić. – Może jeszcze się kiedyś przyda… – Jean włożył pudełko do kieszeni kaftana. – Po wytyczeniu dróg nie będzie już za bardzo potrzebna. Wiedział, czemu dawni członkowie oddziału przybyli konno: rada osiedla zarządziła rozpoznanie okolic przyszłego traktu wiodącego do Osady Centralnej. Oferowała niewielkie wynagrodzenie. Wielu uległo pokusie. – Właśnie. – Savigny przysiadł na poręczy ganku. – Nie poprowadzi pan już dalszych wypraw? – Siadajcie na ławie. – Jean wskazał siedzisko przy ścianie. – Nie – odpowiedział, ponownie sadowiąc się na jego skraju. – Przecież będą jarmarki. Na początku w Osadzie Centralnej, potem w poszczególnych osiedlach. Najpierw jednak zarząd hrabstwa zamierza poskromić dzikie osady. Pewnie taka wymiana to dobra rzecz, choć droga długa. Jednak wyprawy się już skończyły – kontynuował po chwili milczenia. – Każdy będzie mógł udać się na targ, musi tylko wnieść opłatę. Wy też się pewnie wybierzecie do Osady nad Potokiem. Przypominał sobie zainteresowanie młodzieńców dziewczynami, pożegnanie bladym świtem przy wtórze piejących kogutów i parskających radośnie wierzchowców. – Podczas ostatniej wyprawy wspomniał pan, że żyjemy w enklawie. Omar Savigny nie podjął tematu targów. Zaczął lekko masować niedawno wygojoną rękę. |