– Czy mimo to czasami nie jest ci ciężko… – Urwałem, gdy położyła palec na moich ustach. No tak, tym razem to ja zachowałem się nieprofesjonalnie. Winda dojechała na miejsce. Weszliśmy do zupełnie niepozornego pokoju, gdzie znajdował się tylko jednoosobowy tapczan i mały stolik, na którym stał neseser z czarnej skóry. W środku czekał już von Eupen i facet w białym kitlu, ze staroświeckim stetoskopem na szyi. – Miło mi pana poznać osobiście. – Manager turnusu wyciągnął rękę na powitanie. – Mam nadzieję, że jest pan zadowolony z naszych usług? – Tak, bardzo. – Doktor Fisher przeprowadzi całą procedurę. Nic pan nie poczuje, po prostu zrobi się pan bardzo senny, a później zaśnie. – Mówił to z takim przekonaniem, jakby wcześniej sam przeszedł ten zabieg. – Ma pan jakieś szczególne życzenia? Chce pan odmówić modlitwę? Skreślić kilka słów do najbliższych? Posłuchać muzyki? – Nie, dziękuję. Chcę tylko, żeby Vera była przy mnie. Czy to możliwe? – Nie widzę problemu. Dziewczyna wyglądała na zakłopotaną i nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Była jednak najbliższą mi osobą spośród tu obecnych, a w pewnym sensie w ciągu ostatnich dwóch tygodni stała się w ogóle jedyną osobą od dłuższego czasu, z którą odczuwałem jakąś więź. Cholera, niech wypełnia tę swoją misję do końca, pomyślałem z nagłym gniewem, który jednak ulotnił się równie szybko jak się pojawił. – Proszę się położyć – wtrącił doktor Fisher, który tymczasem wydobył z czarnego nesesera pompę infuzyjną, do której wkładał kolejne strzykawki, pedantycznie sprawdzając przedtem ich etykiety i poziom napełnienia. – Pan zawsze jest obecny osobiście? – spytałem von Eupena, kiedy już położyłem się na tapczanie. Był bardzo wygodny. – Prawo wymaga obecności urzędowego świadka. – Sprawnie to wszystko macie zorganizowane. Oblicze managera rozjaśniło się w przypływie nieskrywanej dumy. – Wie pan, musimy w ciągu tygodnia pożegnać kilkaset osób i to tak, żeby uniknąć niepotrzebnych zgrzytów. Powiem panu, że przyjeżdżają do nas nawet ludzie, którzy gotowi są opłacić pobyt z własnej kieszeni, czyli są w stanie wpłacić równowartość publicznej emerytury za okres półtora roku. Proszę zobaczyć, jak skutecznie wspieramy prospołeczną, nieegoistyczną postawę ludzi w wieku poprodukcyjnym. Lekarz podwinął mi rękaw, spryskał obnażone przedramię miejscowym znieczulaczem i wbił wenflon, który elastycznym wężykiem połączył z aparaturą zmontowaną na stoliku. Rozpiął mi koszulę i podłączył na piersi elektrodę przekazującą sygnał na ekranik kieszonkowego kardiomonitora, który trzymał w ręku. – Jesteśmy gotowi. Chwyciłem Verę za rękę. Jej dłoń była ciepła i miękka, wypielęgnowane paznokcie pomalowane na pomarańczowo. Von Eupen taktownie wycofał się w stronę drzwi. – Jesteś taka piękna. – Wolną ręką pogładziłem Verę po policzku. W oczach stanęły jej łzy. Może naprawdę mnie lubiła? – Ale twoja ognista uroda nie pasuje do anioła śmierci. – Uśmiechnąłem się. – Możecie zaczynać. Von Eupen skinął głową na doktora. Usłyszałem delikatny świst, kiedy pompa zaczęła tłoczyć zawartość pierwszej fiolki w moje żyły. – Pocałuj mnie. Chcę czuć smak twoich ust, gdy będę odchodził. W tej chwili z korytarza dobiegły jakieś łomoty, a sekundę później drzwi wyleciały z hukiem, przesłaniając von Eupena. Rozległ się ogłuszający, potrójny łoskot, a w powietrzu rozeszła się ostra woń kordytu. Stoczyłem się za łóżko pociągając za sobą dziewczynę. To była czysto instynktowna reakcja. Doktor Fisher zatoczył się na stolik, swoim ciężarem przewracając go na ziemię wraz z aparaturą. Na piersi jego białego fartucha wykwitły trzy czerwone plamy. Kurwa, co się tutaj działo? Napad? Mam oddać portfel i zegarek? Nie można było nawet umrzeć w spokoju. W tej chwili czułem tylko, jak adrenalina wypiera w moim organizmie resztki środka uspokajającego. – Wyłazić! – rozległ się męski głos, w prześwicie łóżka widziałem tylko wojskowe glany. Mebel, za którym się ukryliśmy nie stanowił żadnej osłony. Nie mieliśmy wyboru. Chwyciłem jedną ze strzykawek z rozbitej pompy i ukryłem w rękawie. Wstałem i pomogłem podnieść się Verze. Trzymała się mnie kurczowo, z trudem powstrzymując szloch. W jej oczach widziałem jedynie strach. Facet w panterce i kominiarce na głowie mierzył do nas ze starodawnego kałasznikowa, na jego piersi błyszczał duży krucyfiks zawieszony na łańcuszku. – Dalej! Jazda! – Gestem kazał nam wyjść na korytarz. Przy drzwiach leżał zalany krwią von Eupen nie dając znaku życia. Nasz prześladowca usunął się na bok puszczając nas przodem, tak żeby cały czas mieć nas na oku. Nagle okazało się, że manager turnusu nie jest taki do końca martwy, bo jęknął i chwycił za nogawkę napastnika. Tamten odwrócił się błyskawicznie. Huknął karabinowy wystrzał. Wykorzystując ten moment nieuwagi wbiłem terroryście strzykawkę w szyję. Nie wiem, co to był za środek, ale zadziałał niemal natychmiast. Facet zdążył jeszcze uderzyć mnie kolbą w brzuch, wyrwać sobie igłę i wycelować we mnie, ale nacisnąć spustu już nie dał rady. Zwalił się jak kłoda i próbował łapać powietrze szybkimi, coraz płytszymi wdechami jak ryba wyrzucona na brzeg. Trwało to najwyżej kilka sekund i znieruchomiał, jednak widziałem po jego oczach, że nadal jest przytomny, kiedy dusił się powoli. Przeszedł mnie dreszcz na myśl, że mnie również miano zaaplikować ten specyfik. Spojrzałem na von Eupena. Kula pozbawiła go połowy twarzy, a ciemna krew i kawałki mózgu utworzyły wokół okaleczonej głowy makabryczną aureolę. – Nie patrz – powiedziałem do Very i przykryłem trupa swoją marynarką. Podniosłem kałacha – model z krótką lufą oraz składaną kolbą – i wyjrzałem na korytarz. Nie było widać żywego ducha. Gdzieś z oddali dobiegały odgłosy wystrzałów i pojedynczych detonacji, lecz po chwili i one ucichły. Cofnąłem się z powrotem do pokoju. – Masz telefon? Pokiwała głową, że tak. Wargi jej drżały, ale widziałem, że powoli bierze się w garść. – Spróbuj się połączyć z numerem alarmowym. Przez chwilę zmagała się z aparatem. – Zablokowany, ale mogę odbierać wiadomości – oznajmiła, po czym włączyła głośnik. – Jesteśmy oddziałem Katolickiej Podziemnej Armii. – Przekaz szedł na żywo, a na ekranie widniała zamaskowana twarz. – Opanowaliśmy jedno z centrów cywilizacji śmierci na Paradyzium. Mamy kilkuset zakładników. Żądamy natychmiastowego uwolnienia Jego Świątobliwości papieża. Macie osiem godzin. Jeśli po tym czasie nasze żądanie nie zostanie spełnione, co godzinę będziemy zabijać losowo wybranego zakładnika spośród personelu kurortu. Zaczniemy także czynić nieodwracalne szkody w infrastrukturze wyspy. Zapewniam, że na pokrycie strat Dream Journey będzie musiało sięgnąć naprawdę głęboko do kieszeni wypchanych forsą zbrukaną krwią swoich ofiar. Teren został zaminowany, więc w przypadku szturmu cały bajzel wyleci w powietrze. Zostańcie z Bogiem. – Jesteśmy na poziomie minus jeden. To pod ziemią? – to było banalne pytanie, ale chciałem odciągnąć myśli dziewczyny od trzech trupów leżących obok i hordy terrorystów grasujących po okolicy. Nie uległa panice tylko dzięki opanowaniu jakie wykazywałem, może nawet myślała, że mam jakiś plan. Przecież jak na niedoszłego nieboszczyka działałem bardzo zdecydowanie. – Tak. – Co tutaj jest? – Pokoje odejść, krematorium, przechowalnia urn. Są jeszcze różne magazyny i pomieszczenia techniczne, ale nie łączą się z częścią, w której wykonuje się eutanazję. To nie były dobre wieści. Nie mieliśmy za bardzo gdzie się ukryć, a byłem pewien, że komando KPA wkrótce doliczy się braku jednego ze swoich. – Jest inne wyjście niż to, którym się tu dostaliśmy? – Pomysł, żeby wyjechać na górę przeszkloną ze wszystkich stron kapsułą nie wydawał mi się rozsądny. – Tak, jest tu garaż i wyjazd dla samochodu, który zabiera urny wprost na lądowisko. Na korytarzu zazgrzytał głośnik radiowęzła: – Tutaj Katolicka Powstańcza Armia. Opanowaliśmy całą wyspę. Jeśli zachowacie spokój i będziecie wykonywać nasze polecenia, nic wam nie grozi. – Głos był monotonny, słowa wypowiadane mechanicznie, jakby ktoś odtwarzał wcześniej przygotowane nagranie. – Podaję punkty zborne: główny hall, boisko do krykieta, restauracja Miramar na 10 piętrze. Wszelkie próby oporu i niesubordynacji będą karane śmiercią. Powtarzam… |