powrót; do indeksunastwpna strona

nr 4 (CXLVI)
maj-czerwiec 2015

Desperados spod jasnej gwiazdy
Yves Swolfs ‹Durango #6: Ostatni desperado›
Nawet jeśli recenzent bardzo by się napiął i skrupulatnie rozłożył na czynniki pierwsze kolejne tomy serii Yves’a Swolfsa w poszukiwaniu wszelkich wpadek scenariuszowych bądź graficznych – prawdopodobnie i tak nic by nie znalazł. W „Ostatnim desperado” – szóstej odsłonie „Durango” – choć autor wciąż powiela ten sam schemat opowieści z Dzikiego Zachodu, wciąż bowiem robi to w sposób niezwykle atrakcyjny i zajmujący.
ZawartoB;k ekstraktu: 80%
‹Durango #6: Ostatni desperado›
‹Durango #6: Ostatni desperado›
Trzeba przyznać, że w poprzednich dwóch tomach westernowej sagi Yves’a Swolfsa belgijski scenarzysta dał popalić swoim bohaterom. Rewolwerowca Durango nigdy zresztą specjalnie nie oszczędzał, ale to, co zgotował mu w „Amosie” (1984) oraz „Strzałach nad sierrą” (1985) przekraczało wręcz granice przyzwoitości. Wszystko jednak z myślą o czytelniku, który lubi przecież czytać – a w przypadku komiksu również oglądać – o pełnych niebezpieczeństw perypetiach i „czarnych chmurach” co rusz zbierających się nad głowami ulubionych postaci. Tym bardziej gdy ma pewność, że w finale opowieści i tak wyjdą oni zwycięsko ze wszystkich potyczek z przeciwnościami losu. A tak właśnie jest w przypadku blondwłosego samotnika przemierzającego prerię w poszukiwaniu przygód i… źródeł zarobku. W zakończeniu poprzedniej części mogło jedynie dziwić to, że – wbrew wcześniejszej praktyce – Swolfs postanowił wreszcie dać Durango i jego kompanom trochę odetchnąć.
Po udanej ucieczce przed ścigającymi ich z jednej strony pułkownikiem armii meksykańskiej de la Cruzem, z drugiej natomiast – kapitanem Ortizem i towarzyszącymi mu „łowcą głów” Loganem oraz psychopatycznym zabójcą-dentystą Crowleyem, Durango z Amosem dotarli bezpiecznie do Tacomy. Tam rewolwerowiec zajął się wreszcie pałającą do niego, jak do tej pory nieszczególnie odwzajemnionym, uczuciem piękną panią Billings, z kolei Rodriguez postawił na nogi indiańskiego szamana, by ten opatrzył rany i przywrócił do zdrowia i pełnej sprawności Maximiliana von Ruhenberga, uciekiniera z Niemiec, którego za Ocean przywiodły tyleż przyświecające mu internacjonalistyczne ideały marksizmu, co chęć zapomnienia tego, co przeżył w swojej ojczyźnie (Swolfs zresztą bardzo oszczędnie dawkuje nam informacje na ten temat, tym samym podgrzewając atmosferę). Szczęście jednak zazwyczaj nie trwa długo. I tak jest także tym razem. W ślad za uciekinierami docierają polujący na nich myśliwi.
„Ostatni desperado” zaczyna się więc od bardzo dramatycznych sekwencji. Ludzie Ortiza postanawiają bowiem wziąć osadę szturmem, najpierw – by zmiękczyć przeciwnika – ostrzeliwując ją z… armat. Obrońcy zdają się być na z góry straconej pozycji, ale przecież gdyby Durango i Amos nie byli nadzwyczaj sprytnymi ludźmi, już dawno kwiatki rosłyby na ich grobach. Można zatem pewnym być jednego – że: po pierwsze: bez walki się nie poddadzą, po drugie: gdy sytuacja stanie się beznadziejna, na pewno – z niewielką pomocą swego najlepszego przyjaciela, czyli Yves’a Swolfsa – wymyślą coś, co sprawi, że ocalą skórę. Belg jest jednak zbyt szanującym się artystą, aby przelewać na papier niedorzeczności, dlatego wszystko, co dzieje się na kartach „Ostatniego desperado” – podobnie jak to miało zresztą miejsce wcześniej – daje się logicznie wytłumaczyć. Atak na Tacomę jest więc zaledwie kamieniem, który porusza lawinę. To, co dzieje się w dalszym ciągu opowieści, połyka się jednym tchem – akcja pędzi bowiem na złamanie karku, a towarzyszą jej nieodłączne atrybuty gatunku, czyli pościgi, strzelaniny, pojedynki rewolwerowców.
I nawet jeśli Swolfs wykorzystywał je już na różne sposoby we wcześniejszych odsłonach serii (począwszy od otwierającego całość albumu „Psy zdychają zimą”), za każdym razem robi to tak, że czytelnik nie odczuwa znużenia. A to dzięki wprowadzeniu do fabuły nowych, intrygujących postaci, to znów dzięki zaskakującemu zwrotowi akcji bądź dramatycznie zarysowanemu przesileniu. W „Ostatnim desperado” nie brakuje zwłaszcza tych ostatnich. Nagromadzenie wzruszających, pełnych tragizmu scen jest w tym albumie tak wielkie, że naprawdę trudno nie dać się ponieść emocjom. Być może Belg zakładał, że ten tom będzie zarazem ostatnim i stąd koncept, by pozamykać wszystkie najważniejsze wątki. Ale nawet jeżeli tak było w rzeczywistości, na szczęście stało się inaczej – rok później do sprzedaży trafiła siódma część cyklu. Graficznie Swolfs ponownie nie dał żadnego pretekstu do krytyki. Przeciwnie: w odzwierciedlaniu obrazu epoki zbliżył się do perfekcji, świetnie radząc sobie zarówno w scenach statycznych (gdzie musiał znacznie bardziej przyłożyć się do tworzenia dalszych planów), jak i dynamicznych (które aż skrzą się od emocji). A jeśli dodać do tego jeszcze charakterystyczne dla lat 70. i początku 80. ubiegłego wieku facjaty bohaterów (ze specyficznymi wąsiskami), to aż łezka zaczyna kręcić się w oku. Rasowy vintage.



Tytuł: Durango #6: Ostatni desperado
Scenariusz: Yves Swolfs
Data wydania: kwiecień 2015
Rysunki: Yves Swolfs
Wydawca: Elemental
Cykl: Durango
Cena: 38,00
Gatunek: western
Wyszukaj w: MadBooks.pl
Wyszukaj w: Selkar.pl
Wyszukaj w: Kumiko.pl
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
Ekstrakt: 80%
powrót; do indeksunastwpna strona

143
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.