powrót; do indeksunastwpna strona

nr 4 (CXLVI)
maj-czerwiec 2015

Psia tęsknota
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Dlatego tak mocny jest obraz pługu w hipermarkecie, miejscu, gdzie dziś zdobywamy to, co potem spożywamy przy naszych stołach. Jesteśmy cywilizacją gotowców, sięgamy do lodówek i półek regałów. Nabraliśmy boskich atrybutów. Chcemy żąć tam, gdzie nie posialiśmy, i zbierać tam, gdzie nie rozsypaliśmy.
• • •
Woda to Ying-Yang chrześcijaństwa. Z jednej strony symbolizuje zniszczenie. Bezlitosne, całkowite zniszczenie wodami potopu. Ten wczesny, dziejowy moment, kiedy to – mówiąc współczesnym, potocznym językiem, jakby skrojonym pod ten konkretny przykład – Bogu ulało się na ludzi. Śmierć wszelkiego stworzenia. Kapitulacja stwórcy, który nie widzi już żadnych perspektyw na naprawę dzieła, dotkniętego ostatecznym zepsuciem. Takim, po którym nie sposób już niczego wartościowego ulepić z gliny. Odziedziczona po judaizmie historia gniewu surowego, pustynnego boga, który rozpala krzewy i morduje pierworodnych w Egipcie. Wyjęta z repertuaru Metalliki „Pełzająca śmierć”.
Z drugiej – symboliczne oczyszczenie i odrodzenie do zupełnie nowego życia, bez względu na rozmiary balastu przeszłości. Wybielenie ponad śnieg. Krzyk dobiegający de profundis: obmyj mnie, Panie, z mojej winy. Chrzest w rzece to akt żywiołowy, redukowany w liturgii regularnie, najpierw do formy wymagającej całego baptysterium, później chrzcielnicy upchniętej gdzieś w kącie. Tymczasem obrzęd propagowany przez Jana Baptystę najpierw w Aleksandrii, a potem nad Jordanem, to poddanie się silnemu nurtowi, który ma zabrać precz wszystko, co brudzi. Woda, źródło wszelkiego życia, jego kolebka z czasów prehistorycznych, która w swoich głębinach pozwoliła ssakom przeczekać, aż przeminie na lądach dominacja dinozaurów – w finalnej scenie dokonuje chrztu całego kościelnego ołtarza, spadając spod sklepienia absydy.
Nie sądzę, bym ostatnio widział w kinie obraz o porównywalnej sile symbolicznego przekazu, jak sunące po posadzce fale świętości.
Ego te baptizo.
• • •
„No właśnie. Ja mam za chwilę umierać, a ten kocmołuch będzie mnie wlókł po podłodze. Ja sie nie zgadzam. Ja nie chcę tak umierać. Chcę umrzeć godnie jak człowiek, a nie jak krowa w rzeźni. Ja żądam prawa do godności ludzkiej, tak. Wolno mi przecież. Ja byłem wychowany na tragedii greckiej, na Sofoklesie. Tam życie i śmierć człowieka mają swój wymiar, swoją wagę. Bo jeżeli nie godność, to co człowiekowi w życiu zostaje? Boże, coście ze mną zrobili? Nie, nie, nie, nie, nie zgadzam się. Albo dacie mi szansę znowu być człowiekiem, albo mam was wszystkich w dupie – i zaczynam bojkot.”
Nie umiem oprzeć się wrażeniu, że Lech Majewski popełnił tym filmem wielbłąd. Doceniam takie piękne humanistyczne erupcje, jak zacytowany powyżej bunt aktora Tadeusza, granego przez Władysława Kowalskiego w „Ucieczce z kina ’Wolność’” – ale wyłącznie z powodów sentymentalnych. Jestem głęboko przekonany, że nie ma czegoś takiego jak dany z góry, z zewnątrz, a priori sens życia czy śmierci. Szukanie go przypomina mi poszukiwanie Graala. Nie żeby to była głupia czy bezsensowna rzecz sama w sobie, ale robienie n-plus-pierwszego filmu o poszukiwaniu Kielicha trudno uznać za cokolwiek wartego uwagi w naszej wybrednej epoce wszelkiej obfitości – tylko dlatego, że efekty specjalne, użyte w opowieści, zwalają z nóg. Po „Siódmej pieczęci” czy „Dogville” poprzeczka dla każdego, kto chce się na poważnie mocować z tematem śmierci czy ludzkiej skłonności do zła, wisi naprawdę wysoko. W chmurach właściwie.
Więc gdy estetycznie zachwycony i olśniony „Oniricą” przedarłem się przez gruby, soczysty kożuch symboliki i metafor (na czele z kapitalnym pomysłem, by wpuścić do działu warzywnego hipermarketu węża, czyniąc z tego miejsca wybrakowany, tandetny, godny naszych czasów niebiblijny rajski ogród), filary opowieści, do których dotarłem, okazały się straszliwą, intelektualną tandetą. Brutalnie powiem, że po wyjściu z kina krążył mi wokół głowy obraz machającego pistoletem Bolca, perorującego: „Mietek Fogg to był równy gość. Daj mi tę jedną niedzielę, ostatnią niedzielę, a potem niech wali się świat. To jest prawdziwa piosenka o niespełnionej miłości. Wiesz, że przed wojną kolesie w knajpie zamawiali tę melodię u orkiestry, a potem przy stoliku – pkkkk! – strzelali sobie w łeb. Chcieli, żeby to była ostatnia piosenka w ich życiu, bo jest prawdziwa. Nie mówi o tym, że widziałem ptaka cień, albo że, kurna, wszystko się może zdarzyć. Wielkie odkrycie. Jasne, kurwa, że wszystko się może zdarzyć.”
Półtoragodzinny filmowy traktat o tym, że śmierć musi mieć jakiś głębszy sens, bo w przeciwnym razie robi się nam przykro i ciężko na sercu, po same brzegi wypakowany ogromną wiedzą i erudycją – wydaje mi się przedsięwzięciem bardziej jałowym niż opatrunek. Dużo bardziej niż przemieszany z odniesieniami do mitycznej złotej epoki, kiedy to „wszystko było lepsze”, obraz emocjonalnej szarpaniny o to, by zrozumieć sens śmierci, wykłady z Seneki w wykonaniu ciotki bohatera i szyderstwo z wszelkich form telemarketingu, wolałbym ciekawą, artystyczną wizję człowieka, który przechodzi przez labirynty i kondygnacje piekła, by żyć mimo tego, że śmierć nie ma żadnego głębokiego sensu i potrafi się nam wtrynić w życie zupełnie po nic, w najgłupszym momencie. By żyć, a nie spać na zapleczu marketu.
To byłaby wizja i rozmach godny Dantego.



Tytuł: Onirica
Data premiery: 17 kwietnia 2015
Reżyseria: Lech Majewski
Scenariusz: Lech Majewski
Rok produkcji: 2013
Kraj produkcji: Polska
Czas trwania: 97 min
Gatunek: dramat
Wyszukaj w: Kumiko.pl
Wyszukaj w: Skąpiec.pl
Wyszukaj w: Amazon.co.uk
Zobacz w:
Ekstrakt: 60%
powrót; do indeksunastwpna strona

101
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.