powrót; do indeksunastwpna strona

nr 4 (CXLVI)
maj-czerwiec 2015

Nasza klasa
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Pożyczę ci buty, jak dasz odpisać zadanie. – Do Śliwowskiego podszedł Paweł, nigdy nieprzygotowany, za to cwany i obrotny. Czy wówczas przezywaliśmy go Batistuta? Chyba tak, Gabriel Omar, jego idol, był już wtedy gwiazdą ligi włoskiej.
– Zadanie z czego?
– Ze wszystkiego.
– Niech ci będzie, ale za brak butów, według regulaminu, masz wpis z zachowania…
– Gadaj zdrów, krowo. Dawaj zadanie.
– Ściągaj buty.
Dzwonek na przerwę, który wszystko zmienia, w głowie przestawia, zwrotnice rzeczywistości już kierują pociągi tam, a tam, wstecz, donikąd, a może do roku 1995…
Tymczasem korytarz zaczął się zapełniać, dzieciaków coraz więcej, szum, gwar, ktoś przyniósł paletki (nie rakietki!) i piłeczkę – to Sławek Zybert, co ma tatę myśliwego.
– Ej, Kofta, cieniasie, chodź zagrać. – Rzucił, rzuca mi paletkę; łapię, złapałem. Coś tu nie gra, nie wiem co, paletka leży w dłoni dobrze, za dobrze, nie grałem od piętnastu lat, nie grałem od wczoraj. Trampki mam na nogach niedzisiejsze, nie hipsterskie, ale szkolne, takie, jak mają być, z bazaru za dychę, nie z galerii za pięć stów. Podrzucam piłeczkę, serwuję, przypominam sobie, że nie mam zadania z matmy, mniejsza o zadanie, teraz ping-pong. Kątem oka widzę, że Marta mi kibicuje, przygląda się, wylosowałem ją na Mikołajki, tydzień temu albo dwadzieścia lat temu. Nie, nie wylosowałem jej nawet, a zamieniłem się, bo wylosowałem Śliwowskiego, cholernego kujona, co niby miałem mu kupić, encyklopedię? To się zamieniłem z Patrycją, bo ona wylosowała Martę, a Marty nie lubi, wszystko spasowało. Nie wolno się było zamieniać, kij w to, nikt się nie dowie.
Dzwonek, łapię plecak i ruszam na lekcję, ruszamy, cała klasa. Skąd plecak – nie wiem, ale to mój plecak, bez wątpienia, kupiony cztery miesiące temu, dwadzieścia lat temu. Na schodach natykam się na pana Stanisława, woźnego Stasia, ten uśmiecha się szeroko, w dłoni ma klucz nastawny. Woźny Stasio salutuje mi, jakbym już niedługo miał odbyć długą podróż.
Wychodzę po schodach, wychodzimy, i skręcam w prawo, skręcamy, cała banda, Marta i Śliwa i Patrycja i Mariusz i reszta, ramię w ramię, razem.
Razem.
Później, jeżeli będzie jakieś później, teraz jest teraz, grudzień 1995 roku, ale później (jeżeli będzie!) słowo „razem” zmieni znaczenie, wylinieje, albo czas je oskubie, wszyscy zapomną o „razem”. Wtedy, to znaczy teraz, w 1995, mam dziesięć lat i idę na lekcję ramię w ramię z kolegami i przyjaciółmi. Później już z nikim nie podzielę się kanapką, do nikogo nie będę rzucał śnieżkami. Później nikogo już nie pokocham pierwszy raz, od nikogo nie odpiszę zadania na parapecie. Idę do klasy, idziemy, i jest mi jakoś smutno, bo rozumiem, że przyszłość nie będzie lepsza od tego maszerowania w grupie po szkolnych korytarzach.
– Jaką mamy lekcję? – pytam Łucję. Zawsze pytałem Łucję, gdy już chciałem o coś spytać, i zawsze szedłem obok niej, gdy już gdzieś szliśmy. Później, za piętnaście-dwadzieścia lat zapomnę, że się w niej kochałem, ale później może nigdy nie zaistnieje.
– Godzinę wychowawczą.
To dobrze, że nie matmę, zdążę odpisać zadanie w ostatniej ławce.
Jestem szczęśliwy, życie jest proste i piękne, a ja czuję się lekki, jakbym zrzucił bagaż, pozbył się brudnego tobołu. Zamiast tego plecak – i z tym plecakiem jest mi dobrze.
• • •
Siedzę obok Łucji, bo było wolne miejsce. Dominika nie przyszła, jest chora. Pół klasy chore. Sezon grypowy. Grudzień, początek grudnia. Patrzę przez okno, nawaliło śniegu, wiatr nadął zasp. Dałbym sobie głowę uciąć, że jeszcze wczoraj była plucha.
– Masz, ale nie wiem, czy dobrze zrobiłam.
Łucja wyjmuje z tornistra zeszyt. Sam powinienem robić zadania, ale nigdy mi się nie chce. W ostatniej ławce jestem bezpieczny. Pani Lipińska ma słaby wzrok, zresztą godzina wychowawcza zawsze jest luźna. Lipińska ględzi swoje dyrdymały, nikt jej nie słucha.
– Czas to koło – mówi wychowawczyni. – Wszystko co było kiedyś, powtórzy się znowu i będzie się powtarzać po wieki. – Nikt nie rozumie starej Lipińskiej, nikt nie słucha.
Czuję się dobrze, mam dużo siły. Nie mogę się doczekać wuefu, jest na końcu, znaczy ostatni, po geografii. Mam dużo siły i czuję się lekki. Ostatnio byłem kapitanem drużyny, nie chcę grać przeciwko Śliwowskiemu.
Dostałem od mamy dwadzieścia złotych na prezent mikołajkowy.
– Który dziś jest? – pytam Łucję, choć wiem, który. Po prostu chcę, żeby coś do mnie powiedziała.
– Czwarty.
– Mikołajki mamy szóstego?
– Nie, trzydziestego. – Zołza. Śliczna. Złośliwa. Zołza.
Łucja ani mnie lubi ani nie lubi. Wszystkie dziewczyny lubią Śliwę.
Czuję się lekki. Nie mam problemów, mama dała mi dwadzieścia złotych. Nie wiem, co kupić Marcie.
– Co tu napisałaś? – Pokazuję w zeszycie, choć Łucja pismo ma wyraźne.
– Trzy czwarte.
– Aha, myślałem, że dwie czwarte.
– Nie.
Pani Lipińska ględzi o świętach, o ocenach i o czasie, który jest kołem. Będzie wywiadówka. Boję się wywiadówki. Nauczyciele sądzą, że powinienem mieć lepsze oceny, że stać mnie.
Ale i tak czuję się lekko. Moje problemy to zadanie z matmy, sprawdzian z chemii, ta przeklęta wywiadówka. Czuję się lekko. Ale jedyne, co naprawdę zaprząta moją głowę, to jak zmusić Łucję, żeby na każdej lekcji ze mną siedziała.
Znowu patrzę przez okno, od którego ciągnie zimny luft, bo okna stare i nieszczelne. Takie zimy są fajne. Śnieżne i mroźne. Po lekcjach natrę dziewczyny śniegiem, to mój plan. Wszystkie moje plany są proste i dobre. Nie jestem samotny, czuję się lekki.
– Skończyłem, dzięki – podaję Łucji zeszyt. Ona nie chowa go do plecaka, ale otwiera na ostatniej stronie.
– Popatrz – mówi szeptem, tak się mówi na lekcjach – wymyśliłam wyliczankę.
Czytam. Uśmiecham się. Biorę głęboki wdech.
Czuję się lekki.
marzec-maj 2014
Półwieś
powrót; do indeksunastwpna strona

40
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.