Droga Marvel do Hollywood nie była łatwa. Ona była piekłem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Superbohaterowie rządzą. Chyba nikogo nie trzeba do tego dziś przekonywać. Jest to aż nadto widoczne w kinie, telewizji, grach wideo. Duża w tym zasługa Marvela, a konkretnie Marvel Studios, które od lat konsekwentnie rozbudowuje swoje filmowe uniwersum. Marka, niegdyś pogardzana przez Hollywood, jest dziś sercem amerykańskiego przemysłu filmowego. Marvel odmienił kino rozrywkowe, porzucając dawny model tworzenia adaptacji komiksów. W zamian zaproponował stworzenie filmowego uniwersum zaludnionego przez superbohaterów, które rządziłoby się tymi samymi zasadami, co jego papierowe wydanie. Do tego potrzeba było nie jednego filmu, nie dwóch, ale przynajmniej kilkunastu. Marvel miał rację. Superbohaterowie nie żyją w próżni. My Polacy możemy tego do końca nie rozumieć, bo nigdy nie mieliśmy u siebie przemysłu komiksowego z prawdziwego zdarzenia tzn. takiego, który wypluwałby co tydzień setki, jeśli nie tysiące tytułów. Formuła Marvela zawojowała świat, ale trzeba pamiętać, że rodziła się w bólach, a to jak wiemy (choćby z komiksów Marvela) przepis na świetną historię. Zostawmy więc na chwilę teraźniejszość i cofnijmy się do czasów, gdy superbohaterowie ze stajni Domu Pomysłów nie byli tacy „super” i mieli na swoim koncie więcej porażek niż sukcesów.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Historia związków Marvela z kinem jest długa i sięga czasów lat 40. i ubiegłego stulecia. W 1944 roku na ekranach kin zadebiutował po raz pierwszy „Kapitan Ameryka”. Był to 15-odcinkowy serial kinowy wyświetlany przed właściwym seansem – popularny zabieg w tamtych czasach. Filmowa wersja Kapitana mocno różniła się od tego, co znamy z kart komiksów – bohater miał na imię Grant, był adwokatem, a zamiast tarczą, wolał posługiwać się rewolwerem. Serial wyprodukowało studio Republic ku umiarkowanej uciesze publiczności i krytyków. Tragedii nie było, ale Marvel (wówczas znany jako Timely Comics) nie był zadowolony ze współpracy i postanowił na wszelki wypadek trzymać się z dala od kina przez jakiś czas. Rozłąka trwała przeszło 40 lat. W międzyczasie wydawnictwo zaczęło szukać szczęścia na mniejszym ekranie i nawiązało współpracę z telewizją. W połowie lat 70 Marvel podpisał umowę ze stacją CBS na produkcję kilku pilotów z przygodami superbohaterów – Spider-Mana, Doktora Strange’a, Kapitana Ameryki i Hulka. Pierwsze występy w telewizji  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pierwszym z szczęśliwców był Człowiek Pająk – „Spider-Man” został wyemitowany w 1977 roku. Do roli konsultanta zaangażowano Stana Lee. W efekcie film był w miarę bliski komiksowemu pierwowzorowi, ale infantylny, dziecinny ton, narzucony przez telewizję, zdominował całość i zniechęcił wydawnictwo do kontynuowania projektu (nie zraził za to CBS, które zrealizowało jeden pełny sezon). Co ciekawe następstwem tej decyzji było udzielenie licencji japońskiemu studiu TOEI. Owocem tej współpracy był niesamowity Supaidaman. W japońskiej wersji przygód Spider-Mana jest wszystko, czego dusza zapragnie – motory, ogromne roboty i widowiskowe walki. Główny bohater Takuya Yamashiro jest profesjonalnym motocyklistą, który ukrywa przed światem fakt, że jest superbohaterem obdarzonym mocą wojownika z planety Spider – posiada m.in. pajęczy zmysł i nadludzką siłę. Gdyby tego było mało ma również do dyspozycji gigantycznego robota – Leopardona. Serial spotkał się z ciepłym przyjęciem ze strony Marvela. Po jego sukcesie Toei chciało nawet zrealizować swoją wersję przygód Kapitana Ameryki, ale „Captain Japan”, nigdy nie ujrzał światła dziennego. Tymczasem z powrotem w Ameryce, Marvel wciąż starał się przebić do masowego widza. Pilot kolejnego serialu, tym razem z Doktorem Strange’em, wyemitowano w 1978 roku. Stan Lee powtórzył swoją rolę konsultanta, ale to nie pomogło i publiczność powiedziała „nie”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Trzeci w kolejce Kapitan Ameryka doczekał się nie jednego, ale aż dwóch filmów: „Captain America” i „Captain America: Death Too Soon”. Marvel nauczony lekcję z 1944 przyłożył się bardziej do licencji, ale i tak efekt był daleki od ideału – Steve Rogers w tym wydaniu był artystą (sic!), który po przyjęciu sterydu FLAG zmienił się w Kapitana Amerykę; miał do dyspozycji tarczę, a do tego motocykl w parze z komicznym kaskiem-gigantem. Tylko Hulk wyszedł obronną ręką z konfrontacji z oczekiwaniami publiczności. Twórca serialu Ken Johnson wprowadził wiele drobnych zmian względem oryginału, głównie z powodu swojej awersji do komiksów, ale wyszły one serialowi na dobre. „The Incredible Hulk” był po prostu zrobiony z głową.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pomysł z telewizją nie wypalił. Po raz kolejny cieniem na wysiłkach Marvela kładły się problemy wynikające z braku twórczej kontroli i ograniczonego budżetu. Wydawnictwa to jednak nie zniechęciło i wkrótce przystąpiono do praca nad kolejnym, pierwszym od czterech dekad, filmem kinowym. Więcej o związkach Marvela z Japonią przeczytasz jutro w artykule „Marvel-san” Kaczor, który zabił Marvela Nie da się tego powiedzieć inaczej – „Kaczor Howard” (1986) był katastrofą na miarę „E.T” z Atarii 2600. Im mniej miejsca mu poświęcimy, tym lepiej. Po gigantycznej wtopie Marvel musiał podkulić ogon i wrócić z powrotem do telewizji, gdzie o dziwo zaczynał sobie całkiem nieźle radzić dzięki serialowi o przygodach Hulka, który doczekał się aż pięciu sezonów. Na fali jego popularności zrealizowano trzy filmy telewizyjne – „The Incredible Hulk Returns” (1988), „The Trail of The Incredible Hulk” (1989) i „The Death of The Incredible Hulk” (1990).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Warto o nich wspomnieć z dwóch powodów. Po pierwsze – Hulkowi towarzyszą w nich dwaj inni bohaterowie Marvela – Kapitan Ameryka i Daredevil. Zabieg, który później stał się kluczem do sukcesu Marvel Studios. Po drugie – w „The Trial…” po raz pierwszy Stan Lee zaliczył swoje cameo – kolejny znak rozpoznawczy produkcji Marvela. Niezadowalające wyniki finansowe ostatniego filmu i śmierć Billa Bixby’ego położyły jednak kres telewizyjnym przygodom Hulka.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pod koniec lat 80. Dom Pomysłów wrócił do kina za pomocą „Punishera” (1989), który jest i nie jest filmem Marvela. Jest, ponieważ nosi tytuł „Punisher”, a jego bohaterem jest Frank Castle. Nie jest, bo Marvel udzielił studiu Artisan i Lionsgate tylko częściowej licencji, obejmującej co prawda imię i nazwisko bohatera, ale jego ikonicznego kostiumu już nie. Trudno dociec, co było powodem takiej decyzji: Marvel prowadził fatalną politykę licencyjną, ale wina leżała i po drugiej stronie: Hollywood był fatalnym licencjobiorcą, który nie liczył się oryginałem i miał gdzieś kontrolę jakości. Warto dodać, że wśród zainteresowanych komiksową licencją nie było największych hollywoodzkich studiów, co gwarantowałoby „jakiś” poziom produkcji. Do Marvela zgłaszali się głównie podrzędni producenci, którzy mieli słabość do machlojek, a na komiksach nie znali się tyle, co nic. Do tego wydawnictwo często borykało się z problemami finansowymi i było zmuszone ratować się sprzedażą licencji. Pamiętajmy, że komiks in spe nie miał wówczas lekkiego życia w Hollywood. Komiksy z superbohaterami w oczach producentów były wciąż dziecięcą rozrywką. Nie przeszkadzało to jednak konkurencyjnemu wydawnictwo DC Comics odnosić sukcesów w telewizji (kultowy Batman z Adamem Westem oraz udana Wonder Woman) i kinie (Batman Zbawia Świat, Superman) Smutny koniec i nieśmiały początek Lata 90. były szczególnie trudne dla Marvela. Konkurencja, czyli DC Comics, święciła triumfy dzięki „Batmanowi” Tima Burtona, który dał początek całej serii filmów o przygodach Człowieka Nietoperza. Tymczasem kolejny film z logiem Marvela okazał się klapą. „Kapitan Ameryka” wyprodukowany przez niesławne studio Cannon trafił od razu do dystrybucji VHS. Warto jednak o nim wspomnieć z uwagi na niesamowite patenty fabularne – czy wiedzieliście na przykład, że Red Skull miał na imię Tadzio de Santis i pochodził ze słonecznej Italii?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Kapitan Ameryka” był filmem złym, ale i tak lepszym od „Fantastycznej Czwórki” – filmu tak koszmarnego, że Marvel wykupił wszystkie kopie od producenta i je zniszczył (ale co Marvel zniszczył, Internet zachował). Zbawienną decyzję w tym względzie podjął dyrektor Marvela Avi Arad. Ten sam, który później będzie stał za sukcesem „Spider-Mana”. Wszystko wskazywało na to, że Dom Pomysłów już nigdy nie odniesie sukcesu w Hollywood. Batman od DC Comics udowodnił co prawda, że filmowa adaptacja komiksu może być udana, ale pod warunkiem, że komiks nie pochodzi od Marvela. W końcu jednak i Mrocznemu Rycerzowi powinęła się noga. Koniec lat 90. przyniósł kres jego filmowych przygód – „Batman i Robin” (1998) był kampowym arcydziełem, ale nikt nie chciał go takim oglądać. |